OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Artykuły i Komentarze

Franciszku, dlaczego nie uklękniesz przed Matką Bożą Jasnogórską, skoro klękasz przed muzułmanami, hinduistami i transseksualistami?

Chcielibyśmy szczerze zapytać Franciszka, dlaczego nie klęka przed Matką Bożą? Czy nie odczuwa potrzeby klękania także przed Najświętszym Sakramentem? Poniżej zamieszczam dwa wideo z jego wizyty na Jasnej Górze, oraz dodatkowo dla porównania wideo z obmycia nóg poganom i innowiercom, i zadaję szereg pytań. Czego nas uczy Franciszek swoją postawą?   

Pierwsze wideo, poniżej, pokazuje postawy Jana Pawła II i Benedykta XVI podczas pielgrzymki do Polski. W dalszej części filmiku widzimy, że Franciszek, wchodząc do prezbiterium, do kaplicy jasnogórskiej, nie uklęknie.

Drugie wideo przedstawia całe przywitanie Franciszka, które dokonuje się w kaplicy jasnogórskiej. Czy takie coś miało kiedyś miejsce za Jana Pawła II lub Benedykta XVI, by oni siedzieli w kaplicy, zaraz po wejściu do niej, i by w tym czasie wysłuchiwali na swój temat ciepłych słów?

Franciszek siedzi, słuchając, po czym na odsłonięcie obrazu wstaje. Wychodząc czyni jedynie skłon. Ani razu nie klęka przed Matką Bożą i przed tabernakulum, przed Przenajświętszym Sakramentem!

Dlaczego Franciszek nie miał przygotowanego klęcznika? Bo miał przygotowany fotel dla samego siebie i jedno z drugim nie współgra? Nie wiem, na ile szczegóły wizyty Franciszka na Jasnej Górze były wcześniej konsultowane z osobami odpowiedzialnymi z jego delegacji, ale rozsądek podpowiada, że takie rzeczy są jednak zwykle konsultowane dostatecznie we wszystkim, co jest istotne. Jak widać, klęcznik i postawa klęcząca nie są istotne dla Franciszka. Wątpliwe, by paulini sami decydowali o postawach Franciszka na przekór minionym postawom Jana Pawła II i Benedykta XVI i zwykłej postawie katolickiej – klęczenie przed obrazem Matki Bożej oraz uklęknięcie przed samym tabernakulum, przy wejściu do prezbiterium czy kaplicy, powinno być oczywistością.

Jaki przykład daje Franciszek całemu ludowi chrześcijańskiemu? Dlaczego odstępuje od postawy klęczącej? W przypadku mycia nóg muzułmanom czy transseksualistom, potrafi nawet trwać w postawie klęczącej, przesuwać się na klęczkach, dodatkowo głęboko się skłaniając i całując ich nogi. Dowodzenie, że ma problemy zdrowotne uniemożliwiające klękanie (nota bene na podstawie plotek), nie bardzo przekonują w obliczu tak wyrazistych jego postaw jak na umycie nóg, jak pokazuje to wideo – żadnych poważnych problemów z klęczeniem, pochylaniem się, prostowaniem.

Ktoś mógłby pokazać zdjęcia, na których Franciszek klęczy z różańcem i przed Matką Bożą. Tak, to prawda. Ale byłoby jakimś zafałszowaniem, jeśli nie chciałoby się dostrzec, że coraz częściej Franciszek przybiera postawę inną niż klęcząca, że nie raz odstępuje w tym od tradycji. Nie jest to jakiś jednorazowy gest. Jest to stała praktyka. Wobec Najświętszego Sakramentu pisaliśmy o tym tutaj: Franciszek notorycznie nie klęka przed Najświętszym Sakramentem, łamiąc przepisy liturgiczne.

Dlaczego, Franciszku, nie klękasz? Czy nie odczuwasz tej potrzeby uklęknięcia przed Najświętszym Sakramentem albo obrazem Matki Bożej, klękanie jednak przed człowiekiem nie jest dla Ciebie problemem?

[…]

Za (całość): FranciszekFalszywyProrok (06 Sierpień 2016)


KOMENTARZ BIBUŁY: Wobec powyższych haniebnych przykładów dawanych przez Franciszka, które próbuje się tłumaczyć starczymi trudnościami czy “niedołęstwem” rzekomo utrudniającym nawet chwilowe uklęknięcie, polecamy film z ceremoni pożegnalnej na krakowskim lotnisku po zakończeniu Światowych Dni Młodzieży 2016, a szczególnie kilkunastosekundowe ujęcie (od 17 minuty) gdzie widać jak tenże Franciszek niemal w podskokach pokonuje kilkadziesiąt schodków trapu do samolotu. Z jakże młodzieńczą werwą i łatwością je pokonuje! Doprawdy zastanawiające dlaczego tenże sprawny fizycznie człowiek ani na moment nie przyklęknie przed Najświętszym Sakramentem..?


Mackiewicz: Powstanie Warszawskie

Powstanie Warszawskie było najbardziej bohaterskim epizodem tej wojny. Zdarzało się w historii, że lud wielkiego miasta wyrywał broń z rąk okupanta i wzniecał rozruch, trwający trzy dni czy tydzień. Ale tutaj z podziemi wyszło wojsko, chwyciło niemieckich żołnierzy za ręce i potem przez 63 dni toczyło wspaniałą wojnę, zdobywając oręż na nieprzyjacielu. Niemcy musieli skierować przeciwko powstaniu, poza wojskami pomocniczymi, aż pięć swoich dywizji. Walka pięciu dywizji ze spiskiem konspiracyjnym przez przeszło dwa miesiące – była dotychczas nieznana historii wojen[1].

Ale jak strumień wody może być obrócony na koło młyńskie i przynosić pożytek, albo obrócony na dom i zalać go i zniszczyć, tak i to wspaniałe bohaterstwo polskiego żołnierza i młodzieży, polskiej kobiety i dziecka, zamiast pomocy przyniosło nam tylko powiększenie narodowej klęski.

Zniszczono w Warszawie resztki siły narodu i to odbije się na wydarzeniach politycznych, które już rychło nastąpią.
Warszawa została zniszczona, spłonęła przeszłość i dusza Polski. Od człowieka, który przybył z Polski słyszałem: naród polski bez Warszawy już jest innym narodem, niż był, gdy Warszawa żyła. Jesteśmy po jej stracie narodowo, kulturalnie, duchowo ubożsi. Do Warszawy podczas okupacji spłynęły z całej Polski zabytki, pamiątki, amulety przeszłości, amulety narodu. Zginęły bezpowrotnie i tak jak nie można przywrócić życia człowiekowi, tak nie można wskrzesić tego, co z nimi zginęło.

Warszawa została zniszczona bardziej niż Berlin, niż inne miasta niemieckie, tak jak klęska Polski w tej wojnie, w której Polacy walczyli w obozie zwycięzców, jest większa od klęski Niemiec.

II

Kto wywołał, spowodował, sprowokował Powstanie Warszawskie?

Mój Boże! To takie proste. Każdy sędzia śledczy, gdy ma do czynienia z trupem, bada przede wszystkim, czy ktoś nie był zainteresowany w tej śmierci.
Warszawa była fortecą świadomości narodowej, miastem wielkim, jednomyślnym w obronie polskości. Nie było w nim różnicy zdań co do niepodległości Polski – inteligent i robotnik myśleli tak samo i to samo. Politycy sowieccy, chociażby z własnego rewolucyjnego doświadczenia wiedzieli, co to znaczy miasto wielkie, dumne, jednomyślne. Rosyjska policja polityczna nie mogłaby tak łatwo rządzić Polską, gdyby Warszawa żyła, gdyby nie była umarła. Warszawa była węzłem nerwów naszego narodu, rządzących jego siłą, odpornością, organizacją. Zniszczono ten węzeł nerwów, aby cały organizm sparaliżować.

Sowietom zależało na zniszczeniu Warszawy, a tak się pomyślnie dla nich składało, że dla tego zniszczenia nie trzeba było używać sowieckich armat ani pocisków. Od czegóż patriotyzm polski! Jest on wielki i wspaniały. Polacy to najbardziej patriotyczny naród w Europie. Ale patriotyzm polski ma właściwość bezrozumnego dynamitu. Wystarczy do niego przyłożyć zapałkę prowokacji, aby wybuchł.

Na kilka dni przed wybuchem powstania PAL, tzn. Polska Armia Ludowa, nieliczne zresztą zbiorowisko prosowieckich elementów, nadziana wywiadem sowieckim, rozlepiała na murach Warszawy afisze donoszące, że dowództwo Armii Krajowej stchórzyło, i wzywające do wybuchu powstania.

Prasa PPR i Armii Ludowej, organizacji komunistycznych w Warszawie, od kilku miesięcy wzywała Warszawę do powstania.
Wreszcie najbardziej oficjalne źródło, bo radiostacja imienia Kościuszki, narzędzie polityki sowieckiej w stosunku do Polski, wzywało do powstania jeszcze w wigilię jego wybuchu.
(…)

Zresztą najbardziej skuteczne popychanie Warszawy do samobójstwa nie odbywało się za pomocą słowa głoszonego publicznie, lecz innymi kanałami…

Co ciekawsze. W czasie sądu w Moskwie nad generałem Okulickim i towarzyszami, na rozprawie głównej oświadczył niefortunny delegat naszego rządu na kraj, wicepremier Jan Stanisław Jankowski:

[…] w połowie września 1944 roku, kiedy Armia Krajowa walczyła z Niemcami, posiedzenie Rady Jedności Narodowej było zwołane. Postanowiono wszcząć pertraktacje z Niemcami o poddanie się, bośmy nie mogli już walczyć, straty nasze były straszliwe. Nie mieliśmy wcale amunicji i żadnych widoków na jej uzyskanie.
Ale wtedy Armia Czerwona podjęła na nowo ofensywę. Miał miejsce rajd liberatorów, które zrzucały broń i amunicję dla nas.
Sowieckie samoloty zaczęły zrzucać nam amunicję i udało się nam dotrzymać do końca września…
Warszawa nie była jeszcze całkowicie spalona, trzeba było jeszcze trochę węgla podrzucić… Nic dziwnego, że wiadomość o treści narad w Jedności Narodowej dotarła natychmiast do sowieckiego dowództwa. Pewne stronnictwa polskie, biorące udział w Jedności Narodowej, były zaszpiclowane po same uszy.
Czy przynajmniej, gdy Warszawa zginęła w rozpaczliwym, a z wojskowego punktu widzenia wspaniałym boju – Sowiety uszanowały powstanie, czy oddały jej honory wojskowe?
Później tak. W pierwszych miesiącach jednak po powstaniu, w czasie ostatecznej rozgrywki władz sowieckich z Armią Krajową, powstanie było poniżane i wyszydzane.
Oto fragment tegoż sądu nad generałem Okulickim i towarzyszami:
„Prokurator Afanasjew (do Jankowskiego): Wspomina pan kapitulację po powstaniu warszawskim. Jakie były warunki tej kapitulacji?
Jankowski: Mówiłem już, że głównym warunkiem było, aby Armia Krajowa uznana była za armię regularną, żeby jej członkowie nie uznani byli za bandytów…
Przewodniczący Sądu Ulrych: Ale oddaliście broń Niemcom.
Jankowski: Oddaliśmy broń.
Przewodniczący Sądu: Aleście schowali broń przed Armią Czerwoną. Wyście oddali całą waszą broń Niemcom, ale gdy Armia Czerwona oswobodziła Polskę, wyście schowali swą broń przed Armią Czerwoną”.

Każda kapitulacja powoduje oddanie broni. Ileż broni zdobyli Niemcy w miastach sowieckich, gdy przeszli przez całą Rosję aż do Wołgi. Powyższa rozmowa dotyczyła kapitulacji dokonanej w warunkach, w której chyba nigdy żadne miasto nie kapitulowało, bo dokonanej po całkowitym zniszczeniu bronionego obiektu.

III

Władze angielskie były powiadomione o zamiarze wywołania powstania w Warszawie na tydzień przed jego wybuchem. Nie zgłosiły żadnego protestu. Czy mogło im bezpośrednio zależeć na zniszczeniu naszej stolicy? Oczywiście nie. Czy chciały oddać usługę Sowietom, aby się pozbyły kłopotu wynikającego z istnienia Warszawy oraz istnienia Armii Krajowej? Kto to może wiedzieć.
Później, gdyśmy natarczywie domagali się pomocy dla Warszawy, władze brytyjskie odpowiedziały nam, że nie były konsultowane co do wybuchu powstania. Była to niestety prawda i było to jedno z najcięższych przewinień rządu p. Mikołajczyka, ale były uprzedzone i mogły protestować. Rzecz inna, że skuteczna pomoc lotnicza anglo-amerykańska dla walczącej Warszawy była niemożliwa. Wyjaśnił mi to poważny polski generał lotnik, który sam latał w czasie powstania nad Warszawą.

Historycy powstania Warszawy wyjaśnią może w przyszłości rolę p. Retingera, który do Warszawy jeździł z Londynu latem 1944 roku i z niej wyjechał na kilka dni przed wybuchem powstania. Konferował tam ze wszystkimi naszymi politykami i wojskowymi decydującymi. Czyżby w tych rozmowach opuszczano temat wybuchu powstania Warszawy? Czy je odradzał?
Pan Retinger nie reprezentował oficjalnie nikogo. W Warszawie znalazł się, jako… osoba prywatna, jako… turysta. To, co radził, obciążało tylko jego własną odpowiedzialność, człowieka prywatnego i… Polaka. To bardzo wygodne.

IV 

Zachęty zachętami, ale ostatecznie nie byłoby powstania Warszawy, gdyby nasz rząd i nasze władze wojskowe w Londynie i w Warszawie nie chciały tego powstania.

W tej sprawie nie ma winnego, są tylko winni i współwinni. Pan Mikołajczyk wziął odpowiedzialność za powstanie na siebie, ale zrobił to za pomocą gestu, który kazał się domniemywać, że czyni to przez nadmiar szlachetności. A przecież odlatując do Moskwy 25 lipca 1944 roku[2] wiedział, że powstanie wybuchnie, że była wysłana odpowiednia depesza do kraju. Władze warszawskie mogły jednak powstanie zatrzymać, była mobilizacja, potem jej odwołanie, potem ponowna mobilizacja. Widać były jakieś wahania i czyjeś sprężyny zwyciężyły.

Jasne jest, że jeśli chciano tak gwałtownie przyśpieszyć okupację Warszawy przez Rosjan, co naprawdę wcale w ówczesnej koniunkturze potrzebne nie było, i chciano powstanie wywołać, to trzeba było się znieść przedtem najoficjalniej z Anglią, Ameryką i Rosją i operacje uzgodnić. Państwa anglosaskie zapytane oficjalnie zapewne odradzałyby wybuch powstania. Tym byłoby dla nas lepiej. Warszawa istniałaby dotychczas.

V

Istotna odpowiedzialność za powstanie siedzi gdzieś głęboko w kanałach infiltrujących do naszych władz i społeczeństwa fałszywe założenia. Nasi współodpowiedzialni kłócą się, kto jest więcej winien. Powinni wydać białą, a raczej czarną księgę korespondencji z Warszawą w tej sprawie i innych dokumentów, łącznie z minutami rozmów z p. Retingerem. Ale nie ma obawy, aby taka księga pojawiła się kiedyś. Zbyt dużo jest czynników zainteresowanych w tym, aby jej nie było.

Pomiędzy generałem Borem, dowódcą powstania, a marszałkiem Rydzem, wodzem w kampanii wrześniowej, różnica jest zasadnicza. Rydz miał w Polsce faktycznie władzę i wojskową, i polityczną, stąd za klęskę wrześniową ponosi odpowiedzialność całkowitą: i formalną, i materialną. Bór był tylko dowódcą wojskowym, słuchał politycznych rozkazów rządu, wojskowych – naczelnego wodza i prezydenta. Bór jest gorąco atakowany przez przyjezdnych z Warszawy, zarówno narodowców, których jego otoczenie prześladowało, jak lewicowców, których popierało. Ale jako wojskowy, wobec historii Bór będzie miał inną reputację niż Rydz, który miał 33 dywizje piechoty i całe państwo do dyspozycji, walczył tylko 17 dni i uciekł. Bór nie miał nic, miał konspirację tworzoną w fantastycznych warunkach, walczył 63 dni i poszedł razem z żołnierzami do niewoli, zrywając łańcuch naszych wodzów, którzy żołnierzy zostawiali, sami uciekali, jak Rydz z Polski, Sikorski z Francji. Pod dowództwem Rydza wojsko polskie dało mniej, niż świat od niego oczekiwał, pod dowództwem Bora Powstanie Warszawskie bije wszystkie rekordy wytrzymałości. Przez wiele setek lat, dopóki istnieć będzie naród polski, każdy Polak będzie przyznawał, że Powstanie Warszawskie było samobójczym szałem, i będzie miał do niego synowską tkliwość i miłość. Będzie z niego dumny.

