Totalitaryzm w łonie Kościoła.
W środkach masowego przekazu dużo miejsca poświęca się destrukcyjnej działalności różnorakich sekt, będących narzędziem zniewolenia ludzi, wykorzystywanym przez przywódców. Organizacje parające się tym problemem ograniczają jednakże swoje pole widzenia do sekt religijnych, znajdujących się poza Kościołem. Nie interesuje ich działalność sekt o charakterze niereligijnym (takich jak np. Amway), ani też sekt powstałych w obrębie samego Kościoła. Do tej ostatniej grupy należy tzw. „droga neokatechumenalna”, która ma swoją polską stolicę w Lublinie. A szkoda, bo w jednej i drugiej grupie znajdują się stowarzyszenia o wszelkich cechach sekt destrukcyjnych. Chciałbym w tym artykule nieco dokładniej przedstawić, czym jest neokatechumenat. Ruch ten może służyć jako podręcznikowy przykład doskonałego totalitaryzmu.

Aby zrozumieć istotę tego bractwa, należy się cofnąć do jego korzeni, czyli do Hiszpanii lat sześćdziesiątych. Panowała wtedy dyktatura generała Franco, opierająca się na ideologii narodowo-katolickiej. Nie istniał żaden rozdział Kościoła od państwa. Na pierwszy rzut oka – hiszpańskie społeczeństwo było bardzo religijne, na wszelkiego rodzaju uroczystości przybywały nieprzebrane tłumy. Ale były to tylko pozory, tłumy gromadziła przede wszystkim chęć uniknięcia represji i podejrzeń. Po kryjomu wielu ludzi wspominało rok 1936, kiedy to pracownicy najemni na kilka miesięcy przejęli ziemię oraz fabryki na własność – i serdecznie nienawidziło frankistów. Opracowany na początku lat sześćdziesiątych na zlecenie hiszpańskich biskupów raport mówił o bardzo silnej laicyzacji wśród robotników. W przeciwieństwie do Włoch i pozostałych krajów europejskich, gdzie w czasach Soboru Watykańskiego II ujawniły się silne tendencje reformatorskie, hiszpańscy biskupi, całkowicie skompromitowani popieraniem reżimu (co prawda dążąc do jego liberalizacji), nie mieli swoim wiernym niczego ciekawego do powiedzenia. Musieli więc rozumieć, że ich misja dziejowa zbliża się do końca, chyba że…. zastosują nadzwyczajne i niekonwencjonalne rozwiązania. Takie jak odwołanie się do pomocy sekt. Frankistowska Hiszpania wydała Opus Dei oraz właśnie neokatechumenat.

W czasach, gdy opracowywano powyższy raport, żył sobie w Hiszpanii zblazowany młody człowiek z wyższych sfer. Nazywał się Francisco Argüello, czyli zdrobniale Kiko, i nie bardzo wiedział, co ze sobą począć. Ostatecznie postanowił zostać prorokiem. Jak podają hagiografowie, w 1962 roku „udał się do najbiedniejszej dzielnicy swojego miasta i wraz z grupą nędzarzy założył wspólnotę, taką, jak Jezus ze swymi uczniami”. A co na to hiszpańscy biskupi? Oni na to jak na lato, tego im właśnie było potrzeba. Po kilku latach wspólnota Kiko rządziła się już specyficznymi prawami, bardzo dalekimi od zwyczajów panujących wśród Apostołów, co zostanie omówione poniżej, i zaczęła wydawać podobne do siebie wspólnoty potomne. Rok 1967 uważa się za datę oficjalnego zapoczątkowania „drogi neokatechumenalnej”. Wspólnoty tego typu jak grzyby po deszczu zaczęły się mnożyć w całej Hiszpanii, a wkrótce potem też we Włoszech i na całym świecie. W roku 1975 grupka włoskich księży przyjechała do lubelskiej parafii oo. jezuitów przy ulicy Królewskiej i założyła tam pierwszą wspólnotę neokatechumenalną w Polsce. Jej prezbiterem został ksiądz Zdzisław Czerwiński. A ponieważ wspólnota starsza wiekiem jest również usytuowana wyżej w hierarchii od młodszej, więc dlatego Lublin można uznać za stolicę polskiego neokatechumenatu.