W czasie gdy Bór był w niewoli, Niemcy proponowali mu współpracę. Niemcy wymordowali w Polsce kilka milionów ludzi, sponiewierali naszą godność narodową, a teraz, gdy sami znaleźli się na skraju przepaści, przypomnieli sobie o możliwości współpracy z nami. Bór odmówił z pogardą.

Stanisław Cat-Mackiewicz

Fragment pochodzi z książki “”Lata nadziei: 17 września 1939 – 5 lipca 1945”. opublikowanej nakładem wydawnictwa Universitas

[1] W rzeczywistości siły niemieckie skierowane do tłumienia powstania były znacznie słabsze, ich łączna liczebność w całym okresie walk w Warszawie mogła sięgać do 50 tys. żołnierzy.

[2] Mikołajczyk przybył do Moskwy 30 lipca 1944.

Wiara czy wspólny taniec? Co zostanie po ŚDM?

Do karnawałowego charakteru Światowych Dni Młodzieży można mieć różny stosunek – wszak wszechobecny dziś zachwyt nad nimi nie jest dogmatem wiary. Jednak po ŚDM w Krakowie nie sposób nie zauważyć – szczególnie zestawiając je z poprzednimi wydaniami tej imprezy – że polski Kościół jednak różni się od tego w innych miejscach świata.

Żenujące tańce biskupów, tysiące kapłanów udających, że koncelebrują, w rzeczywistości robiąc sobie selfie tabletami, dyskotekowe pląsy na mszach świętych, ubiór młodzieży bardziej przypominający strój plażowicza niż uczestnika nabożeństwa i wołający o pomstę do nieba brak szacunku do Najświętszego Sakramentu – tak właśnie wielu z nas widziało relacje z poprzednich Światowych Dni Młodzieży oraz z Mszy Świętych z udziałem ogromnej liczby osób, jak choćby ta na Filipinach, gdy Najświętsze Ciało Chrystusa podawano wiernym z plastikowych kubków, a potem wierni… sobie z rąk do rąk (sic!). Nic więc dziwnego, że niejeden wzdrygał się przed możliwością powtórzenia tych bezeceństw w Krakowie.

Nic takiego się jednak (może prócz kilku kapłanów w albach ze smartfonami w dłoni) nie stało. Co więcej, należy powiedzieć, że – mimo iż oczywiście wszystkie uroczystości centralne odbywały się w nowym rycie – wszystko odbyło się godnie, o wiele godniej niż choćby w Rio de Janerio czy w Madrycie. Kościół polski organizując Mszę otwierającą ŚDM, Mszę na Jasnej Górze, czy Mszę w Brzegach przypomniał światu (a przede wszystkim rzeszom młodych ludzi) o łacinie – uniwersalnym języku Kościoła! Pamiętając o różnych liturgicznych wynalazkach z poprzednich ŚDM – typu Msza Święta w kilku językach – jest to znaczny krok do przodu.

Podobnie było z muzyką. Możemy być przekonani, że fakt, iż nie skazano nas znów na oglądanie biskupów pląsających w rytm samby, zawdzięczamy temu, iż to właśnie Polacy organizowali tegoroczne uroczystości. Także koncert w Brzegach można różnie oceniać – różne są przecież gusta – ale trzeba zauważyć, że zaproszenie tam chociażby Adama Struga, świadczy o wyciągnięciu ręki do tej mniejszości, która pamięta, że Kościół to wspólnota nie tylko tych, którzy żyją dziś, ale i tych, którzy żyli przed wiekami. A „Bogurodzica” wykonana przed papieską Mszą z okazji 1050-lecia chrztu naszego kraju musiała zachwycić każdego Polaka na błoniach jasnogórskich i przed telewizorami.

Papież i media

Częścią ŚDM była też oczywiście papieska pielgrzymka do Polski. Zgodnie z oczekiwaniami została ona wykorzystana przez media do własnych rozgrywek. Słyszeliśmy więc niewyobrażalne historie o tym, że oto Kościół ma być dziś hiper-ekumeniczny i turbo-tolerancyjny, a każde słowa papieża były interpretowane na wszystkie możliwe sposoby. Rzadko jednak interpretacje te szły w parze z chrześcijańską teologią – liczni dziennikarze komentujący słowa papieża jak ognia unikali słowa Chrystus, skupiając się wyłącznie na wskazówkach papieża zachęcającego do podejmowania dzieł charytatywnych. Do złudzenia przypominało to relacje z wizyt Jana Pawła II, gdy nigdy nie słyszeliśmy powtórek z papieskich homilii o Zbawicielu, a do znudzenia pokazywano nam jego sympatyczną opowieść o kremówkach.

A papież? Franciszek zaskoczył lewackie media, które od pół roku błagały go w każdym wydaniu swych organów prasowych o zruganie polskich władz za ich stosunek do muzułmańskich imigrantów. Co prawda mówił o nich do polityków, ale podkreślił, że każdy kraj ma własne zasady i tradycje i może pomagać uchodźcom tak, jak uzna to za słuszne. Rzecznik papieża, ksiądz Federico Lombardi – odpowiadając na zaczepne pytania zachodnich dziennikarzy – przestrzegł przed surowym ocenianiem polskiej polityki wobec imigrantów. Zasugerował, że Watykan doskonale rozumie polską specyfikę i to, że nie ma u nas problemu z islamem, więc bez sensu byłoby go tworzyć. Mimo tego media postanowiły powtarzać to, co Franciszek mówił potem do młodych ludzi z całego świata – jakby to właśnie te słowa były skierowane do polskiej premier.

Jednak Ojciec Święty powiedział do polskich polityków coś zgoła innego i znacznie bardziej konkretnego – nakazał im zakazać aborcji. Skierował to do polskiego prezydenta, premier, marszałków Sejmu i Senatu, członków rządu i parlamentarzystów słowa, znacznie rzadziej cytowane przez główne media, dlatego przypomnimy je w tym miejscu: Polityka społeczna na rzecz rodziny, pierwszej i podstawowej komórki społeczeństwa, aby wspierać te najsłabsze i najuboższe, pomagając im w odpowiedzialnym przyjęciu życia, stanie się w ten sposób jeszcze bardziej skuteczna. Życie musi być zawsze przyjęte i chronione – zarówno przyjęte jak i chronione – od poczęcia aż do naturalnej śmierci, i wszyscy jesteśmy powołani, aby je szanować i troszczyć się o nie. Z drugiej strony do zadań państwa, Kościoła i społeczeństwa należy towarzyszenie i konkretna pomoc wszystkim, którzy znajdują się w sytuacji poważnej trudności, aby dziecko nigdy nie było postrzegane jako ciężar, lecz jako dar, a osoby najsłabsze i najuboższe nigdy nie były pozostawiane samym sobie.

Po tej wypowiedzi papieża już żaden „katolik-otwarty” zaczadzony ideologią „rozdziału Kościoła od państwa” nie będzie mógł powiedzieć, że zakaz aborcji dotyczy li tylko katolickich sumień, i nie można go penalizować, bo w kraju żyją też niewierzący. Papież o konieczności ochrony życia od poczęcia mówił bowiem właśnie do polityków, i to w kontekście „polityki społecznej”!

A co Franciszek mówił do biskupów? Z relacji przewodniczącego episkopatu wynika, że papież między innymi potępił ideologiczną kolonizację.

Czy słyszeli o tym Państwo w telewizji? No właśnie.

Droga Krzyżowa prześladowanych

Mimo, iż najwięcej mówiło się w tych dniach o „tańcu i radości”, nie zabrakło też wspomnienia prześladowanych Chrześcijan. Wstrząsająca relacja młodej Syryjki podczas czuwania modlitewnego w Brzegach pozostanie na długo w pamięci obecnych tam osób. Tak jak odpowiedź innej dziewczyny z tego kraju na pytanie dziennikarza TVN, próbującego wymusić na niej, by powiedziała, że Polacy powinni przyjąć wszystkich uchodźców – odparła mu, że Polacy powinni się za Syryjczyków przede wszystkim modlić.


Świadectw nie brakowało również w kościołach Krakowa – Kościół wreszcie odważył się mówić głośno o prześladowanych i o powodzie ich cierpienia. Do tej pory bowiem, w imię jakichś niezrozumiałych politycznych układów, rzadko mówiono o tym, że zabija się ich za wiarę w Chrystusa. Tym razem młodzi usłyszeli, że gdy oni tańczą na ulicach Krakowa, ich braciom w wierze ucina się głowy.

Kardynał Dziwisz otwierając ŚDM poświęcił uwagę kapłanowi zamordowanemu we Francji przez islamistów. Był to dobry, piękny i potrzebny gest. Szkoda, że postać Jacquesa Hamela nie pojawiała się w kolejnych przemówieniach ostatnich dni.

Kłamstwa o Polsce

Gdy papież wyjeżdżał z naszego kraju, ksiądz Lombardi powiedział, że Franciszek „doświadczył piękna polskiego Kościoła”. To kolejne słowa, które nie przebiją się do mediów głównego nurtu – wszak one skupiły się na tym, by Ojca Świętego przeciwstawiać polskim biskupom. Proces szkalowania polskiego Kościoła i Polski w ogóle w tych dniach przyspieszył – dziennikarze zza granicy posuwali się nawet do licznych kłamstw, by papieża przedstawić jako niezadowolonego ze spotkania z naszymi władzami.

A co tymczasem odkryli młodzi rodacy tych dziennikarzy? Ze zdumieniem zrozumieli, że ich świat – zdegenerowany Zachód – mógłby dziś wyglądać trochę inaczej. Wielu z nich ze zdumieniem pytało, jak to możliwe, że w Polsce bez problemów można modlić się na ulicy, nosić krzyżyk na piersi i przyznawać się do Chrystusa?!

Dziękujmy za to Bogu! Jak również i za to, że nikt w naszym kraju się nie wysadził – wszak i tego bardzo się obawialiśmy.

Bóg na pierwszym miejscu

Ostatnie dni z pewnością doprowadziły do furii niejednego ateistę. Słowa „Chrystus” i „wiara” padały jednak w telewizji tysiąckroć częściej, niż w innych okresach. Mimo tego, częściej padały słowa: „taniec”, „entuzjazm” i „kolorowo” – ale to akurat nie tylko wina mediów. Trzeba też zauważyć, że przez cały tydzień w polskich mediach nie mówiło się o niczym innym, jak tylko o modlących się ludziach. Miejmy nadzieję, że wyniknie z tego dobro. I że jednak to nie „wspólny taniec”, ale obiecana nam przez Jezusa Chrystusa perspektywa życia wiecznego będzie tym, czym Kościół będzie zachęcał ludzi do nawracania się i trwania w świętej wierze.

Ktokolwiek śledził Światowe Dni Młodzieży mógł być pod wrażeniem widoku 1,5 miliona ludzi adorujących Chrystusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie. Daj Boże, by cześć dla Niego wśród katolików rosła – tak, by podczas następnych Światowych Dni Młodzieży, podczas adoracji klęczeli już jednak wszyscy pielgrzymi.

Krystian Kratiuk

 

 

Ostatnia reduta Powstania?

W polskiej historii powstania odgrywają szczególną rolę. Nie tyle może jako nauka, z której należy wyciągać wnioski na przyszłość, co raczej jako silne przeżycie emocjonalne. Adam Grzymała-Siedlecki wspomina, jak to jesienią 1918 roku przez Warszawę przeciągały jedna za drugą patriotyczne manifestacje. Przy jednaj takiej okazji spotkał znajomą, konspiratorkę, Sybiraczkę. Padli sobie w objęcia i Grzymała-Siedlecki powiada: widzi pani, wreszcie doczekaliśmy się niepodległości! – No tak, odpowiedziała jego rozmówczyni. – To wielkie szczęście, żeśmy doczekali, ale… – Jakie „ale” – zdumiał się Siedlecki. – Co za „ale”? – Ale już powstań nie będzie – z nutką melancholii w głosie wyjaśniła znajoma.

Tymczasem wszystkie polskie powstania zawierają jakąś mroczną zagadkę. Do wybuchu insurekcji kościuszkowskiej doszło do na skutek decyzji rosyjskiego posła i ministra nadzwyczajnego i pełnomocnego w Rzeczypospolitej Igelstroma, który zredukował o połowę etat wojsk polskich. Bardzo możliwe, że była to prowokacja obliczona na wywołanie powstania, w następstwie którego państwo polskie zostałoby zlikwidowane. Jeśli tak, to prowokacja udała się całkowicie; powstanie upadło, a państwo polskie przestało istnieć. Podobnie zagadkowe przesłanki towarzyszyły wybuchowi Powstania Listopadowego. Na podstawie postanowień Kongresu Wiedeńskiego, Królestwo Polskie było złączone z Imperium Rosyjskim jedynie unia personalną – ale miało własne wojsko, Sejm, walutę i szkolnictwo, a językiem urzędowym był język polski. Mikołaj I metodą faktów dokonanych stopniowo ograniczał te odrębności, co oczywiście wywoływało oburzenie w Królestwie, podsycane przez rozbudowane loże masońskie, powiązane z Wielkim Wschodem Francji, który ekscytował Polaków do wywołania powstania, by jego tłumienia związało wojska rosyjskie, które wskutek tego nie mogły interweniować w Belgii i Francji. O tym „eskcytowaniu” wspomina „Warszawianka”: „Słońcem lipca (tzn. rewolucji lipcowej we Francji, w następstwie której na tronie osadzony został Ludwik Filip – SM) podniecany woła do nas z górnych stron: powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój triumf, albo zgon”. Nastąpił oczywiście „zgon”, to znaczy – likwidacja resztek autonomii Królestwa, które stało się integralną częścią Imperium Rosyjskiego – ale Belgia utrzymała niepodległość. Wreszcie Powstanie Styczniowe; żydowski finansista Leopold Kronenberg wyłożył milion rubli na zakup broni dla Powstania. Zakupiona w Anglii broń wpadła w ręce Rosjan za sprawą rosyjskiego agenta Tugenholda, który był sekretarzem płk Teofila Łapińskiego, organizującego ten przerzut. Nie to jednak jest najbardziej zagadkowe, tylko fakt, że po upadku Powstania, cesarz rosyjski odznaczył Leopolda Kronenberga Orderem św. Włodzimierza i nadal mu tytuł szlachecki, zaś Żydzi, których zrównał w prawach jeszcze margrabia Wielopolski, wykupywali za bezcen majątki skonfiskowane przez rząd za udział w Powstaniu. Konfiskaty objęły 4254 majątki ziemskie nie licząc zaścianków i mienia ludności miejskiej. Można powiedzieć, że na Powstaniu Styczniowym najbardziej skorzystali Żydzi, zwielokrotniając swój stan posiadania kosztem Polaków, no i oczywiście Rosja, która ostatecznie zlikwidowała wszelkie ślady autonomii Królestwa, ustanawiając w jego miejsce Kraj Prywiślański.