Cały ten ruch, zdaniem jego założycieli, opiera się na powrocie do stylu życia i liturgii pierwszych chrześcijan poprzez odrzucenie późniejszych naleciałości. Równocześnie Kiko Argüello mocno akcentuje swój związek z duchem Soboru Watykańskiego II. Nazwa „neokatechumenat” wywodzi się z języka greckiego i stanowi nawiązanie do katechumenów – dorosłych ludzi, starannie przygotowujących się do chrztu w pierwszych wiekach. Warto więc przyjrzeć się bliżej owemu „ideałowi”, do którego nawiązuje Kiko.

W trzecim wieku naszej ery cesarstwo rzymskie znajdowało się w głębokim kryzysie, nękane chaosem, kryzysem gospodarczym z inflacją, przewrotami wojskowymi i usamodzielnianiem się niektórych prowincji. Jedyną stabilną siłą w tym państwie stał się Kościół katolicki, który bynajmniej nie przypominał tego z czasów Nerona, znanego nam z takich książek jak Quo vadis czy Ostatnie dni Pompei. Stanowił już wtedy instytucję wysoce scentralizowaną (w granicach biskupstw i metropolii) i biurokratyczną, a jego biskupów (choć formalnie działali w katakumbach) bano się bardziej niż zajętych swoimi prywatnymi sprawami żołnierzy imperium. Nic więc dziwnego, że przyjęcie chrztu (zupełnie inaczej niż w czasach Apostołów) stało się zaszczytem i społecznym awansem, do którego należało się długo przygotowywać. Nauki te obejmowały całokształt przyszłej drogi życiowej katechumena, między innymi tak chlubne zasady, jak torturowanie i łamanie kołem opornych niewolników. Oczywiście należy jeszcze raz powtórzyć, że w czasach Apostołów nie istniał żaden „katechumenat” – kto odważył się uwierzyć w zmartwychwstanie Chrystusa, natychmiast był chrzczony. Więc Prorok Kiko nie tyle wskrzesił tradycje początków chrześcijaństwa, ile raczej wrócił do źródeł triumfalizmu.

Działalność wspólnot neokatechumenalnych w przeważającej mierze jest tajna. Dlatego wiemy o nich bardzo niewiele – tylko tyle, ile zdradzili ludzie, którzy zdecydowali się na jakimś etapie na odejście z sekty. Przy czym na dalszych etapach „drogi” nie odchodzi już nikt, a więc znane są jedynie jej wczesne etapy.

Wszystko się zaczyna od tego, że do jakiejś parafii zjeżdża ekipa pragnąca założyć nową wspólnotę. Prosi wtedy proboszcza tej parafii o zgodę na wygłoszenie cyklu katechez. Ten zazwyczaj się zgadza, gdyż często jego orientacja w tej dziedzinie jest niewielka. Wtedy to ekipa w przeciągu krótkiego czasu wygłasza katechezy w danej parafii, namawiając do wstąpienia na „drogę”. Jeżeli znajdą się chętni – a zawsze jacyś się znajdą – to zostanie założona wspólnota z udziałem tych chętnych oraz ludzi, których oni namówią. Początkowo spotkania odbywają się raz na dwa tygodnie przez kilka długich godzin wieczornych, nie jest więc to jakieś straszne obciążenie dla adeptów. Ekipa pełni rolę katechetów, a na jej czele staje samotna osoba lub małżeństwo (w tym drugim przypadku mężczyzna ma głos decydujący, niezależnie od kwalifikacji i cech charakteru). Wspólnota musi mieć też prezbitera – specjalnie oddelegowanego księdza, spełniającego czynności liturgiczne, ale posiadającego w sumie podrzędną pozycję w hierarchii grupy.