Jeśli chodzi o Powstanie Warszawskie, najbardziej zagadkowa wydaje się postać gen. Leopolda Okulickiego, który prawdopodobnie został zamordowany w Moskwie w roku 1946, a w 1944 roku był najbardziej aktywnym zwolennikiem wywołania w Warszawie powstania. A oto co na ten temat pisze w swoich „Dziennikach” pod datą 16 sierpnia 1944 roku Józef Goebbels: „Tymczasem rząd (brytyjski – przyp. SM) trzyma się niezmiennie i sztywno promoskiewskiego kursu. Zresztą w tym momencie nie pozostaje mu nic innego. Widać to teraz znowu przy okazji dyskusji na temat partyzanckiego powstania w Warszawie. Prasa angielska nazwała je już teraz «brudnym interesem». Najwyraźniej polscy emigranci w Londynie wezwali warszawskich partyzantów do oporu, ponieważ sądzili, że Stalin niezwłocznie wkroczy do Warszawy. Stalin jednak nie zrobił im tej uprzejmości. Wskutek tego warszawski ruch oporu został wystawiony na masowe działanie naszej broni; skutki można sobie wyobrazić. Ruch podziemny poniósł ogromne straty i można go uważać za całkowicie wyeliminowany. Nawet jeśli tu i ówdzie stawia się na ulicach Warszawy silny opór, to nie ma to już większego znaczenia. Tym samym polscy emigranci w Londynie utracili swoje jedyne oparcie w polskiej stolicy, a Stalin w najtańszy sposób skatynizował polską arystokrację i obóz narodowo-polski. I taki był chyba cel tego przedsięwzięcia.” Wprawdzie Goebbels jest dzisiaj uważany za „ojca kłamstwa”, ale co nam szkodzi zapoznać się również z jego opinią, zwłaszcza, że dzieło „katynizacji” polskiego elementu patriotycznego kontynuowali później agenci Stalina: Jakub Berman i inni Żydzi, których zatrudnił, by tresowali tubylców do komunizmu.

No i jaki mamy dzisiaj tego epilog? Oto grupa kombatantów – powstańców warszawskich – zbojkotowała uroczystości 30 lipca w Muzeum Powstania Warszawskiego, między innymi z uwagi na obecność na nich prezydenta Andrzeja Dudy, który zapowiedział wszczęcie procesu lustracyjnego pana generała Aleksandra Ścibora-Rylskiego, przez IPN podejrzewanego o agenturalną współprace z Urzędem Bezpieczeństwa. Sygnatariusze apelu do prezydenta Dudy twierdzą, że „to nie generał współpracował, tylko nieświadomie bezpieka współpracowała” i apelują, by położył kres „chamskiej działalności IPN”. Czyżby to była ostatnia reduta Powstania Warszawskiego?

Stanisław Michalkiewicz

 

Prawdziwi bohaterowie tych dni

 

Światowe Dni Młodzieży w Polsce to prawdziwy, trudny wręcz do oszacowania sukces ekipy politycznej sprawującej w naszym kraju władzę. To, co najbardziej budujące i budzące nadzieję podczas tych dni zawdzięczamy właśnie im.

Trzeba oddać sprawiedliwość Panu Prezydentowi, Pani Premier, z zwłaszcza Panu Ministrowi Antoniemu Macierewiczowi, który w bezpośredniej rozmowie prowadzonej z Głową Kościoła w języku hiszpańskim – nie sprawiającym szefowi MON najmniejszych trudności – wykonałł niezwykle doniosłe zadanie, poinformowanie Papieża o tym, co polskim władzom wiadomo na temat katastrofy smoleńskiej. Było to znakomite wykorzystanie sytuacji, która przecież nie była autorstwa obecnych władz, to nie one aranżowały ŚDM; one ją „odziedziczyły”. Był to słowem popis politycznej klasy, kultury, znakomitego politycznego refleksu i odpowiedzialności za państwo.

Wszyscy ci, którzy projektowali ŚDM w Polsce jako eskapadę polityczną w szatach religijnych, z własnym programem, mogli poczuć się wystrychnięci na dudka.

Polscy politycy nie koncentrowali się na „przeżyciach”, „doświadczeniu wiary”, „radości bycia z drugim człowiekiem” i innych czułościach, od których powtarzania i cytowania zęby bolą, i od wysławiania których nie mogli się uwolnić prawie wszyscy komentatorzy (trzeba przyznać, że język sprawozdawców był wyjątkowo ubogi w rzeczowniki, za to bogaty w przymiotniki, a rozliczne  „refleksje na gorąco” niczym się od siebie nie różniły), ale na konkretach, od których zależy coś tak dalekiego od wzruszeń i „dzielenia się wiarą i miłością”, jak los Polski, życie Polaków.

0000000 AAAAAAAA aaaaa Raków

Polityka, tak jak walka zbrojna, to męskie zajęcie. W sytuacji, gdy prezentowany jest nam – szczególnie niestety ostatnio przy religijnych okazjach – festiwal zniewieściałości, gdy nad wydarzeniami ostatniego tygodnia unosił się wyraźnie duch hippisowskiego „róbmy miłość, a nie wojnę”, gdy Głowę Kościoła witano dziarskim krakowiakiem i sentymantalnym tangiem, a pożegnano  (gdy wsiadał już do samolotu) przebojem zadeklarowanego homoseksualisty i deprawatora młodych ludzi, ofiary AIDS, trzeba umieć docenić jej klasyczną prostotę i surowość. Polityczne i dyplomatyczne akty i gesty przedstawicieli naszych władz dalekie były od efekciarstwa. Działały jak zimny prysznic wobec niektórych nazbyt rozpoetyzowanych „animatorów wydarzeń religijnych” na pograniczu popkultury, teatru i misterium religijnego.

Tak robi się politykę w tej części świata, której na imię Polska. Tak się pokazuje, że jest się człowiekiem wiary. Bo wiara niesie także kulturę, odwagę cywilną, siłę przekonań, moralną jednoznaczność, roztropność. Opiekę nad tymi, którzy są nam powierzeni, których trzeba chronić. Zapewnienie bezpieczeństwa każdemu gościowi spoza kraju. Bycie na miejscu, gdy przyjeżdża Głowa Kościoła. Takt i kurtuazję wobec niego. Odpowiedzialne wypełnianie obowiązków stanuu.

Powstańcy warszawscy także nie bawili się w „przeżycia” i „doświadczenia”. Zamiast „celebrować wspólnotę”, co dziś jest narzuconą kulturową figurą, wybrali konkret: chwycili za broń. Postanowili przegnać Niemców, wyprzedzić działania Sowietów, którzy zamierzali zatknąć czerwoną flagę na gruzach – bo i tak Warszawa byłaby zniszczona po ich przejściu – Warszawy. Powstańcy bronili swojego miasta przed sowieckim zniewoleniem, po heroicznej walce podczas całej, kilkuletniej okupacji niemieckiej.

Czy są jakieś analogie z sytuacją dzisiejszą?

Tak, są. Tak samo jak wtedy dowództwo wojskowe AK, tak dziś politycy niepodległej Rzeczypospolitej nie przyjmują fałszywych reguł gry. Nie pląsają w korowodach tanecznych przed Mszą św., która jest czymś najświętszym, w czym uczestniczyć może człowiek na ziemi, ofiarą przebłagalną, jaką Syn Boży składa Bogu Ojcu. Nie roztkliwiają się nad propozycją wybuchowych mieszanek „multi-kuli”, nie zmieniają twardych zasad wobec zorganizowanych grup terrorystycznych zwanych uchodźcami. Prezentują wysoką kulturę katolicką. W każdym słowie wypowiedzianym oficjalnie przez Pana prezydenta Andrzeja Dudę i Panią premier Beatą Szydło podczas wizyty Papieża Franciszka bronili oni reguł niezmiennych, które są obiektywne, bo dane od Boga: pamiętać o hierarchii miłości w ojczyźnie, nie nadużywać miłosierdzia, bo miłosierdzie bez sprawiedliwości jest fikcją, sprawować swoją władzę, daną od Boga, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem i ludźmi. Wypełniać obowiązki stanu bez żadnej taryfy ulgowej.

Nikt z rządzących nie zasłaniał się tego gorącego lata trudnościami związanymi z zagrożeniem terroryzmem, ani z urlopem, czy ze skrajnym zmęczeniem – które przecież jest faktem, po kilku miesiącach nieprzerwanej, morderczej pracy nad porządkowaniem i odbudową państwa – ale też nigdy nie jest dostrzegalne przez postronnych. Nikt nie uchybił w najmniejszym nawet szczególe godności urzędu sprawowanego przez Jorge Mario Bergoglio. Polskie władze zabłysnęły przed światem kompetencją, inteligencją, wyobraźnią, sprawnością, talentami dyplomatycznymi. Służby bezpieczeństwa i wojsko zatrzymały dwustu podejrzanych osobników na granicy, przechwyciły samolot obcego państwa nad Krakowem, który wylądował w „areszcie”; nie „dialogowano” też z mężczyzną, który usiłował przemycić na Błonia ładunek wybuchowy; jest on za kratkami.

Przestrzelona flaga polska nad powstańczą Warszawą

Przestrzelona flaga polska nad powstańczą Warszawą

O wielu akcjach polskich służb minionego tygodnia dowiemy się zapewne w stosownym czasie, o innych być może nie dowiemy się nigdy. Faktem jest, że wszyscy, także nieżyczliwi, mogli się w tych dniach przekonać, że państwo polskie jest w dobrych rękach. Działa nie tylko z rozmachem i sprawnością, ale nawet z pewną fantazja, podejmując najtrudniejsze wyzwania, oszczędzając wszystkim uczestnikom międzynarodowych mityngów (mówi się o ich ponad milionowej rzeszy, co pokazuje skalę problemu bezpieczeństwa) niepotrzebnej nerwowości.

Wielu ludzi  sprawujących obecnie władzę w Polsce ma harcerską przeszłości i dlatego w najwyższych urzędach jest trochę tak, jak w zapiskach Kazimiery Iłłakowiczowny z międzywojnia: „My wszyscy, urzędnicy pierwszych dni Polski, braliśmy ogromnie żywy udział w kształtowaniu form, jakie nadawano poszczególnym częściom wewnętrznym urzędów. Byliśmy pełni pomysłów i zapału, jak np. skauci bywają w obozach, które trzeba od A do Z postawić i zagospodarować. To bardzo przywiązuje”. A do zadań, które czekały i aż przytłaczały swoim ogromem „nikt z nas, którzyśmy tam [do MSZ-u – EPP]weszli w 1918 roku, nie był i nie mógł być przygotowany”.

Warszawa 1944, chłopcy noszący wodę do szpitala na Solcu

Warszawa 1944, chłopcy noszący wodę do szpitala na Solcu

I rzeczywiście Polska może być dziś wzorem dla innych krajów. ŚDM były swego rodzaju testem państwowej dojrzałości i siły intelektualnej elit władzy, bo na tym głównie opiera się dobra organizacja przedsięwzięcia tak szczególnego jak ŚDM. Państwa europejskie mogą katolikom sprawującym w Polsce władzę pozazdrościć swobody i politycznej wyobraźni. To właśnie ci Polacy uczą międzynarodowe rzesze, co znaczy być człowiekiem wierzącym w Trójcę Świętą. W erze, gdy europejskie kraje wpadają w przedziwne konwulsje niemożności i naiwności, albo prezentują hamletyczne rozdarcie, gdy ich przedstawiciele plączą się w słowach, którymi usiłują usprawiedliwić przemoc wobec własnych obywateli, gdy nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa nikomu, kto tam przebywa, gdy nie wyciągają żadnych wniosków z politycznych zbrodni popełnianych na ich terytorium, z tragedii setek ludzi, na jakie bezradnie patrzą kierowane przez nich służby, jest to niezwykły wyłom. To jest zwycięstwo. Pokazuje ono, że nie „uczucia”, ale przede wszystkim rozum charakteryzuje człowieka wierzącego, katolika. I na nic nie przyda się „entuzjazm”, „zarażanie entuzjazmem” itp, gdy rozumu zabraknie. A także męstwo i maksimum wymagania od siebie, pracowitość i poświęcenia dla większej sprawy. Tą większą sprawą jest zachowanie niepodległości w wyjątkowo trudnej sytuacji geopolitycznej, przekazanie światu prawdy o katastrofie smoleńskiej i zapewnienie bezpieczeństwa społeczeństwu. To nie mało.

Warszawa, kwiecień 2010, Krzyż Smoleński postawiony przez warszawskich harcerzy.

Warszawa, kwiecień 2010, Krzyż Smoleński postawiony przez warszawskich harcerzy.

W rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego trzeba naszym rządzącym umieć za to podziękować, bo kontynuują tę samą tradycję myślenia o dobru wspólnym, jaka przyświecała powstańcom warszawskim. Ponieśli wielkie trudy. Zasłużyli na wdzięczność. Nasza modlitwa należy się przede wszystkim im. Dopiero w dalszej kolejności Czcigodnemu Gościowi z Watykanu oraz roztańczonej i rozśpiewanej, sympatycznej młodzieży z całego świata, która nas odwiedziła.

Człowiek nie potrzebuje hołdów, nie należą mu się, tak streścić można pełne umiaru zachowanie najwyższych polskich władz państwowych z dni 26 – 31 lipca. To Bóg jest Królem. To Jezusowi Chrystusowi należy się cala władza i hołd. Wezwania do aktywizmu w Kościele nie zagłuszą tej prawdy. To Matka Najświętsza, Niepokalana jest Królową. Jej Niepokalane Serce zatriumfuje, tak jak zapowiedziała prawie sto lat temu w Fatimie. Dojdzie do nawrócenia pogan, protestantów i schizmatyków. Poważnie traktujący – także w niesprzyjających warunkach – swoją wiarę, bezkompromisowi Polacy ten triumf być może przyspieszają.

Mylenie głębokich treści wiary katolickiej z łatwo wzniecanym uczuciem z powodu obecności obok tak wielu rówieśników, z karnawałem, turystyką, awangardowym teatrem, kulturą, cywilizacją, „wiarą w lepszą przyszłość” nie ma w Polsce wielkiej przyszłości.

YARPP

Zwalczanie przemocy czy praw rodzicielskich?

Pod pozorem walki z przemocą wobec dzieci administracja prezydenta Baracka Obamy połączyła siły z socjalistycznymi rządami krajów z całego świata i różnymi agendami ONZ, tworząc „globalne partnerstwo” w walce z prawami rodzicielskimi.

Globalna inicjatywa ma przynieść całkowity zakaz stosowania klapsów, seksualizację dzieci, zmianę obyczajów, by nowe pokolenia – zgodnie z programem „zrównoważonego rozwoju” – odeszły od tradycji. Jedną z metod ma być zbieranie „haków” na rodziców poprzez wprowadzenie nowych metod gromadzenie i przetwarzanie danych.

12 lipca br. pod auspicjami ONZ powstał fundusz, którego głównym celem ma być finasowanie działań prowadzących do osiągniecia do 2030 r. jednego z celów agendy „zrównoważonego rozwoju”, którym jest wyeliminowanie handlu i wszelkich form przemocy oraz tortur wobec dzieci. Na stronie ONZ można przeczytać, że jest to „cel priorytetowy.”

End Violence Against Children – The Global Partnership (Koniec Przemocy Wobec Dzieci – Globalne Partnerstwo) zrzesza ONZ, rządy, fundacje, organizacje pozarządowe itp. – Globalne Partnerstwo w celu likwidacji przemocy wobec dzieci mobilizuje świat – mówił Sekretarz Generalny ONZ Ban Ki-moon. Dodał, że „nie mogło być bardziej znaczącego sposobu na zrealizowanie wizji agendy zrównoważonego rozwoju 2030.”

I się nie mylił – komentuje amerykański publicysta Alex Newman, który podkreśla, że właśnie poprzez daleko idącą ingerencję instytucji rządowych w prawa rodzicielskie, ONZ chce sobie wychować pokolenie potulnych obywateli.

Opierając się na raporcie amerykańskiego Centrum Zwalczania Chorób (CDC) –  który zasugerował, że w ubiegłym roku, aż miliard dzieci na całym świecie doświadczyło przemocy fizycznej, seksualnej lub psychicznej, a jedna czwarta nieletnich cierpiała z powodu bicia – oenzetowska agencja UNICEF przekonywała, że  „przemoc wobec dzieci jest problemem wspólnym każdego społeczeństwa i w związku z tym świat potrzebuje wspólnego rozwiązania.”

Szef UNICEF-u, Anthony Lake – niedoszły dyrektor CIA w czasach prezydentury Clintona, którego kandydaturę odrzucono po dziennikarskim śledztwie, ujawniającym jego skrajnie radykalne poglądy – tłumaczył, że poprzez zapobieganie przemocy wobec dzieci i wspieranie ich edukacji tworzy się stabilne społeczeństwa. Do funduszu znaczny wkład wniosą m.in. Brytyjczycy – 40 mln funtów.