Wejście na „drogę” jest uważane za coś w rodzaju nawrócenia się (chociaż sekta pod pojęciem „nawrócenia” rozumie coś nieco innego). Z tego powodu potępiane jest całe dotychczasowe życie, niezależnie od tego, czy było to życie rzezimieszka, przeciętnego człowieka, czy nawet wzorowego katolika, ale pozostającego poza neokatechumenatem. Zatem „droga” jest utożsamiana z chrześcijaństwem, i to chrześcijaństwem czystym, w pierwotnej wersji. Zejście z „drogi” (tzn. wystąpienie z sekty) uważa się więc za największą zbrodnię; świat zewnętrzny jest zwalczany, włącznie z działalnością reszty Kościoła. Jednym z głównych dogmatów Proroka Kiko jest niemożność przezwyciężenia przez człowieka swoich złych skłonności o własnych siłach i konieczność pogodzenia się z nimi („Bóg nas kocha takimi, jakimi jesteśmy”). Wynika z tego wiele metod działania sekty. Po pierwsze, jej członkowie mają obowiązek szczerze mówić publicznie o wszystkich swoich przywarach i grzechach, wliczając w to fantazje, pragnienia i doświadczenia seksualne wraz z najpikantniejszymi szczegółami pożycia małżeńskiego. Opowiadanie o tym wszystkim innym członkom sekty i katechetom doprowadza do stanu uzależnienia psychicznego od nich. Później wyjście z sekty staje się bardzo trudne, wskutek obaw przed szantażem, niezależnie od tego, czy są one uzasadnione, czy też nie. Owe przywary są uznawane za zło, ale według nauczania Proroka Kiko tylko Bóg może nas od niego uwolnić poprzez nawrócenie, które jest darem i przychodzi w przypadkowy i nieoczekiwany sposób. „Droga” ma na celu przyśpieszyć nawrócenie. Można je uzyskać tylko w jeden sposób, a mianowicie przez bezwzględne posłuszeństwo katechetom. Nikt nie ośmieli się ich krytykować ani nawet wypytywać o coś, o czym sami nie uważają za stosowne powiedzieć. Wszystkie polecenia katechetów mają być bezwarunkowo spełniane. Oczywiście katecheci mają też swoich katechetów, a ci swoich, zaś hierarchia „drogi” kończy się dopiero na Kiko Argüello i jego współpracowniczce, Carmen Hernández. Ale i na to nie ma żadnych dowodów, więc powstają niewiarygodne domysły na temat tego, kto może tak naprawdę kierować sektą. Niektórzy byli członkowie wspólnot neokatechumenalnych opowiadają więc, że ruch ten jest kierowany przez Żydów, masonów itp.

Drugą implikacją tego dogmatu jest szczere wypowiadanie swoich myśli na temat innych członków wspólnoty. Prowadzi to do tego, że na wspólnotowych nabożeństwach (na które ludziom z zewnątrz wstęp jest wzbroniony) ma miejsce, w momencie specjalnie do tego przewidzianym przez liturgię, wzajemne oskarżanie się i ubliżanie sobie, włącznie z inwektywami i rękoczynami. Oczywiście teoretycznie rzecz biorąc członek wspólnoty ma takie same prawo również w stosunku do katechetów. Wiadomo jednak, że go nie wykorzysta, gdyż spowodowałoby to brutalny odwet, nawet jeśli nie wkrótce, to w nieco dalszej przyszłości, o czym wyjaśnię trochę później (pamiętajmy, że katecheci posiadają władzę absolutną nad „braćmi i siostrami”!). Poza tym, byłoby to bardzo źle widziane, nawet przez zwykłych „braci i siostry” i doprowadziłoby do szykan z ich strony. Tak się dzieje nawet już w przypadku głośnego wyrażania swoich wątpliwości co do nieomylności katechetów w najbardziej banalnych sprawach albo zbyt silnego zainteresowania ich poczynaniami. Oczywiście celem wejścia na „drogę” jest otrzymanie daru nawrócenia z rąk Ducha Świętego, który działa poprzez osoby katechetów. Z tego powodu jakiekolwiek nieposłuszeństwo katechetom jest nieposłuszeństwem Duchowi Świętemu.

Istnieje kilka rodzajów nabożeństw wspólnotowych. Najbardziej otwarty rodzaj dostępny jest także ludziom z zewnątrz, odbywa się w normalnym kościele i jest urządzany nieco na pokaz. Publicznie wychwala się dobrodziejstwa „drogi neokatechumenalnej”, a kapłan „losuje” nazwiska członków wspólnoty mających opowiedzieć wszystkim o tym, jak to w cudowny sposób Duch Święty odmienił ich życie. Oczywiście wyniki tego „losowania” są z góry ustalone – już wcześniej wytypowani ludzie opowiadają, jak puste było ich życie przed wstąpieniem do sekty i jakiej to cudownej ulegli przemianie, jak poradzili sobie dzięki „drodze” z największymi problemami. Celem tego typu nabożeństw jest zwabienie nowych adeptów. Ale większość nabożeństw wspólnot neokatechumenalnych ma charakter całkowicie zamknięty. Oznacza to, że wstęp osobom z zewnątrz, nawet jeśli osobami tymi są księża, jest wzbroniony. Gdyby się ktoś przybłąkał, zostałby natychmiast wyrzucony. Odbywają się one nie w kościołach, ale w specjalnie przeznaczonych do tego pomieszczeniach na zapleczach parafii. Również ich liturgia różni się dość zasadniczo od tradycyjnej, mając – w założeniach – wzorować się na spotkaniach pierwszych chrześcijan. Kielichy mszalne, szaty i inne przybory liturgiczne są dopuszczane do użytku tylko wtedy, gdy są podpisane inicjałami Proroka Kiko. Inne nie mają prawa wstępu. Wreszcie niektóre nabożeństwa, również zamknięte, są odprawiane kolejno w domach członków wspólnoty w ramach tak zwanej liturgii domowej.

Wykonywanie czynności liturgicznych w danej wspólnocie jest zadaniem jej prezbitera. Istnieją również wielkie uroczystości wspólnotowe, które muszą być odprawiane przez biskupa. Mimo to sekta jest faktycznie niezależna od Kościoła. Prezbiter bowiem jest we wspólnocie postacią o podrzędnym znaczeniu, stojącą niżej w hierarchii od katechetów. Przynajmniej typowy prezbiter, w typowej wspólnocie neokatechumenalnej. Oczywiście istnieją też „ambitniejsi” prezbiterzy, którzy pragną pełnić role przywódcze. Tacy prowokują krytyczną dyskusję na temat całego ruchu w swoich parafiach i dzięki temu uzyskują realny wpływ na kierowanie wspólnotą. Wiadomo przecież, że wszędzie, gdzie istnieje hierarchia, istnieje też walka o władzę. Ale – generalnie rzecz biorąc – władze kościelne nie posiadają kontroli nad neokatechumenatem, który stał się „państwem w państwie”.

W swoim nauczaniu katecheci, już od samego momentu zakładania nowej wspólnoty, posługują się katechezami autorstwa Proroka Kiko i jego współpracowników, rozpowszechnianymi przy pomocy powielacza. Katechezy te są tajne. Nikt, poza uprawnionymi do tego katechetami odpowiedniego dla każdej katechezy stopnia, nie ma prawa mieć do nich dostępu. Podczas ich głoszenia adeptom nie wolno ich nagrywać, ani robić żadnych notatek, ani też opowiadać ludziom z zewnątrz o tym, co się słyszy (jak również o tym, co się dzieje we wspólnocie). Oczywiście im wyższy stopień wtajemniczenia (czyli im dłuższy staż na „drodze”), tym większy dostęp do tajnych katechez. W łonie Kościoła katolickiego wielu ludziom jednak nie podobają się nadużycia neokatechumenatu. Dlatego poddawany jest on coraz silniejszej krytyce, zwłaszcza we Włoszech, ale także i ze strony niektórych polskich hierarchów, takich jak biskup Kraszewski. Katolicki biskup diecezji Clifton (południowa Anglia, okolice Brighton), Mervyn, kilka lat temu wyprosił sektę ze swego terenu, uznając, że stała się ona źródłem niesnasek między wiernymi. Najdalej podsunął się włoski ksiądz Enrico Zoffoli z zakonu pasjonistów, który podstępem wykradł kilka tajnych katechez Proroka Kiko i ujawnił, że są one sprzeczne z dogmatami Kościoła. Na przykład według oficjalnego nauczania msza jest powtórzeniem ofiary Chrystusa, natomiast Prorok głosi, że we mszy nie ma żadnej ofiary. Po wydaniu przez księdza Zoffolego książki pod tytułem „Czy droga neokatechumenatu jest prawowierna?” wynikła niezła draka, ale jeszcze raz się okazało, że hierarchia kościelna faktycznie nie panuje nad sytuacją. Prorok Kiko zobowiązał się dostosować swoje nauczanie do oficjalnej wersji, ale tak naprawdę nikt nie jest w stanie go do tego zmusić.