Dyrektor nowego funduszu Susan Bissell mówiła: – Każdego dnia, w każdym kraju i każdej społeczności dzieci są ofiarami przemocy. Zbyt często ta przemoc jest akceptowana jako coś normalnego, dopuszczalnego. Traktuje się ją jako prywatną sprawę. Bissell wezwała rządy wszystkich państw do współpracy, by urzeczywistnić wizję świata wolnego od przemocy.

Na inauguracji nowej agendy byli m.in. ministrowie ze Szwecji, Meksyku, Indonezji i Tanzanii, którzy zobowiązali się do wdrożenia ambitnych planów edukacyjnych, zmieniających tradycyjne zachowania dzieci. By szkoły były wolne od przemocy wiele rządów zobowiązało się do wdrożenia nowych, skutecznych technik gromadzenia i przetwarzania danych dot. stosowania np. klapsów w domu, czy też innych form dyscyplinowania np. zamykania dzieci w osobnym pokoju itp.

Opracowano specjalny pakiet, obejmujący siedem strategii zapobiegania przemocy wobec dzieci. Pakiet został stworzony we współpracy ze Światową Organizację Zdrowia (WHO), CDC, Pan American Health Organization (PAHO), End Violence Against Children, The US President’s Emergency Plan for AIDS Relief, Together for Girls, UNICEF, Biurem ONZ w sprawie narkotyków i przestępczości (UNODC), Amerykańską Agencję Rozwoju Międzynarodowego (USAID) oraz Bankiem Światowym.

Nowe strategie obejmują: wdrożenie szeregu programów edukacyjnych w celu promowania ekorozwoju, teorii gender, seks-edukacji od najmłodszych lat, praw dzieci i nastolatków do „zdrowia seksualnego i reprodukcyjnego” (aborcja, sterylizacja) itp.

Strategie przewidują edukację w zakresie podstawowej opieki macierzyńskiej, szkolenia dotyczący „podstawowych umiejętności życiowych”, wdrożenie rygorystycznych przepisów dotyczących świadczenia usług wobec ofiar gwałtów (np. dostęp do aborcji i pigułek poronnych).

W tych państwach, w których nie ma stosownych przepisów, mają być powszechnie wprowadzone surowe kary za danie dziecku klapsa. Program przewiduje szereg rozwiązań, które mają doprowadzić do trwałej zmiany poglądów na temat ról płciowych, różnych skandalicznych zachowań seksualnych. Wszystko ma zapobiegać rozwojowi „ekstremistycznych postaw i zachowań w domu, szkole, na ulicach i w internecie”.

„Do 2030 roku wszyscy uczniowie mają nabywać wiedzę i umiejętności potrzebne do promowania zrównoważonego rozwoju, w tym między innymi, poprzez edukację na rzecz zrównoważonego rozwoju i zrównoważonego stylu życia, praw człowieka, równości płci, promowanie kultury pokoju i niestosowania przemocy, globalnego obywatelstwa i uznania różnorodności kulturowej oraz wkładu kultury w zrównoważony rozwój” – zakłada program Agendy Zrównoważonego Rozwoju ONZ.

W filmie propagandowym umieszczonym na stronie ONZ, Asa Regner, szwedzka minister ds. dzieci, osób starszych i równouprawnienia gani rodziców za stosowanie klapsów porównując je z najgorszymi formami przemocy. Jest ona zwolenniczką daleko idącej interwencji instytucji rządowych w życie prywatne rodzin.

Metody stosowane przez szwedzki rząd doprowadziły do swoistej patologii – alarmuje Rubby Harrold-Claesson, prawnik, szef Nordic Committee for Humaan Rights, Tłumaczy on, że radyklana polityka antyrodzinna w Szwecji spowodowała poważne zakłócenia relacji rodzinnych i w życiu prywatnym. Uszkodziła więzi między rodzicami i dziećmi, de facto niszcząc rodzinę. Wyjaśnia on, że rząd wprowadził surowe prawo, które zamiast ścigać faktycznie patologicznych rodziców, nękało setki normalnych rodzin.

W ramach Partnerstwa ważną rolę pełni szef UNICEF- u, Amerykanin, który zażądał wdrożenia globalnych „rozwiązań” wobec rodziców rzekomo stwarzających zagrożenie dla ich dzieci, a także szefowa WHO,  Chinka Margaret Chan, mająca nadzieję, że „poprzez zmianę przekonań i zachowań”, „edukowanie rodziców” i „poprawę jakości życia dzieci oraz umiejętności społecznych” uda się całkowicie wyeliminować przemoc.

Źródło: theamerican.com., un.org

 

Marcin Darmas: Rozmowa z Francuzem

Rozmowa z Francuzem na temat laickości zawsze kończy się zawodem. Będzie on kluczył, będzie drążył, piętrzył sylogizmy, demonstrował historię i budował gmaszyska oświecenia z dużej i małej litery… Niestety, niewiele z tego będzie wynikać. Polak nie zrozumie, uważa potomek Karola Wielkiego, bo jeszcze nie doszedł do pewnego etapu rozwoju społecznego i politycznego. Poza tym, istnieje coś takiego jak jedyna droga rozwoju Francji, głoszona i podawana we wszystkich możliwych sosach wyjątkowość; choć „l’exception française” niewątpliwie przeżywa obecnie kryzys, pęka jak fastryga i właściwie bez trzasku…

Nieocenione okazują się tutaj rowerowe spostrzeżenia Bobkowskiego, otwieram „Szkice…” na chybił trafił: „Mówią: vous êtes malheureux (jesteście nieszczęśliwi), z tą samą łatwością, z jaką się spluwa” albo „Potrafią mówić godzinami o sprawach codziennego życia, które jest dla nich jedynym istotnym zagadnieniem. Dziś lubi się ich, jutro nienawidzi, pojutrze znowu skokietują jakąś błyskotką lub łatwością podejścia do tego, co uważa się za PROBLEM.” Czasami myślę, że ową błyskotką jest laickość, wymyślona, ot, aby sproblematyzować, bądź strukturyzować społeczne więzi, albo po prostu – dekonstruować. Durkheim uważał religię za fakt społeczny, uczą tego na socjologii na pierwszym roku studiów…

Po takiej rozmowie utwierdzamy się w przekonaniu, że w języku francuskim przechodzą najbardziej piramidalne bajdurzenia w sposób gładki i elegancki. Schyłek wpływu francuszczyzny w dyplomacji zapowiadał ukonkretnienie poprzez angielski. Przypominają mi się słowa uczonego: „marzę we własnym języku, do obliczeń matematycznych zawsze używam angielskiego, po francusku zaś najlepiej dywagować.”

Definicje i rzeczywistość

W 1807 roku John Adams powiedział, że w języku angielskim nie ma bardziej niezrozumiałego słowa niż republikanizm. Takim słowem w język francuskim jest laïcité – laickość. W tekście prawnym fundującym ową laickość z 9 grudnia 1905 roku trudno odgadnąć intencję legislatora już w artykule drugim: „Republika nie uznaje, nie zatrudnia ani nie finansuje żadnego kultu”. Dalej czytamy kilkustopniową tautologię: „Władza publiczna (la puissance publique) zezwala na publiczny obrządek prosząc (leur demande) o niezakłócanie porządku publicznego. Jednocześnie władza zobowiązuje się do ochrony obrządku”. Z jednej strony Republika Francuska nie uznaje, z drugiej strony minister spraw wewnętrznych jest odpowiedzialny za kult religijny i ma w swoich prerogatywach ochraniać go w całym heksagonie i departamentach zamorskich. Dalej, Republika prosi o niezakłócanie a jednocześnie zezwala na minarety na przedmieściach i wykrzyczane z głośników modły pięć razy dziennie.

Według Gilles’a Keppela, specjalisty religii muzułmańskiej na terenie Francji, Republika odpuszczając istotne połacie swojego terytorium otworzyła drogę do odrodzenia salafizmu. „Powrót do korzeni” odbywa się wśród dzieci drugiego i trzeciego pokolenia emigrantów, którzy budowali prosperity Francji lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Laicka szkoła, której nie wolno nauczać religii w godzinach lekcyjnych, paradoksalnie, stała się podglebiem wzrostu wyznawców islamu. Rozruchy na przedmieściach, te z 2005 roku choćby, polegające głównie na niszczeniu mienia (samochodów i witryn sklepowych), ku zaskoczeniu całego świata, Francuzów nie dziwi w ogóle. Szacuje się, że rocznie płonie we Francji około 20 tyś. samochodów rocznie. W jakim stopniu ta młodzież podpisuje się pod etosem Etat-nation? Zerowym. Szerzy się antysemityzm, a kobiety traktują bardziej „po islamsku” niż „po republikańsku”.

Niemniej w oficjalnym dyskursie publicznym słowem kluczowym, aby pojąć laickość jest separacja. Separacja państwa od religii. Historii od teraźniejszości. Emile Poulat pisze w Wolności i laickości. O wojnie dwóch Francji wobec reguł modernizmu: „Jesteśmy wszyscy, we Francji, dziećmi separacji (…) Religia stała się sprawą sumienia, opinii oraz poglądów. Reguła laickości zastąpiła regułę katolickości.”

Trzeba jednak powiedzieć, że laickość Francji przemieszana jest często z ateizmem, zaś urzędy, strzegąc laickości państwa, są wielokrotnie nieświadomie instrumentem propagandy bezwyznaniowej. Jest we Francji nastrój rewolucyjny, nastrój zakwestionowania ładu dany teraźniejszości przez przeszłość. „W 2011 roku ─ ironizuje Finkielkraut w „Smutnej tożsamości” ─ rozdano we wszystkich szkołach Unii Europejskiej kalendarze: wyszczególniono święta wszystkich religii, oprócz wiary katolickiej. Szybko podniosło się larum i błąd naprawiono. Ale, jestem przekonany, że niebawem, aby nikogo nie urazić, święta Bożego Narodzenia zostaną przemianowane na Święta Końca Roku, albo bardziej poetycznie ─ Święta Wejścia w Okres Zimowy”.

Efekty w liczbach

Według sondażu opublikowanego w magazynie „Le Monde des religions” stosunek wierzących do niewierzących zmniejsza się z roku na rok.

W 1966 r. we Francji było ok. 600 święceń kapłańskich, w 1972 r. 200, a w 1978 r. – już tylko 130. Obecnie, według service national des vocations (Krajowy Urząd ds. powołań), wyświęcono na terenie Republiki tylko 89 księży. Księgi kościelne również odnotowują znaczące zmiany praktyk religijnych. W 1999 r. odnotowano 394 910 chrztów, dziesięć lat później – 216 286. Ślubów kościelnych było 121 513 w 1999 r., w 2009 r. – już tylko 77 664. Obecnie 34% Francuzów uważa się za ateistów, 30% kluczy i szuka deklarując agnostycyzm. Niemniej wierzących jest nadal najwięcej: 36%.

Ostrożnie analizuje liczby Danièle Hervieu-Léger, badaczka EHESS, Wyższej Szkoły Nauk Społecznych: sondaże pokazują wzrost nie ateizmu, twierdzi, lecz indyferentyzmu we wszystkich społeczeństwach świata. Według Hervieu-Léger „twardy” ateista winien się organizować, głosić swoje poglądy w sposób instytucjonalny i uporządkowany. Ruchy takie należy dziś do absolutnego marginesu.

W stronę transhumanizmu

Współczesny człowiek świadomie odłącza się̨ od normalnego biegu życiowych zdarzeń. Reguły świata społecznego zna, ale ich nie uznaje. Cechuje go pogłębiające się désinteressement dla spraw wspólnoty i sensu świata widzialnego i niewidzialnego. Separuje się, ucieka. A, jak pisze Henri Laborit, „uciec można na wiele sposobów. Niektórzy używają narkotyków. Inni uciekają w psychozę. Są tacy, którzy wybierają samobójstwo. Dla innych ucieczką jest samotne żeglowanie. Ale jest jeszcze być może jeden sposób: uciec w inny świat”. Tą ucieczką jest dla bohaterów powieści ateistycznych par excellence jest świat wewnętrzny. „Po powrocie do domu Michel rozebrał się do naga i położył – czytamy w „Cząstkach elementarnych” Houellebecqa – Przez następne trzy tygodnie jego ruchy ograniczały się do minimum. Można sobie wyobrazić, że ryba, wystawiając od czasu do czasu łeb z wody, dostrzega przez kilka sekund ów powietrzny świat, zupełnie inny – rajski. Oczywiście musi zaraz powrócić do świata wodorostów, gdzie ryby się pożerają. Ale przez kilka sekund wyczuwa istnienie innego świata, doskonałego – naszego świata” A dalej: „od świata odgradzało go kilka centymetrów pustki, tworzącej wokół coś w rodzaju pancerza czy zbroi.” W takich chwilach, w osobliwym zawieszeniu rzeczywistości „zastanawiał się, w jaki sposób społeczeństwo przetrwa bez religii? Już w przypadku jednostki wydawało się to trudne”. Snuł także rozważania dotyczące przyszłości biologicznej rasy ludzkiej.

Laickie zwątpienie prowadzi Houellebecqa na ścieżki transhumanizmu. Na ogół zajmuje się nim literatura science-fiction. Pamiętajmy jednak, że Houellebecq jest adoratorem literatury Lovecrafta. Nie ma tutaj przypadku. Motyw transhumanistyczny pojawia się u Houellebecqa niezwykle często, najpełniej jednak w „Możliwości wyspy”. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju luźnej interakcji, dialogu rozciągniętego w setkach lat, między Danielem 1, cynicznym i bezdusznym komikiem reprezentującym schyłek naszej cywilizacji, a jego klonami z przyszłości. Houellebecq-naturalista przedstawia w „Możliwości wysypy” prawdziwą sektę: realitów, założonych przez kierowcę wyścigowego Clauda Vorilhona. Realici wierzą, że ludzkość została stworzona przez przybyszy z kosmosu, anglicznych elohim. Kosmici do własnego „dzieła” kiedyś wrócą, wyznawcy oczekują powtórnego przyjścia. U francuskiego pisarza ruch elohimicki jest splątany w poważny program naukowy przez Slotana Miskiewicza.

W swoimi artykule „Transumanizm w Możliwości wyspy Michela Houellebecqa” Kamil Popowicz porównuje Miskiewicza do Raya Kurzweila, naukowca i wynalazcy, ale również guru singularsytów, odłamu transhumanistów: „kiedy przeszło dwadzieścia lat temu zdiagnozowanego u niego cukrzycę, a tradycyjne kuracje zawiodły, Kurzweil postanowił sam opracować dla siebie program leczenia. Do zadania podszedł, według własnych słów, jak wynalazca i, dosłownie, przeprogramował swoją biochemię” – pisze Popowicz. Kurzweil rozpoczął przeprogramowanie od farmakologii: przyjmuje dziennie ok. 250 pigułek i dodatkowo szprycuje się dożylnie licznymi odżywkami. Cukrzyca ponoć ustąpiła. Co więcej, Kurzweil twierdzi, że jego kuracja pozwoli mu dożyć 150 lat. To wystarczający czas, aby postęp medyczny i technologiczny wypracował sposoby na kolejne 150 lat. A kto wie – może zafiksuje nieśmiertelność. W jaki sposób? Ta myśl została zawarta w „Możliwości wyspy”. Nanotechnologia, neurologia, kognitywistyka i genetyka powinny szybko umożliwić digitalizację umysłu i świadomości. Te dane zaś zostaną przechowane i wgrywane w młody i prężny organizm. Mamy tutaj do czynienia z informatyczną logiką software’u i hardware’u. Powieściowy Miskiewicz wierzy w scanning umysłu po biologicznej śmierci, następnie uploading na odpowiedni nośnik, a na końcu – downloading do nowego ciała, fizycznego klona. Według Kurzweila sztuczna inteligencja wykrystalizuje się w pełni w roku 2029. Pojęciem centralnym w jego transhumanistycznym myśleniu jest singularity, czyli osobliwość, którą do woli będzie można zgrywać i wgrywać. Ciało się już nie liczy, ważne są dane zdeponowane w jaźni, sami jesteśmy przecież tylko agregatem cząstek elementarnych: „nie sądzę – mówi Miśkiewicz – żeby moralność tak naprawdę miała znaczenie, kiedy podmiot jest śmiertelny”. Można zatem mordować, tak, jak w „Możliwości wyspy”, skoro technologia pozwala nam zatrzymać ową singularity nietkniętą.

Warto zaznaczyć, że idea wiecznie wędrującej przez wieki osobliwości ma swój uniwersytet, Singularity University, którego założycielem i rektorem jest, rzecz jasna, sam Ray Kurzweil, a jednym z fundatorów szef wyszukiwarki internetowej Google – Larry Page…

Pascal

Wyświechtany jest „zakład Pascala”. Więcej, jest, moim zdaniem, źle interpretowany. Pascal nie chciał mówić, że opłaca się wiara ze względu na korzyści mogące spotkać człowieka po śmierci. Francuski myśliciel swój zakład stawia w doczesności. Lepsze życie, bardziej ułożone i pogodzone z przeciwnościami i nieuchronnym, to życie w wierze. Bez wiary pozostają beznadzieja, antydepresanty i paliatywy. Świadczy o tym laicka Francja…

Marcin Darmas

Artykuł pochodzi z 16. numeru „Teologii Politycznej Co Tydzień”

Rozmowa z Francuzem na temat laickości zawsze kończy się zawodem. Będzie on kluczył, będzie drążył, piętrzył sylogizmy, demonstrował historię i budował gmaszyska oświecenia z dużej i małej litery… Niestety, niewiele z tego będzie wynikać. Polak nie zrozumie, uważa potomek Karola Wielkiego, bo jeszcze nie doszedł do pewnego etapu rozwoju społecznego i politycznego. Poza tym, istnieje coś takiego jak jedyna droga rozwoju Francji, głoszona i podawana we wszystkich możliwych sosach wyjątkowość; choć „l’exception française” niewątpliwie przeżywa obecnie kryzys, pęka jak fastryga i właściwie bez trzasku…

Nieocenione okazują się tutaj rowerowe spostrzeżenia Bobkowskiego, otwieram „Szkice…” na chybił trafił: „Mówią: vous êtes malheureux (jesteście nieszczęśliwi), z tą samą łatwością, z jaką się spluwa” albo „Potrafią mówić godzinami o sprawach codziennego życia, które jest dla nich jedynym istotnym zagadnieniem. Dziś lubi się ich, jutro nienawidzi, pojutrze znowu skokietują jakąś błyskotką lub łatwością podejścia do tego, co uważa się za PROBLEM.” Czasami myślę, że ową błyskotką jest laickość, wymyślona, ot, aby sproblematyzować, bądź strukturyzować społeczne więzi, albo po prostu – dekonstruować. Durkheim uważał religię za fakt społeczny, uczą tego na socjologii na pierwszym roku studiów…

Po takiej rozmowie utwierdzamy się w przekonaniu, że w języku francuskim przechodzą najbardziej piramidalne bajdurzenia w sposób gładki i elegancki. Schyłek wpływu francuszczyzny w dyplomacji zapowiadał ukonkretnienie poprzez angielski. Przypominają mi się słowa uczonego: „marzę we własnym języku, do obliczeń matematycznych zawsze używam angielskiego, po francusku zaś najlepiej dywagować.”

Definicje i rzeczywistość

W 1807 roku John Adams powiedział, że w języku angielskim nie ma bardziej niezrozumiałego słowa niż republikanizm. Takim słowem w język francuskim jest laïcité – laickość. W tekście prawnym fundującym ową laickość z 9 grudnia 1905 roku trudno odgadnąć intencję legislatora już w artykule drugim: „Republika nie uznaje, nie zatrudnia ani nie finansuje żadnego kultu”. Dalej czytamy kilkustopniową tautologię: „Władza publiczna (la puissance publique) zezwala na publiczny obrządek prosząc (leur demande) o niezakłócanie porządku publicznego. Jednocześnie władza zobowiązuje się do ochrony obrządku”. Z jednej strony Republika Francuska nie uznaje, z drugiej strony minister spraw wewnętrznych jest odpowiedzialny za kult religijny i ma w swoich prerogatywach ochraniać go w całym heksagonie i departamentach zamorskich. Dalej, Republika prosi o niezakłócanie a jednocześnie zezwala na minarety na przedmieściach i wykrzyczane z głośników modły pięć razy dziennie.

Według Gilles’a Keppela, specjalisty religii muzułmańskiej na terenie Francji, Republika odpuszczając istotne połacie swojego terytorium otworzyła drogę do odrodzenia salafizmu. „Powrót do korzeni” odbywa się wśród dzieci drugiego i trzeciego pokolenia emigrantów, którzy budowali prosperity Francji lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Laicka szkoła, której nie wolno nauczać religii w godzinach lekcyjnych, paradoksalnie, stała się podglebiem wzrostu wyznawców islamu. Rozruchy na przedmieściach, te z 2005 roku choćby, polegające głównie na niszczeniu mienia (samochodów i witryn sklepowych), ku zaskoczeniu całego świata, Francuzów nie dziwi w ogóle. Szacuje się, że rocznie płonie we Francji około 20 tyś. samochodów rocznie. W jakim stopniu ta młodzież podpisuje się pod etosem Etat-nation? Zerowym. Szerzy się antysemityzm, a kobiety traktują bardziej „po islamsku” niż „po republikańsku”.

Niemniej w oficjalnym dyskursie publicznym słowem kluczowym, aby pojąć laickość jest separacja. Separacja państwa od religii. Historii od teraźniejszości. Emile Poulat pisze w Wolności i laickości. O wojnie dwóch Francji wobec reguł modernizmu: „Jesteśmy wszyscy, we Francji, dziećmi separacji (…) Religia stała się sprawą sumienia, opinii oraz poglądów. Reguła laickości zastąpiła regułę katolickości.”

Trzeba jednak powiedzieć, że laickość Francji przemieszana jest często z ateizmem, zaś urzędy, strzegąc laickości państwa, są wielokrotnie nieświadomie instrumentem propagandy bezwyznaniowej. Jest we Francji nastrój rewolucyjny, nastrój zakwestionowania ładu dany teraźniejszości przez przeszłość. „W 2011 roku ─ ironizuje Finkielkraut w „Smutnej tożsamości” ─ rozdano we wszystkich szkołach Unii Europejskiej kalendarze: wyszczególniono święta wszystkich religii, oprócz wiary katolickiej. Szybko podniosło się larum i błąd naprawiono. Ale, jestem przekonany, że niebawem, aby nikogo nie urazić, święta Bożego Narodzenia zostaną przemianowane na Święta Końca Roku, albo bardziej poetycznie ─ Święta Wejścia w Okres Zimowy”.

Efekty w liczbach

Według sondażu opublikowanego w magazynie „Le Monde des religions” stosunek wierzących do niewierzących zmniejsza się z roku na rok.

W 1966 r. we Francji było ok. 600 święceń kapłańskich, w 1972 r. 200, a w 1978 r. – już tylko 130. Obecnie, według service national des vocations (Krajowy Urząd ds. powołań), wyświęcono na terenie Republiki tylko 89 księży. Księgi kościelne również odnotowują znaczące zmiany praktyk religijnych. W 1999 r. odnotowano 394 910 chrztów, dziesięć lat później – 216 286. Ślubów kościelnych było 121 513 w 1999 r., w 2009 r. – już tylko 77 664. Obecnie 34% Francuzów uważa się za ateistów, 30% kluczy i szuka deklarując agnostycyzm. Niemniej wierzących jest nadal najwięcej: 36%.

Ostrożnie analizuje liczby Danièle Hervieu-Léger, badaczka EHESS, Wyższej Szkoły Nauk Społecznych: sondaże pokazują wzrost nie ateizmu, twierdzi, lecz indyferentyzmu we wszystkich społeczeństwach świata. Według Hervieu-Léger „twardy” ateista winien się organizować, głosić swoje poglądy w sposób instytucjonalny i uporządkowany. Ruchy takie należy dziś do absolutnego marginesu.

W stronę transhumanizmu

Współczesny człowiek świadomie odłącza się̨ od normalnego biegu życiowych zdarzeń. Reguły świata społecznego zna, ale ich nie uznaje. Cechuje go pogłębiające się désinteressement dla spraw wspólnoty i sensu świata widzialnego i niewidzialnego. Separuje się, ucieka. A, jak pisze Henri Laborit, „uciec można na wiele sposobów. Niektórzy używają narkotyków. Inni uciekają w psychozę. Są tacy, którzy wybierają samobójstwo. Dla innych ucieczką jest samotne żeglowanie. Ale jest jeszcze być może jeden sposób: uciec w inny świat”. Tą ucieczką jest dla bohaterów powieści ateistycznych par excellence jest świat wewnętrzny. „Po powrocie do domu Michel rozebrał się do naga i położył – czytamy w „Cząstkach elementarnych” Houellebecqa – Przez następne trzy tygodnie jego ruchy ograniczały się do minimum. Można sobie wyobrazić, że ryba, wystawiając od czasu do czasu łeb z wody, dostrzega przez kilka sekund ów powietrzny świat, zupełnie inny – rajski. Oczywiście musi zaraz powrócić do świata wodorostów, gdzie ryby się pożerają. Ale przez kilka sekund wyczuwa istnienie innego świata, doskonałego – naszego świata” A dalej: „od świata odgradzało go kilka centymetrów pustki, tworzącej wokół coś w rodzaju pancerza czy zbroi.” W takich chwilach, w osobliwym zawieszeniu rzeczywistości „zastanawiał się, w jaki sposób społeczeństwo przetrwa bez religii? Już w przypadku jednostki wydawało się to trudne”. Snuł także rozważania dotyczące przyszłości biologicznej rasy ludzkiej.

Laickie zwątpienie prowadzi Houellebecqa na ścieżki transhumanizmu. Na ogół zajmuje się nim literatura science-fiction. Pamiętajmy jednak, że Houellebecq jest adoratorem literatury Lovecrafta. Nie ma tutaj przypadku. Motyw transhumanistyczny pojawia się u Houellebecqa niezwykle często, najpełniej jednak w „Możliwości wyspy”. Mamy tutaj do czynienia z czymś w rodzaju luźnej interakcji, dialogu rozciągniętego w setkach lat, między Danielem 1, cynicznym i bezdusznym komikiem reprezentującym schyłek naszej cywilizacji, a jego klonami z przyszłości. Houellebecq-naturalista przedstawia w „Możliwości wysypy” prawdziwą sektę: realitów, założonych przez kierowcę wyścigowego Clauda Vorilhona. Realici wierzą, że ludzkość została stworzona przez przybyszy z kosmosu, anglicznych elohim. Kosmici do własnego „dzieła” kiedyś wrócą, wyznawcy oczekują powtórnego przyjścia. U francuskiego pisarza ruch elohimicki jest splątany w poważny program naukowy przez Slotana Miskiewicza.

W swoimi artykule „Transumanizm w Możliwości wyspy Michela Houellebecqa” Kamil Popowicz porównuje Miskiewicza do Raya Kurzweila, naukowca i wynalazcy, ale również guru singularsytów, odłamu transhumanistów: „kiedy przeszło dwadzieścia lat temu zdiagnozowanego u niego cukrzycę, a tradycyjne kuracje zawiodły, Kurzweil postanowił sam opracować dla siebie program leczenia. Do zadania podszedł, według własnych słów, jak wynalazca i, dosłownie, przeprogramował swoją biochemię” – pisze Popowicz. Kurzweil rozpoczął przeprogramowanie od farmakologii: przyjmuje dziennie ok. 250 pigułek i dodatkowo szprycuje się dożylnie licznymi odżywkami. Cukrzyca ponoć ustąpiła. Co więcej, Kurzweil twierdzi, że jego kuracja pozwoli mu dożyć 150 lat. To wystarczający czas, aby postęp medyczny i technologiczny wypracował sposoby na kolejne 150 lat. A kto wie – może zafiksuje nieśmiertelność. W jaki sposób? Ta myśl została zawarta w „Możliwości wyspy”. Nanotechnologia, neurologia, kognitywistyka i genetyka powinny szybko umożliwić digitalizację umysłu i świadomości. Te dane zaś zostaną przechowane i wgrywane w młody i prężny organizm. Mamy tutaj do czynienia z informatyczną logiką software’u i hardware’u. Powieściowy Miskiewicz wierzy w scanning umysłu po biologicznej śmierci, następnie uploading na odpowiedni nośnik, a na końcu – downloading do nowego ciała, fizycznego klona. Według Kurzweila sztuczna inteligencja wykrystalizuje się w pełni w roku 2029. Pojęciem centralnym w jego transhumanistycznym myśleniu jest singularity, czyli osobliwość, którą do woli będzie można zgrywać i wgrywać. Ciało się już nie liczy, ważne są dane zdeponowane w jaźni, sami jesteśmy przecież tylko agregatem cząstek elementarnych: „nie sądzę – mówi Miśkiewicz – żeby moralność tak naprawdę miała znaczenie, kiedy podmiot jest śmiertelny”. Można zatem mordować, tak, jak w „Możliwości wyspy”, skoro technologia pozwala nam zatrzymać ową singularity nietkniętą.

Warto zaznaczyć, że idea wiecznie wędrującej przez wieki osobliwości ma swój uniwersytet, Singularity University, którego założycielem i rektorem jest, rzecz jasna, sam Ray Kurzweil, a jednym z fundatorów szef wyszukiwarki internetowej Google – Larry Page…

Pascal

Wyświechtany jest „zakład Pascala”. Więcej, jest, moim zdaniem, źle interpretowany. Pascal nie chciał mówić, że opłaca się wiara ze względu na korzyści mogące spotkać człowieka po śmierci. Francuski myśliciel swój zakład stawia w doczesności. Lepsze życie, bardziej ułożone i pogodzone z przeciwnościami i nieuchronnym, to życie w wierze. Bez wiary pozostają beznadzieja, antydepresanty i paliatywy. Świadczy o tym laicka Francja…

Marcin Darmas

Artykuł pochodzi z 16. numeru „Teologii Politycznej Co Tydzień”

Pierwszy demotyczny papież gorszy maluczkich – Christopher A. Ferrara

Pochodzące od greckiego demos (oznaczającego ‘lud’) słowo “demotyczny” jest tłumaczone przez współczesne słowniki jako zwyczajny, pospolity, familiarny, kolokwialny, demagogiczny.

Franciszek jest pierwszym programowo demotycznym papieżem w historii Kościoła. To właśnie dzięki pozowaniu na “papieża lu­dowego” był w stanie zdobyć tak ogromną popularność w świecie, który nie przestaje rozpływać się w zachwytach nad jego “niekon­wencjonalnym” zachowaniem. Świat kocha “ludowego papieża“, albowiem mówi on to, co ludzie chcą usłyszeć, zamiast powta­rzać kierowane zawsze przez Kościół wezwanie do podniesienia się człowieka ze swej upadłej kondycji poprzez współpracę z ła­ską uświęcającą oraz przypominać o konieczności podporządko­wania praw państwowych prawu Ewangelii i społecznemu pano­waniu Chrystusa. Uczniowie, którzy opuścili Zbawiciela po tym, jak objawił im znaczenie Świętej Eucharystii, mówili: “Twarda jest ta mowa, któż jej może słuchać?”. Jednakże za każdym razem, gdy głos zabiera Franciszek, świat rozpływa się w zachwytach: “Mowa ta jest łatwa, któż może ją odrzucić?”.

Najnowszy epizod tej katastrofy stanowi ukłon Franciszka w stronę antykoncepcji ze względów eugenicznych oraz innych “zagrożeń” w trakcie kolejnego wywiadu udzielonego na pokła­dzie samolotu. Jak wszyscy zdążyliśmy się już przekonać, skłonność “ludowego papieża” do dostosowywania się do oczekiwań tłumów uczyniła z niego prawdziwą religijną maskotkę Nowego Porządku Światowego. […] Jego pontyfikat jest zasadniczo pontyfikatem libe­ralnego jezuity z lat 70. XX wieku, który znalazł się na zapewniają­cym mu najliczniejsze możliwe audytorium stanowisku, odmówił jednak zrewidowania swych poglądów pod wpływem łaski przy­pisanej do urzędu papieskiego: “Jorge, nie zmieniaj się, pozostań sobą, ponieważ zmiana w twoim wieku byłaby czymś śmiesznym”.