Postępowanie katechetów w stosunku do swoich podwładnych określa się angielskim terminem „thought-reform”, czego na polski nie da się przetłumaczyć inaczej niż jako „pranie mózgu”. Podczas rutynowych spotkań „bracia i siostry” opowiadają swoje wrażenia na temat zadanych im do przeczytania obszernych fragmentów Biblii, jak również o swoim życiu duchowym, tzn. grzechach, słabościach i trudnościach życiowych. Obowiązuje ich absolutna szczerość. Na podstawie tych zwierzeń katecheci wydają odpowiednie polecenia, z których spełniania podwładni potem muszą się tłumaczyć. Jak już kilkakrotnie wspominałem, katecheci mają władzę absolutną i na wiele sposobów mogą się znęcać nad podwładnymi, jeśli tylko przyjdzie im na to ochota. Opuszczenie wspólnoty jest najcięższym przestępstwem i jest uważane za coś w rodzaju oddania się szatanowi. Dlatego dokonanie czegoś takiego, jeśli się zdarza, zasługuje na miano heroicznego wyczynu. Od samego początku katecheci zapowiadają: „Jeśli porzucisz wspólnotę, to będziesz potem wyć za nią jak pies, aż w końcu wrócisz”, jak również grożą strasznymi karami Bożymi za wystąpienie z „drogi”. I trzeba przyznać, że nierzadko zapowiedzi w stylu „będziesz wyć jak pies” się spełniają. Wielu bowiem spośród neokatechumenów to samotni ludzie w średnim wieku, nie za bardzo dobrze wiedzący, co zrobić ze swoim wolnym czasem. Neokatechumenat jest dla nich jedyną formą aktywniejszego kontaktu ze światem. Jeśli z niego wystąpią, to bardzo prawdopodobne, że poczują się przygniecieni samotnością i w końcu w celu jej przezwyciężenia powrócą na „drogę” skruszeni i poniżeni, tym bardziej, że sekta prowadzi do niszczenia więzi rodzinnych i przyjacielskich, a zatem odcina im drogę odwrotu.

W dziedzinie rozbijania rodzin Prorok Kiko jest absolutnym mistrzem. Metoda ta polega na dosłownym rozumieniu fragmentu Ewangelii, mówiącego, że jeżeli człowiek nie będzie miał w nienawiści swoich bliskich, to nie wejdzie do Królestwa Bożego. Dlatego jednym z głównych wątków nauczania katechetów jest potrzeba wyrzeczenia się „bożków”. „Bożkami” mogą być członkowie najbliższej rodziny – rodzice, dzieci, współmałżonkowie, rodzeństwo, o ile stosunek danego człowieka do nich jest inny niż wrogi. Dopiero gdy stosunek ten staje się wrogi, znaczy to, że adept uwolnił się od „kultu bożków”. Z tego powodu „droga neokatechumenalna” doprowadziła do rozbicia bardzo wielu małżeństw. Na ogół jeśli jedno ze współmałżonków wejdzie na „drogę”, to drugie staje się „bożkiem” i dla ratowania związku także wstępuje do sekty, co sprawia, że sekrety małżeńskiego łoża i inne codzienne sprawy stają się znane całej wspólnocie, a to jeszcze bardziej przyśpiesza proces rozpadu tego związku. Wielu rodziców, którzy zachęcili swoje dzieci do wstąpienia do wspólnoty, straciło potem całkowicie z nimi kontakt („Po co mi rodzina? Wystarcza mi wspólnota!”). Podobnie sprawa się przedstawia w przypadku przyjaciół i znajomych. Jeżeli kogoś odciągają od całkowitego poświęcenia się neokatechumenatowi, to znaczy, że są dla niego „bożkami” i jako tacy muszą zostać odrzuceni. „Bożkami” mogą być oczywiście też wszelkiego rodzaju zainteresowania i pasje.