Cóż mogłoby bardziej uwydatniać demotyczny charakter tego pontyfikatu, niż uporczywe odmawianie przez papieża Bergoglio jego paszportu pod swym dawnym nazwiskiem? Dla Franciszka imię papieskie zdaje się jedynie pseudonimem Jorge Bergoglio, gdy wykonuje on władzę papieską dla realizacji własnych celów. Fakt tak błahy, jak wybór na Wikariusza Chrystusa, nigdy nie mógłby skłonić go do tego, by przestał być wiemy samemu sobie. A tłumy reagują na to entuzjazmem!

Jednakże my, katolicy, którzy dobrze znamy prawdy naszej wiary, wiemy dobrze, jakie stanowisko zająć musimy względem pierwsze­go w historii programowo demotycznego papieża: musimy publicz­nie piętnować jego błędy, modląc się równocześnie za niego – i wy­strzegać się popadnięcia w skrajność, twierdząc, iż utracił on urząd wskutek formalnej herezji. Wiemy, że nie jest on pierwszym papieżem szerzącym błędy, prowokującym żywiołowy publiczny sprzeciw, ani też pierwszym oskarżanym o herezję – a jednak pozostającym w dal­szym ciągu w oczach Kościoła prawdziwym papieżem. Franciszek wy­niósł jedynie na całkowicie nowy poziom owe ekscesy papieży, któ­rzy pozostawali na swym urzędzie pomimo naruszania integralności doktrynalnej. […] Pontyfikat jego będzie podręcznikowym przykła­dem granic charyzmatu nieomylności zdefiniowanej przez I Sobór Watykański, o ile tylko znajdzie się w przyszłości jakiś historyk, który opisze historię kryzysu w Kościele z okresu ostatnich 50 lat.

Podczas jednak gdy my – dorośli – możemy patrzeć na kata­strofę, jaką stanowi ten pontyfikat z perspektywy historycznej, co chroni nas przed popadnięciem w rozpacz, w całkowicie innej sy­tuacji znajdują się dzieci, które obecny papież nieustannie gorszy. Weźmy na przykład tego pobożnego ministranta, którego złożo­ne dłonie rozwarł Franciszek przed kamerami, pytając go z drwi­ną: “Czy masz związane ręce? Wyglądają jak sklejone”.

To samo dotyczy odpowiedzi dawanych przez Franciszka dzie­ciom zwracającym się do niego z pytaniami w kwestiach ducho­wych, które łatwo mogłyby podkopać ich wiarę, o ile nie zostałyby natychmiast skorygowane przez rodziców lub kogoś innego – za­pobiegając nieodwracalnym szkodom. Można odnieść wrażenie, że swą posługę względem dzieci postrzega on jako polegającą głów­nie na przytulaniu, całowaniu i trzymaniu za rękę tylu z nich, ilu tylko zdoła – jak gdyby tego właśnie potrzebowały od papieża ­pozwalając sobie równocześnie na bardzo szkodliwe rady ducho­we. I tak zwracając się do grupy ciężko chorych dzieci powiedział, że nie zna odpowiedzi na pytanie, dlaczego dzieci cierpią ani dla­czego Chrystus został ukrzyżowany, że Maryja czuła się oszukana i zdradzona patrząc na Mękę swego Syna, i że dzieci nie powinny obawiać się czynić Bogu wyrzutów z powodu swych cierpień. Oto dokładny cytat:

Dlaczego dzieci cierpią? Nie ma na to odpowiedzi. Również to jest tajemnicą. Zwracam się po prostu do Boga i pytam: «Ale dlaczego?». A patrząc na krzyż: «Dlaczego wisi na nim Twój Syn? Dlaczego?». Jest to tajemnica Krzyża.

Często myślę o tym, jak zachowała się Matka Boża, kiedy przeka­zano Jej martwe ciało Syna, pokryte ranami, brudne i zakrwawione. Co wówczas uczyniła? Czy zabrała je? Nie, tuliła je w swych ramio­nach. Również Ona nie rozumiała. Albowiem w chwili tej przypo­mniała sobie to, co powiedział Jej anioł: «Będzie On królem, będzie wielki, będzie prorokiem…» – i w głębi serca, trzymając w ramio­nach to poranione ciało, ciało, które wycierpiało tyle przed śmier­cią, pragnęła z pewnością powiedzieć aniołowi: «Kłamca ! Zostałam oszukana». Również Ona nie znała odpowiedzi…

Nie bójcie się pytać, a nawet czynić Panu wyrzutów. «Dlaczego?». Być może nie otrzymacie żadnej odpowiedzi, jednak Jego ojcow­skie spojrzenie da wam siłę do wytrwania… Nie bójcie się pytać Boga z wyrzutem: «Dlaczego?», abyście miały zawsze serca otwar­te na przyjęcie Jego ojcowskiego spojrzenia. Jedyną odpowiedzią, jaką mógłby On wam dać, to: «Mój Syn również cierpiab). Oto jest odpowiedź. Najważniejsze jest owo spojrzenie. I w tym jest źródło waszej siły: w pełnym miłości spojrzeniu Ojca”.

Porównajmy te jezuickie majaczenia o nierozumiejącej nicze­go Maryi z nauczaniem Jana Pawła II, przedstawionym w encykli­ce Redemptoris Mater:

“Wtedy też usłyszała: «Będzie On wielki […) Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie […) panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca» (lk 1, 32-33).

A oto, stojąc u stóp krzyża, Maryja jest świadkiem całkowitego, po ludzku biorąc, zaprzeczenia tych słów. Jej Syn kona na tym drze­wie jako skazaniec. «Wzgardzony i odepchnięty przez ludzi, Mąż boleści […) wzgardzony tak, iż miano Go za nic […] zdruzgotany» (por. Iz 53, 3-5). Jakże wielkie, jak heroiczne jest wówczas posłu­szeństwo wiary, które Maryja okazuje wobec «niezbadanych wyro­ków» Boga! […) Przez tę wiarę Maryja jest doskonale zjednoczona z Chrystusem w Jego wyniszczeniu. […) Jest to chyba najgłębsza w dziejach człowieka «kenoza» wiary. Przez wiarę Matka uczestni­czy w śmierci Syna – a jest to śmierć odkupieńcza”.

Wydaje się czymś niewiarygodnym, aby Franciszek mógł powie­dzieć coś takiego chorym i umierającym dzieciom, oferując im jedy­nie mglistą wzmiankę o “ojcowskim spojrzeniu” i zapewnieniu Boga:

“Mój Syn również cierpiał“, jak gdyby dzieci musiały cierpieć jedy­nie dlatego, iż cierpiał Chrystus – niejako w odwecie za Jego mękę. Najwyraźniej “ludowy papież” nie chciał urazić ludzi, przypomina­jąc im o odkupieńczej mocy cierpienia postrzeganego w perspek­tywie wieczności, ani prawdy, iż “cierpień teraźniejszych nie moż­na stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić” (Rz 8, 18). Ludzie nie chcą już bowiem słuchać takich rzeczy. Chcą słyszeć, że mają prawo “czynić Bogu wyrzuty” z powodu doświadczanych cier­pień, oburzać się na nie – jak to rzekomo czyniła Maryja u stóp krzy­ża. Chcą myśleć, że Bóg mógłby potraktować ich lepiej i że niezgłę­bione wyroki Jego Opatrzności niekoniecznie muszą być słuszne.

Temat rzekomego “braku odpowiedzi” na pytanie o sens cier­pień dzieci pojawia się również w najnowszej populistycznej inicja­tywie Franciszka – książce zatytułowanej Drogi Papieżu Franciszku! Dzieci piszą listy, papież Franciszek odpowiada. Większość zawartych w tych odpowiedziach rad jest całkowicie rozumnych, jednakże ­jak to się stało już normą podczas obecnego pontyfikatu – można wśród nich napotkać również gorzkie pigułki. Przykładowo na py­tanie: “Gdybyś mógł zdziałać jeden cud, co byś wybrał?” Franciszek daje odpowiedź, jaka z całą pewnością nie wyszłaby spod pióra żad­nego z jego poprzedników:

Uzdrowiłbym dzieci. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, dla­czego dzieci cierpią. Jest to dla mnie tajemnica. Nie znam wyjaśnie­nia. Sam zadaję sobie to pytanie i modlę się o odpowiedź. Moje ser­ce pyta: dlaczego dzieci cierpią? Jezus płakał, rozumiał więc nasze tragedie. Próbuję to pojąć. Tak, gdybym mógł dokonać cudu, uzdro­wiłbym każde chore dziecko […] Moją odpowiedzią na cierpienia dzieci jest milczenie – czy też być może słowo, które rodzi się z mo­ich łez. Nie boję się płakać. Wy też nie powinnyście”.

Zaprawdę, taką samą “radę duchową” mogłaby dać temu biednemu dziecku Oprah Winfrey. Nie wspominając ani słowem o Bożej Opatrzności ani o wiecznym szczęściu, które czeka zbawio­nych, Franciszek ogranicza się do zdumiewającego stwierdzenia, że nawet Bóg Wcielony płacze nad cierpieniami dzieci, na które sam przyzwala, podczas gdy on – Franciszek – bezzwłocznie by je uzdrowił. Tak, Franciszek natychmiast położyłby kres “niedopusz­czalnej” sytuacji, na którą Bóg zezwolił wskutek upadku pierw­szych rodziców, uzdrawiając wszystkie chore dzieci niezależnie od nieprzewidywalnych konsekwencji tego aktu dla ich doczesnego i wiecznego dobra. Dlaczego jednak w takiej sytuacji nie naprawić wszystkich niezliczonych “pomyłek” Bożej Opatrzności – kładąc kres wszelkiemu cierpieniu?

Jeśli Franciszek nie potrafi zrozumieć cierpienia dzieci, jak może zrozumieć cierpienie kogokolwiek, a tym bardziej cierpie­nia Chrystusa? Czy nigdy nie pomyślał o możliwości, że śmierć w dzieciństwie może być bramą do wiecznego szczęścia, w przeci­wieństwie do życia w pełni zdrowia, ale zakończonego bez pokuty, czego skutkiem byłoby wieczne potępienie, a w najlepszym razie cierpienia czyśćca – znacznie gorsze niż jakakolwiek doczesna cho­roba? Kim jest Franciszek, aby kwestionować niezgłębione wyro­ki Bożej Opatrzności odnośnie doczesnych cierpień i mówić dzie­ciom, że chciałby, aby wszystkie one ustały? Jaki pożytek z papieża, który nie zna odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie cierpią, choć Magisterium Kościoła zawsze odpowiedź tę katolikom oferowało­ łagodząc ich ból i napełniając nadzieją?

Jednakże w czasach “milczącej apostazji”, o której mówił pod koniec swego życia Jan Paweł II, ludzie pragną właśnie papieża, któ­ry okazywałby im współczucie wobec niewytłumaczalnych wyro­ków Bożej Opatrzności, papieża, który gdyby tylko mógł, uczynił­ by świat lepszym niż sam Bóg, papieża, który nie chce uznać roli cierpienia w ekonomii zbawienia ani nauczania św. Pawła o praw­dziwej proporcji doczesnych cierpień do przyszłej chwały, papie­ża, który skupia się raczej na “cierpieniach tego czasu” niż na na­dziei życia wiecznego, czyniącej doczesne utrapienia łatwiejszymi do zniesienia i zarazem zrozumiałymi, postrzeganymi jako oczysz­czające przejście do wieczności, którego doświadczyć musi każdy z nas, aby wiernie naśladować przykład Chrystusa.

W tej samej książce znaleźć można również inną gorszącą odpo­wiedź Franciszka, tym razem na pytanie pewnego dziewięcioletnie­go chłopca, dopytującego się, czy także on był kiedyś ministrantem:

“Drogi Allesio, tak, byłem ministrantem. A ty? jakie funkcje peł­nisz? Dziś jest to łatwiejsze. Być może wiesz, że w czasach, gdy byłem dzieckiem, Msza była sprawowana inaczej niż obecnie. Ksiądz był zwrócony do ołtarza, który znajdował się przy samej ścianie, a nie do ludzi. Również księga, z której odprawiał Mszę, mszał, była umiesz­czona po prawej stronie ołtarza. Jednak przed czytaniem Ewangelii zawsze trzeba było ją przenieść na lewą stronę. Na tym właśnie po­legała moja rola: przenosiłem ją ze strony prawej na lewą. Było to naprawdę męczące! Księga była ciężka i wkładałem w to wszyst­kie swe siły, byłem jednak dość słaby – i pewnego razu podniosłem ją i upuściłem, tak, że ksiądz musiał mi pomóc. I…] Msza nie była wówczas odprawiana po włosku. Ksiądz mówił, ja jednak niczego nie rozumiałem, podobnie jak moi przyjaciele. Tak więc dla zaba­wy przedrzeźnialiśmy księdza, przekręcając nieco słowa, by stwo­rzyć z nich zabawnie brzmiące zdania po hiszpańsku. Nieźle się ba­wiliśmy i naprawdę lubiliśmy służyć do Mszy”.

Takiej właśnie odpowiedzi można się było spodziewać po “lu­dowym papieżu”: kpin z tradycyjnej Mszy oraz odprawiającego ją kapłana. […]

Christopher A. Ferrara

Kard. Sarah: „To Bóg, a nie człowiek stanowi centrum liturgii.”

Pełny tekst wystąpienia Jego Eminencji Roberta kard. Sarah, Prefekta Kongregacji d/s Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów podczas Konferencji Sacra liturgia w Londynie, dnia 5 lipca 2016 r.

Na samym początku chciałbym wyrazić moją wdzięczność Jego Eminencji ks. Wincentemu kard. Nichols za przyjęcie nas w Archidiecezji Westminsterskiej i za jego miłe słowa powitania. Chciałbym również podziękować, Jego Ekscelencji ks. bp Dominikowi Rey, Biskupowi Fréjus-Toulon za jego zaproszenie i obecność podczas tej trzeciej międzynawowej konferencji Sacra Liturgia oraz za skierowanie do nas otwierającego ten wieczór przemówienia. Ekscelencjo, gratuluję Ci tej międzynarodowej inicjatywy mającej na celu promocję studium nad doniosłością liturgicznej formacji oraz ważnością celebracji w życiu i w misji Kościoła. W tym przemówieniu chcę poddać Wam pod rozwagę to, co Zachodni Kościół mógłby uczynić dla wierniejszej realizacji postanowień Konstytucji soborowej o Liturgii świętej Sacrosanctum Concilium. Czyniąc to proponuję postawić następujące pytania: „Co Ojcowie Soboru Watykańskiego II zamierzali osiągnąć dzięki reformie liturgicznej?” Następnie, chciałbym zatrzymać się nad tematem: „Jak ich intencje zostały przełożone na praktykę w okresie posoborowym?” Na końcu chciałbym przedstawić Wam niektóre sugestie dotyczące liturgicznego życia współczesnego Kościoła, których zastosowanie mogłoby sprawić, liturgiczna praktyka wierniej odzwierciedlałaby intencje soborowych Ojców.

Myślę, że oczywistym jest nauczanie Kościoła w tej kwestii, iż katolicka liturgia jest wyjątkowo uprzywilejowanym miejscem [locus] zbawczego działania Chrystusa we współczesnym świecie, a dzięki prawdziwemu w niej uczestnictwu otrzymujemy Chrystusową łaskę i siłę, które są nam konieczne do wytrwania w wierze i do wzrostu chrześcijańskiego życia. Liturgia jest z ustanowienia Bożego przestrzenią, do której wchodzimy, by wypełnić nasz obowiązek złożenia Bogu ofiary, jedynej, prawdziwej Ofiary. Jest ona miejscem, gdzie realizowane jest nasze głębokie pragnienie służby Wszechmogącemu. Katolicka liturgia jest więc czymś świętym ze swej natury. Katolicka liturgia nie jest zwyczajnym ludzkim zgromadzeniem.

Chcę tu podkreślić kilka bardzo ważnych spraw. To Bóg, a nie człowiek stanowi centrum liturgii. Przychodzimy na nią, by oddać Mu cześć. Liturgia nie jest ani o tobie, ani o mnie. Nie celebrujemy w niej naszej własnej tożsamości lub osiągnięć, czy wspierania własnej kultury i lokalnych religijnych zwyczajów. Liturgia jest najpierw i przede wszystkim o Bogu i o tym, co On dla nas uczynił. W swojej Opatrzności Bóg założył Kościół i ustanowił Świętą liturgię w tym celu, abyśmy mogli składać mu prawdziwy kult według zasad ustanowionego przez Zbawiciela Nowego Przymierza. Czyniąc tak, wypełniając wymagania stawiane nam przez święte ryty, które rozwinęły się w Tradycji Kościoła uświadamiamy sobie naszą prawdziwą tożsamość synów i córek jedynego Ojca.