Cel takiego nauczania jest oczywisty – pogrążyć adepta w całkowitej zależności psychicznej od sekty i odciąć mu drogę wyjścia.

„Bożkami” nie mogą, z samej definicji, być jedynie ci, którzy są nimi naprawdę – katecheci. Jeżeli ktoś we wspólnocie wystąpi z najlżejszym choćby powątpiewaniem w ich nieomylność, to zostanie natychmiast uznany za „despotę” i z takim piętnem będzie „wędrować” przez całą „drogę”, co oznacza w praktyce bycie kozłem ofiarnym, na którym pozostali członkowie wspólnoty będą mogli się wyżywać do woli. „Katecheci” oczywiście z samej definicji „despotami” być nie mogą (chyba że w stosunku do własnych katechetów, ale podwładnym nic do tego!). Oni są tylko narzędziami w rękach Ducha Świętego.

„Droga” składa się z wielu etapów, a jej cel końcowy (o ile w ogóle istnieje, w co wątpię) jest nieznany, ponieważ wszystko jest tajne, a nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś wystąpił na dalszym etapie niż okres po drugim skrutinium. Kolejne etapy zalicza się zbiorowo, co oznacza, że wspólnota starsza wiekiem jest też wyższa w hierarchii. Etapy te są wyznaczane przez wielkie uroczystości wspólnotowe, jakimi są skrutinia i konwiwencje.

Skrutinium (po łacinie to słowo znaczy „badanie”) to jakby egzamin, decydujący o wejściu na wyższy stopień wtajemniczenia. Konwiwencje natomiast to kilkudniowe wyjazdy do miejsc skupienia, poświęcone intensywnym rozważaniom (prowadzonym przeważnie przez duchownych stojących wysoko w hierarchii sekty) na określony temat, oczywiście według nauczania Proroka Kiko. Jeszcze huczniejszą uroczystością jest „szema”, mająca miejsce niedługo po pierwszym skrutinium, święto radości, które swoją nazwę wzięło od głównego hymnu – „Szema Izrael, szema Izrael, Adonaj elohenu, Adonaj ehad”.

Każde skrutinium polega na „badaniu”, czy adept jest dostatecznie dojrzały duchowo do wejścia na następny etap. Jest to wyjątkowo ciężkie przeżycie dla każdego neokatechumena. Jeśli katecheci uznają, że podwładny nie dojrzał jeszcze dostatecznie do przejścia na wyższy etap (a mogą w tej sprawie postępować, jak im się żywnie podoba – na pewno „obleją” każdego, kto w jakikolwiek sposób im wcześniej się naraził, wykazał choćby cień nieposłuszeństwa albo nawet był potulny jak baranek, ale z jakiegoś powodu nie podoba im się jego twarz czy też zwyczajnie chcą się na nim wyżyć dla fantazji), to będzie musiał poprzedni etap przerobić jeszcze raz od początku. Oznacza to bardzo wielkie poniżenie i upokorzenie wobec „braci i sióstr” i konieczność przejścia do młodszej wspólnoty. A ponieważ w mniejszych miejscowościach młodsza wspólnota nie zawsze istnieje, może to spowodować konieczność stałego wyjazdu w odległe strony. W Lublinie i innych dużych miastach to akurat nie jest problemem, gdyż wspólnot jest wiele. Już w roku 1983 Lublin posiadał trzy wspólnoty neokatechumenalne – najstarszą w Polsce u oo. jezuitów i dwie młodsze: jedną przy kościele świętego Michała na Bronowicach i jedną gdzieś w zachodniej części miasta. Obecnie, jak przypuszczam, każda większa lubelska parafia ma swoją wspólnotę, chyba żeby jakiś proboszcz sobie tego nie życzył. Tak czy inaczej, cofnięcie kogoś do młodszej wspólnoty jest wielkim upokorzeniem i w swojej nowej wspólnocie taki człowiek od początku będzie mocno napiętnowany.