Fundamentalny jest byśmy zrozumieli tę wyjątkowość katolickiego kultu, ponieważ w ostatnich dziesięcioleciach widzieliśmy wiele liturgicznych celebracji, gdzie ludzie, różne osobowości i dokonania człowieka były tak uwypuklone, że niemalże wykluczyły Boga. Swego czasu zwrócił na to uwagę kard. Ratzinger, pisząc: „Jeśli liturgia ukazuje się nam jako laboratorium, w którym pracujemy, wtedy zapomina się o tym, co istotne: o Bogu. W liturgii bowiem najważniejsi jesteśmy nie my, lecz Bóg. Zapominanie o Bogu jest największym niebezpieczeństwem naszych czasów”. (Joseph Ratzinger, Teologia liturgii, Dzieła zebrane, vol. 11, Wydawnictwo KUL, Lublin 2012, s. 653)

Nie może być żadnych wątpliwości co do natury katolickiego kultu jeśli chcemy czytać Konstytucję Soboru Watykańskiego II o Świętej Liturgii w sposób właściwy i chcemy ją wiernie wcielać w życie. Przez wiele lat przed Vaticanum II w krajach misyjnych, ale również i w tych bardziej rozwiniętych toczyła się dyskusja na temat możliwości udzielenia większej przestrzeni w liturgii językom narodowym głównie w odniesieniu do czytań biblijnych, liturgicznym śpiewie, jak również innych miejsc w pierwszej części Mszy Świętej, którą dziś nazywamy Liturgią słowa. Stolica Święta wydała wówczas wiele pozwoleń na używanie języków narodowych w administrowaniu sakramentów. I to jest kontekst, w którym Ojcowie soborowi mówili o możliwych pozytywnych ekumenicznych oraz misyjnych skutkach liturgicznej reformy. To prawda, że języki narodowe odgrywają pozytywną rolę w liturgii. Jednakże Ojcowie, gdy dyskutowali na te tematy, nie godzili się na protestantyzację Świętej Liturgii i nie zgadzali się na to, by była ona poddana fałszywej inkulturacji.

Jestem Afrykańczykiem. Pozwólcie, że powiem to jasno: Liturgia nie jest miejscem, w którym ma być promowana moja kultura. To raczej miejsce, gdzie moja kultura otrzymuje łaskę Chrztu świętego, gdzie moja kultura jest wynoszona do Bożego poziomu. Poprzez Liturgię Kościoła, którą misjonarze zanieśli aż po krańce świata, Bóg mówi do nas, On nas zmienia i uzdalnia nas do bycia częścią Jego Boskiego życia. Kiedy ktoś staje się chrześcijaninem, kiedy ktoś wchodzi w pełną komunię z Kościołem Katolickim otrzymuje coś więcej, coś co go zmienia. Oczywiście, różne kultury i inni chrześcijanie przynoszą dary, które ubogacają Kościół – liturgia Ordynariatu Anglikańskiego obecnie w pełnej komunii z Kościołem jest pięknym tego przykładem. Oni przynoszą te dary z pokorą, a Kościół w swojej macierzyńskiej mądrości czyni z nich użytek, jak również odpowiednio je ocenia.

Jedną z najdosadniejszych oraz najpiękniejszych wypowiedzi, która ukazuje intencje Ojców Soboru można znaleźć na początku drugiego rozdziału Konstytucji, która mówi o misterium Najświętszej Eucharystii. W artykule 48 czytamy:

„Kościół zatem bowiem troszczy się o to, aby chrześcijanie podczas tego misterium wiary nie byli obecni jak obcy i milczący widzowie, lecz aby przez obrzędy i modlitwy tę tajemnicę dobrze zrozumieli, w świętej czynności uczestniczyli świadomie, pobożnie i czynnie, byli kształtowani przez Słowo Boże, posilali się przy stole Ciała Pańskiego i składali Bogu dzięki, a ofiarując niepokalaną Hostię nie tylko przez ręce kapłana, lecz także razem z nim, uczyli się samych siebie składać w ofierze i za pośrednictwem Chrystusa z każdym dniem doskonalili się w zjednoczeniu z Bogiem i wzajemnie ze sobą, aby w końcu Bóg był wszystkim we wszystkich”.

Moi bracia i siostry! Oto czego pragnęli Ojcowie Soboru! Tak, oczywiście, dyskutowali i głosowali w określony sposób, by osiągnąć konkretne cele. Bądźmy jednak szczerzy, reformy rytu zaproponowane w Konstytucji, jak choćby: przywrócenie modlitwy wiernych w czasie Mszy świętej (n. 53), rozszerzenie możliwości koncelebracji (n. 57) lub innych, jak pewne uproszczenia, o których mówią artykuły 34 i 50 – wszystkie te propozycje były podporządkowane fundamentalnym intencjom Ojców Soboru, które dopiero co podkreśliłem. One wyznaczają cel i ten cel musimy osiągnąć. Jeśli mamy podążać w stronę bardziej autentycznej implementacji Sacrosanctum Concilium, należy zwrócić uwagę na powyższe cele, które przede wszystkim powinny nam przyświecać. Może się okazać, że jeśli przestudiujemy je odnowa oraz w świetle pouczającego doświadczenia, które przyniosło nam kilka ostatnich dekad, to wówczas będziemy mogli zobaczyć założenia reformy w innym świetle. Jeśli więc, dziś, chcemy „rozbudzić moc chrześcijańskiego życia w wiernych” i chcemy pomóc w „wezwaniu całej ludzkości do Domu Bożego, którym jest Kościół”, niektóre z tych celów mogą wymagać ponownego przemyślenia. Prośmy Boga, by dał nam miłość, pokorę i mądrość, abyśmy to uczynili.

Dopuszczam taką możliwość, patrząc ponownie na Konstytucję i na reformę, która nastąpiła po jej promulgacji, ponieważ myślę, że nie możemy dziś rzetelnie przeczytać nawet pierwszego artykułu Sacrosanctum Concilium i być zadowolonymi z tego, jak wdrożyliśmy jego zapisy. Moi bracia i siostry! Gdzie są ci wierni, o których mówili Ojcowie Soboru? Wielu z wiernych stało się niewiernymi. Przestali zupełnie przychodzić na liturgię. By użyć słów papieża św. Jana Pawła II: „Wielu chrześcijan żyje w stanie «milczącej apostazji»; „żyją jakby Bóg nie istniał” (Ecclesia in Europa, 9). Gdzie jest jedność, którą Sobór miała nadzieję osiągnąć? Jeszcze tego nie dokonaliśmy. Czy uczyniliśmy jakiś postęp we wzywaniu całej ludzkości do Kościoła? Myślę, że nie udało nam się tego zrobić. A mimo to uczyniliśmy tak wiele liturgii!

Jestem w 47 roku mojego kapłaństwa i mam za sobą więcej niż 36 lat posługi biskupiej i mogę zaświadczyć, że wiele katolickich wspólnot i pojedynczych wiernych żyje i modli się liturgią zreformowaną po Soborze z żarliwością i radością, czerpiąc je z wielu, jeśli nie ze wszystkich dóbr, których pragnęli Ojcowie Soboru. To jest wielki owoc Vaticanum II! Ale z mojego doświadczenia wiem również – teraz także poprzez moją posługę Prefekta Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów – że istnieje wiele liturgicznych wypaczeń w życiu współczesnego Kościoła, i że jest wiele kwestii, które powinny być poprawione tak, by cele Soboru zostały osiągnięte. Zanim powiem o kilku możliwych poprawkach porozmawiajmy o tym, co stało się po promulgacji Konstytucji o Świętej Liturgii.
Podczas gdy oficjalna reforma była wprowadzana w życie pojawiło się wiele poważnych i błędnych interpretacji liturgii, które zakorzeniły się w różnych częściach świata. Te nadużycia ujawniły się z powodu błędnego zrozumienia Soboru i skutkowały w liturgicznych celebracjach tym, że stały się one przedmiotowe, a przez to znacznie bardziej skupione na potrzebach wspólnoty niż na ofiarniczym kulcie oddawanym Wszechmocnemu Bogu. Mój poprzednik na urzędzie prefekta Kongregacji Franciszek kard. Arinze, nazwał swego czasu tego typu celebracje „Mszami zrób-sobie-sam”.

Święty Jan Paweł II uznał nawet, że koniecznym jest wspomnieć o tym zjawisku w Encyklice Ecclesia de Euchatistia:

„Zaangażowanie Magisterium Kościoła w dzieło głoszenia zaowocowało duchowym wzrostem wspólnoty chrześcijańskiej. Niewątpliwie reforma liturgiczna Soboru w znacznym stopniu przyczyniła się do bardziej świadomego, czynnego i owocniejszego uczestnictwa wiernych w Najświętszej Ofierze ołtarza. Ponadto, w wielu miejscach adoracja Najświętszego Sakramentu znajduje swoją właściwą rolę w życiu codziennym i staje się niewyczerpanym źródłem świętości. Pobożne uczestnictwo wiernych w procesji eucharystycznej w uroczystość Ciała i Krwi Pańskiej jest łaską od Pana, który co roku napełnia radością wszystkich biorących w niej udział. Można by dalej wymieniać inne pozytywne przykłady wiary i miłości do Eucharystii.

Niestety obok tych blasków nie brakuje tez i cieni. Istnieją bowiem miejsca, w których zauważa się prawie całkowity zanik praktyki adoracji eucharystycznej. Do tego dochodzą też tu i ówdzie, w różnych środowiskach kościelnych, nadużycia powodujące zaciemnianie prawidłowej wiary i nauczania katolickiego odnośnie tego przedziwnego Sakramentu. Czasami spotyka się bardzo ograniczone rozumienie tajemnicy Eucharystii. Ogołocona jest z wymiaru ofiarniczego, jest przezywana w sposób nie wykraczający poza sens i znaczenie zwykłego braterskiego spotkania. Poza tym niekiedy bywa zapomniana potrzeba posługi kapłańskiej, opierającej się na sukcesji apostolskiej, a sakramentalność Eucharystii zostaje zredukowana jedynie do skuteczności jej głoszenia. Stąd też , tu i ówdzie, pojawiają się inicjatywy ekumeniczne, które choć nie pozbawione dobrych intencji, stosują praktyki eucharystyczne niezgodne z dyscypliną, w jakiej Kościół wyraża swoją wiarę. Jak więc w obliczu takich faktów nie wyrazić głębokiego bólu? Eucharystia jest zbyt wielkim darem, ażeby można było tolerować dwuznaczności i umniejszania.

Ufam, że ta Encyklika przyczyni się w skuteczny sposób do rozproszenia cieni wątpliwości doktrynalnych i zaniechania niedopuszczalnych praktyk, tak aby Eucharystia nadal jaśniała pełnym blaskiem całej swojej tajemnicy”.

Znajdziemy tu również inną duszpasterską rzeczywistość. Czy to dla poważnych powodów, czy też przy ich braku, niektóre osoby nie mogły lub nie chciały uczestniczyć w zreformowanym rycie. Stali od niego z daleka lub uczestniczyli jedynie w niezreformowanej liturgii tam, gdzie mogli ją znaleźć, nawet jeśli były to celebracje nieautoryzowane. W ten oto sposób liturgia stała się wyrazem podziału w Kościele, miast być przejawem katolickiej jedności. Sobór nie chciał, aby liturgia nas podzieliła! Św. Jan Paweł II pracował nad tym, by uzdrowić ów podział, wspomagany przez kard. Ratznigera, który jako Benedykt XVI szukał sposobu, by ułatwić tak pilne pojednanie w łonie samego Kościoła. W tym celu wydał Motu Proprio Summorum Pontificum, tak by starożytna forma rytu rzymskiego była dostępna bez żadnych obostrzeń dla poszczególnych osób i całych grup, które pragną czerpać z jej bogactwa. Z pomocą Bożej Opatrzności jest obecnie możliwym celebrować naszą katolicką jedność szanując, a nawet radując się prawowitą różnorodnością rytualnych praktyk.

To prawda, możemy stworzyć zupełnie nową, współczesną liturgię w językach narodowych, lecz jeśli nie położymy właściwych fundamentów – jeśli nasi klerycy oraz księża nie zostaną dogłębnie zanurzeni w duchu i potędze liturgii, jak tego chciał Sobór – to wówczas nie będą oni sami z siebie zdolni kształtować ludzi powierzonych ich opiece. Potrzebujemy wziąć słowa Soboru bardzo poważnie, ponieważ byłoby daremnym liczyć na liturgiczną odnowę bez gruntownej liturgicznej formacji. Bez tej podstawowej formacji, duchowni mogą nawet wyrządzić krzywdę wierze ludu w Misterium Eucharystii.

Nie chcę byście myśleli o mnie, że jestem przesadnie pesymistyczny i powiem to jeszcze raz: jest wielu, naprawdę wielu wiernych świeckich mężczyzn i kobiet, wielu duchownych i osób konsekrowanych dla których liturgia taka, jaka została zreformowana po Soborze jest źródłem licznych duchowych, apostolskich owoców. I za to dziękuję Wszechmogącemu Bogu! Ale, nawet po tej krótkiej mojej analizie już teraz, myślę, że zgodzicie się z tym, iż możemy uczynić więcej, aby Święta Liturgia prawdziwie stała się źródłem i szczytem życia i misji Kościoła początku XXI wieku tak, jak gorąco tego pragnęli Ojcowie Soboru.

W świetle tych fundamentalnych pragnień Ojców Soboru, oraz biorąc pod uwagę inną sytuację, której jesteśmy świadkami, a która pojawiła się w okresie posoborowym chciałbym poddać pod waszą rozwagę kilka kwestii, w jak bardziej wierny sposób można zastosować zapisy Sacrosanctum Concilium. Mimo, iż służę jako Prefekt Kongregacji Kultu Bożego, czynię to w całą pokorą jako kapłan i jako biskup w nadziei, że moje słowa przyczynią się do dojrzałej refleksji i rozwoju nauki oraz dla dobra liturgicznej praktyki w całym Kościele.

Nie będzie niespodzianką jeśli powiem, że po pierwsze musimy sprawdzić jakość i powagę liturgicznej formacji, która wpajana jest duchownym, osobom konsekrowanym i wiernym świeckim w duchu i mocy liturgii. Zbyt często zakładamy, że kandydaci do święceń tak kapłańskich, jak i stałego diakonatu posiadają wystarczającą liturgiczną wiedzę. Chcę tu zauważyć jednak, że Sobór nie kładł nacisku na wiedzę jako taką, mimo iż, oczywiście Konstytucja podkreślała ważność liturgicznych studiów (nn. 15-17). Nie, pierwszą i podstawową formacją liturgiczną jest zanurzenie się w liturgii, w wielkiej tajemnicy Boga naszego kochającego Ojca. To sprawa życia liturgią w całym jej bogactwie, tak byśmy pijąc z samych jej źródeł mogli zawsze odczuwać tęsknotę za jej lubością, porządkiem, pięknem, ciszą, kontemplacją, egzaltacją, adoracją jej zdolnością do kontaktowania nas w sposób intymny z Tym, który działa „w” i „poprzez” święte ryty Kościoła. Oto dlaczego ci, którzy odbywają formację do posługi duszpasterskiej powinni żyć liturgią w sposób najpełniejszy z możliwych w seminariach i w domach formacji. Kandydaci na stałych diakonów powinni być zanurzeni w intensywnym liturgicznym życiu nawet i przez dłuższy okres czasu. Również dodałbym, że pełna i bogata w treści celebracja starożytnej formy Rytu rzymskiego, Usus antiquior, powinna stać się ważną częścią liturgicznej formacji kleru. Jak bowiem można właściwie pojąć i celebrować zreformowane ryty w duchu hermeneutyki kontynuacji jeśli nigdy nie doświadczyło się piękna liturgicznej Tradycji, którą przecież znali Ojcowie Soboru?
Jeśli zwrócimy uwagę na to, jeśli nasi nowi księża i diakoni prawdziwie odczują pragnienie liturgii, oni sami będą w stanie formować tych, którzy powierzeni są ich opiece – nawet jeśli liturgiczne okoliczności i możliwości ich kościelnych misji są znacznie skromniejsze od kościołów seminaryjnych lub katedralnych. Znam wiele takich przykładów księży znajdujących się w takich sytuacjach, którzy wychowują wiernych świeckich w duchu i potędze liturgii, i których parafie są przykładami wielkiego liturgicznego piękna. Musimy pamiętać że „szlachetna prostota” to nie to samo co redukcyjny minimalizm lub niedbały i ordynarny styl. Jak naucza nas Ojciec Święty, papież Franciszek w Apostolskiej Egzortacji Evangelii Gaudium: „Kościół ewangelizuje i daje się ewangelizować przez piękno liturgii, która jest także celebrowaniem ewangelizacyjnej działalności oraz źródłem dawanie siebie ciągle na nowo” (n. 24).

Po drugie, uważam, że jest niezmiernie ważnym wyjaśnienie jaka jest natura liturgicznego uczestnictwa, participatio actuosa, jak to zostało nazwane przez Sobór. W tej kwestii było aż nadto zamieszania w ostatnich dekadach. Artykuł 48 Konstytucji stanowi: „Kościół zatem bowiem troszczy się o to, aby chrześcijanie podczas tego misterium wiary nie byli obecni jak obcy i milczący widzowie, lecz aby przez obrzędy i modlitwy tę tajemnicę dobrze zrozumieli, w świętej czynności uczestniczyli świadomie, pobożnie i czynnie”.

Sobór widzi owe uczestnictwo w pierwszym rzędzie w znaczeniu wewnętrznym dokonującym się poprzez właściwe zrozumienie rytów i modlitw. Ojcowie wezwali wiernych do śpiewu, odpowiadania kapłanowi, podjęcia liturgicznej posługi, która prawdziwie do nich należy, oczywiście, kładąc nacisk, by wszyscy byli „świadomi tego co robią z pobożnością i przy pełnym zaangażowaniu”.

Jeśli zrozumiemy priorytet interioryzacji liturgicznego uczestnictwa uda nam się uniknąć głośnego i niebezpiecznego aktywizmu, który stał się tak bardzo widoczny w ostatnich dziesięcioleciach. Nie przychodzimy na liturgię, tak jakbyśmy mieli występować na estradzie, by robić rzeczy, które inni mają zobaczyć. Na liturgię przychodzimy by połączyć się z działaniem Zbawiciela poprzez interioryzację zewnętrznych liturgicznych rytów, modlitw, znaków i symboli. I to właśnie od nas, którzy otrzymaliśmy powołanie do wypełniania tej liturgicznej posługi, wymaga się tego bardziej niż od innych. Potrzebujemy jednak również formacji wiernych, w sposób szczególny dzieci i młodzieży, w prawdziwym sposobie liturgicznego uczestnictwa, w prawdziwej liturgicznej modlitwie.

Po trzecie. Wspomniałem już o fakcie, że niektóre z reform wprowadzonych w życie w okresie posoborowym mogły zostać zrealizowane w duchu ówczesnego czasu i stały się przez to przedmiotem co raz to większej ilości krytycznych naukowych opracowań dokonywanych przez wiernych synów i córki Kościoła, którzy stawiają pytanie: Czy naprawdę wprowadzono w życie cele, które przyświecały Soborowi, czy w rzeczywistości je pominięto?

Ta dyskusja toczy się pod tytułem „reformy liturgicznej reformy” i pamiętam, że ks. Thomas Kocik przedstawił poważne studium na ten temat podczas ubiegłorocznej konferencji Sacra liturgia, która odbyła się w Nowym Jorku. Myślę, że nie możemy porzucić możliwości lub nawet więcej, atrakcyjności oficjalnej „reformy liturgicznej reformy”, ponieważ jej rzecznicy wysunęli kilka ważnych postulatów podejmując próbę bardziej wiernego zastosowania pouczenia z 23 numeru soborowej Konstytucji: „Aby zachować zdrową tradycję, a jednocześnie otworzyć drogę do uprawnionego postępu”, oraz „nowości należy wprowadzać tylko wtedy, gdy tego wymaga prawdziwe i niewątpliwe dobro Kościoła, z zastrzeżeniem jednak, aby formy nowe wyrastały niejako organicznie z form już istniejących”.

Rzeczywiście, mogę powiedzieć, że kiedy spotkałem się z Ojcem Świętym w kwietniu b.r., papież Franciszek poprosił mnie, bym przestudiował zagadnienie „reformy reformy” oraz to, w jaki sposób ubogacić obie formy Rytu rzymskiego. To będzie bardzo delikatna praca i dlatego proszę was o cierpliwość i modlitwę. Lecz jeśli chcemy wierniej wdrożyć zapisy Sacrosanctum Concilium, jeśli chcemy osiągnąć cele, które przyświecały Soborowi musi stać się to poważnym zagadnieniem, które mamy poważnie przestudiować, by następnie podjąć się działania z konieczną jasnością i rozwagą.

My, księża, my, biskupi nosimy wielką odpowiedzialność. Jak bardzo nasz dobry przykład wpływa na liturgiczną praktykę! Jak wielce nasza obojętność i wykroczenia ranią Kościół i jego Świętą Liturgię! My, księża mamy być przede wszystkim ludźmi kultu! Ludzie widzą różnicę pomiędzy księdzem, który celebruje z wiarą i tym, który celebruje w pośpiechu, często spoglądając na zegarek, tak jakby chciał wrócić do telewizora tak szybko, jak to tylko możliwe! Drodzy Księża! Nie możemy w naszym życiu czynić nic ważniejszego od sprawowania świętych misteriów! Bądźmy uważni na pokusę liturgicznej gnuśności, ponieważ jest to pokusa diabelska. Musimy pamiętać, że nie jesteśmy autorami liturgii. Jesteśmy jej pokornymi sługami, poddanymi jej dyscyplinie i prawu. Jesteśmy również odpowiedzialni za formację tych, którzy asystuję w liturgicznej służbie zarówno w duchu i potędze liturgii, jak i w jej przepisach. Widziałem czasami księży odchodzących na bok, by pozwolić nadzwyczajnym szafarzom Komunii świętej pozwolić ją rozdawać. To błąd! To zaprzeczenie kapłańskiej służby tak, jak błędem jest klerykalizacja laikatu. Jeśli takie sytuacje mają miejsce to znak, że formacja była zła, i że trzeba ją poprawić. Widziałem również księży i biskupów ubranych już do celebracji Mszy Świętej, gdy wyciągali telefony, kamery, by używać ich podczas Świętej liturgii. To zachowanie godne potępienia, kiedy nakładają na siebie liturgiczne szaty, czyniące z nich alter Chrystus, a nawet więcej ispe Chrystus – samego Chrystusa! Zachowywać się tak to świętokradztwo! Żaden biskup, ksiądz, czy diakon ubrani w liturgiczne szaty lub obecni w świątyni nie powinien trzymać aparatów fotograficznych, nawet podczas wielkich koncelebracji. Księża często tak czynią na tego typu Mszach, rozmawiając między sobą gdy siedzą w luźny sposób. I myślę, że jest to znak, iż powinniśmy przemyśleć ponownie odpowiedniość tego typu celebracji, zwłaszcza jeśli ciągną one za sobą księży do tego typu skandalicznych zachowań, które są niegodne sprawowanego Misterium lub narażają Najświętszy Sakrament na profanację.

Chcę zaapelować do wszystkich księży! Być może przeczytaliście mój artykuł w w L’Osservatore Romano w zeszłym roku (12 czerwca 2015) lub mój wywiad z dziennikiem Famille Chrétienne z maja tego roku. Przy obu okazjach powiedziałem, że wierzę, iż niezwykle ważnym jest, by tak szybko jak to tylko możliwe powrócono do wspólnego kierunku modlitwy – księża i wierni zwróceni razem w tym samym kierunku – ku Wschodowi, lub przynajmniej w stronę absydy – w stronę Pana, który przychodzi, w tych częściach liturgicznych rytów, w których odnosimy się do Boga. Taka praktyka jest dozwolona przez obecnie obowiązujące przepisy. Jest w pełni legalna w nowym rycie. Uważam, że jest to bardzo ważny krok, który upewni nas, że w naszych celebracjach to Bóg jest prawdziwie w centrum.

A zatem, drodzy Księża, proszę was, by zastosować tę praktykę tak, gdzie jest to możliwe, oczywiście z rozwagą i konieczną katechezą, lecz również z pasterskim przekonaniem, że jest to coś dobrego dla Kościoła, coś dobrego dla naszego ludu. Wasza duszpasterska ocena podpowie Wam, jak i kiedy będzie to możliwe, lecz może pierwsza niedziela tegorocznego Adwentu (27 listopada – przyp. tłum.), kiedy oczekujemy na Pana, „który ma nadejść” i „i który się nie opóźnia”. (por. Introit Mszy z Środy pierwszego tygodnia Adwentu) byłaby ku temu bardzo dobrą sposobnością. Drodzy Księża, powinniśmy ponownie posłuchać lamentu Boga przekazanego nam przez proroka Jeremiasza: „Do mnie zaś plecami się odwracają, a nie twarzą” (Jr 2, 27). Zwróćmy się ponownie ku Panu!

Chciałbym zaapelować do moich braci w biskupstwie. Proszę Was, poprowadźcie Waszych księży i wiernych ku Bogu w ten oto sposób, szczególnie podczas dużych celebracji w Waszych diecezjach i w Waszych katedrach. Proszę Was, kształćcie Waszych seminarzystów z przekonaniem, iż nie zostaliśmy powołani do kapłaństwa, by być w centrum kultu i by oddawać nam cześć, lecz by prowadzić wiernych ku Chrystusowi jako współczciciele. Proszę Was, ułatwiajcie tę jakże prostą, a jednocześnie jakże głęboka reformę w Waszych diecezjach, katedrach, parafiach i seminariach.

Jako biskupi nosimy na sobie wielką odpowiedzialność i pewnego dnia będziemy musieli odpowiedzieć przed Panem z naszego włodarzowania. Nie jesteśmy właścicielami niczego! Tak, jak św. Paweł naucza, jesteśmy zaledwie: „sługami Chrystusa i szafarzami tajemnic Bożych” (1 Kor 4, 1). Jesteśmy odpowiedzialni, by zagwarantować, że święta rzeczywistość liturgii będzie poszanowana w naszych diecezjach, oraz że nasi księża i diakoni nie tylko będą przestrzegać liturgicznego prawa, ale poznają ducha i moc liturgii, z których to prawo wypływa. Zostałem bardzo zbudowany po przeczytaniu prezentacji The Bishop: Governor, Promoter and Guardian of the Liturgical Life of the Diocese, którą wygłosił na Konferencji Sacra Liturgia w 2013 r. w Rzymie abp Alexander Sample z amerykańskiej diecezji Portland, i po bratersku chciałbym zachęcić moich braci biskupów do dokładnego przestudiowania tych rozważań.

W tym miejscu powtórzę to, co miałem okazję powiedzieć już w innym miejscu, a mianowicie, że papież Franciszek poprosił mnie, bym kontynuował liturgiczne dzieło rozpoczęta przez papieża Benedykta (patrz. Message to Sacra Liturgia USA 2015, New York City). To, że mamy nowego papieża nie oznacza wcale, że wizja liturgii jego poprzednika przestała być właściwą. Wprost przeciwnie, jak wiemy, Ojciec Święty Franciszek ma największy szacunek dla wizji i poczynań papieża Benedykta dokonywanych w całkowitej wierności intencjom Ojców Soboru.

Zanim zakończę, pozwólcie że wskażę kilka innych rozwiązań, które mogą przyczynić się do bardziej wiernej wprowadzeniu w życie zapisów Sacrosanctum Concilium.

Po pierwsze, musimy liturgię śpiewać, musimy śpiewać liturgiczne teksty, szanując liturgiczne tradycje Kościoła i radować się ze skarbca muzyki sakralnej, która jest nasza, w sposób szczególny muzyki własnej Rytu rzymskiego, czyli chorału gregoriańskiego. Mamy śpiewać muzykę sakralną a nie jakąś religijną muzykę, albo co gorsze, świeckie piosenki.

Musimy utrzymać właściwą równowagę pomiędzy używaniem w liturgii języków narodowych a łaciną. Sobór nigdy nie zarządził, aby rzymski ryt był sprawowany tylko w językach narodowych. Dopuszczał on tylko możliwość większego ich użycia, w sposób szczególny w czytaniach mszalnych. Dziś nie nastręcza to żadnej trudności, mając w użyciu nowoczesne maszyny drukarskie, by ułatwić zrozumienie używanych łacińskich tekstów, tak w liturgii eucharystycznej, jak również podczas międzynarodowych zgromadzeń kiedy lokalny język jest niezrozumiały przez licznie zebranych. I oczywistą sprawą jest to, że kiedy używane są teksty w języku narodowym muszą być one wiernym tłumaczeniem oryginalnego łacińskiego tekstu, jak to papież Franciszek ostatnio potwierdził w rozmowie ze mną.

Musimy zagwarantować, że adoracja będzie sercem naszych liturgicznych celebracji. Zbyt często nie przechodzimy od celebracji do adoracji, i jeśli tego nie czynimy martwię się, że nie zawsze uczestniczymy w liturgii w sposób pełny i całkowity. Dwie dyspozycje, które odnoszą się do naszego ciała są tu nie do zastąpienia. Pierwszą z nich jest milczenie. Jeśli nigdy nie milknę, jeśli liturgia nie daje mi przestrzeni ma modlitwę milczenia i kontemplacji, jak mogę adorować Chrystusa? Jak mogę z Nim się połączyć w moim sercu i mojej duszy? Milczenie jest bardzo ważne i nie tylko przed, ale również i po liturgii.

Podobnie klękanie na konsekrację (kiedy nie zachodzą przeszkody zdrowotne) jest fundamentalne. W kulturze zachodniej klękanie jest aktem adoracji i wyraża naszą pokorę wobec Pana i Boga. Jest ono samo w sobie aktem modlitwy. Tam gdzie klękanie i przyklękanie usunięto z liturgii, istnieje potrzeba przywrócenia tego, zwłaszcza w czasie przyjmowania naszego Błogosławionego Pana w Komunii Świętej.

Drodzy księża! Tak gdzie jest to możliwe, z duszpasterską roztropnością, o której mówiłem wcześniej formułujcie ludzi w tym pięknym akcie kultu i miłości. Uklęknijmy jeszcze raz w geście miłosnej adoracji przed Eucharystycznym Panem! Mówiąc o przyjmowaniu Komunii Świętej na klęcząco chciałbym odwołać się do listu z 2002 r. Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, który wyjaśnia, że: „odmówienie Komunii świętej komuś ze względu na jego klęczącą postawę jest poważnym złamaniem jednego z jego najbardziej podstawowych praw jako wiernego świeckiego” (List, 1 lipca 2002, Notitiae, n. 436, XI-XII 2002, p. 583).

Właściwy sposób ubierania się wszystkich osób wykonujących liturgiczne funkcje w świątyni, nie wyłączając lektorów, jest również bardzo ważny. Jeśli osoby te mają być uważane za autentycznych szafarzy i jeśli mają wykonywać swe posługi w duchu decorum należnemu Świętej Liturgii – również one poprzez strój mają ukazać właściwy szacunek dla wykonywanych przez siebie posług.

Oto kilka sugestii. Jestem przekonany, że można poczynić ich znacznie więcej. Pokazałem je Wam jako możliwe sposoby postępowania w celu właściwej celebracji liturgii zarówno „w sposób wewnętrzny, jak i zewnętrzny”, co było pragnieniem wyrażonym przez kard. Ratzingera na początku jego wielkiego dzieła „Duch liturgii”. Zachęcam Was do zrobienia wszystkiego co możliwe, by osiągnąć ten cel, który  całkowicie odpowiada nauczaniu Konstytucji o liturgii świętej Soboru Watykańskiego II.

tłum. x. Krzysztof Irek

http://mojecogitarium.blogspot.com
http://rzymski-katolik.blogspot.com/search/label/VATICANUM%20II%20-%20Hermeneutyka%20ci%C4%85g%C5%82o%C5%9Bci%20czy%20Nowy%20Ko%C5%9Bci%C3%B3%C5%82

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    055985