Pierwsze skrutinium ma miejsce po kilku latach przebywania na „drodze”. Polega ono na czymś w rodzaju „spowiedzi z całego życia”, przy czym porównanie ze spowiedzią jest tutaj zupełnie nieadekwatne, raczej przypomina to przesłuchanie w jakimś państwie policyjnym. „Badany” siada na krześle, a dookoła niego siadają katecheci, zaś „bracia i siostry” (czekający na swoją kolej lub mający ją już za sobą) przysłuchują się wyznaniom. Przesłuchiwana osoba musi opowiedzieć całe swoje życie od najwcześniejszego dzieciństwa aż do postępowania na „drodze”, ujawniając swoje najintymniejsze przeżycia, wszystkie niecne postępki, najskrytsze myśli i „słabości”. To ostatnie jest bezwzględnie obowiązkowe – trzeba ujawnić „swój krzyż” (to znaczy największą wadę swojego charakteru, ewentualnie też towarzyszące jej problemy zewnętrzne) i „swoich bożków” (zaliczać może się do nich też pieniądz, o czym za chwilę). Zgodnie z wyżej wymienionym fragmentem Ewangelii, najwcześniejszym wspomnieniom musi koniecznie towarzyszyć potępienie własnych rodziców jako „bożków”, niezależnie od tego, czy jeszcze żyją, czy już nie. Przesłuchania odbywają się w wyjątkowo brutalny sposób – zadaje się bardzo wścibskie pytania odnośnie wszystkich dziedzin życia, a jeżeli przesłuchujący udziela odpowiedzi uznanych za niewystarczające, to sprawę się drąży dokładniej, poniżając i bezlitośnie dręcząc przy tym przesłuchiwaną osobę, oskarżając ją przy tym o „upór przy trwaniu w swoich wadach”. Ona z kolei, bojąc się niepowodzenia, znosi to wszystko potulnie jak baranek. Pozostali członkowie wspólnoty przysłuchują się temu wszystkiemu, co jeszcze mocniej pogłębia stan wzajemnego uzależnienia psychicznego. Niektórym starszym ludziom, którzy później wystąpili z „drogi”, skrutinium przypominało gestapowskie bądź ubeckie przesłuchania. Następne skrutinia wyglądają podobnie, ale dotyczą sprawowania się na następnych etapach „drogi”.

Ktoś mógłby zaproponować, aby w takich warunkach nie mówić szczerze o swoich myślach i postępkach w celu uniknięcia poniżeń. W pewnym stopniu oczywiście tak się dzieje, ale tylko w niewielkim. Członkowie wspólnot traktują „drogę” bardzo poważnie, a więc przechytrzenie katechetów nie miałoby dla nich żadnego sensu, prędzej by się zdecydowali na wystąpienie z ruchu.

Kiedy już badana osoba przebrnie pomyślnie przez pierwsze skrutinium, zdobywa tytuł prekatechumena i zostaje ochrzczona. Przy tej okazji mówi jej się następujące słowa: „Weź teraz wszystko, co masz, sprzedaj to i rozdaj ubogim”, najlepiej wrzucając pieniądze do puszki w swojej parafii. Według oficjalnej wersji, celem tego jest wyzbycie się „bożka” – pieniądza. Naprawdę jednak prawie nikt tego polecenia nie spełnia, bo jest ono absurdalne – wszyscy przecież i tak nie będą żyć jedynie z łaski wspólnoty, gdyż byłoby to dla niej niezłym obciążeniem! Członkowie wspólnot traktują „drogę” bardzo poważnie, ale tak daleko posuwa się mało kto. Jeżeli się jednak już coś takiego zdarzy, to jest to jedyny przykład wspierania zewnętrznych struktur kościelnych przez neokatechumenat. Sekta cechuje się bowiem całkowitą niezależnością finansową i nie wydaje pieniędzy na inne cele niż swoje własne. Po co więc to absurdalne polecenie? Otóż po to, aby móc szantażować podwładnych i wpajać im poczucie winy podczas następnego skrutinium. Mówiąc prościej – żeby zdobyć nad nimi jeszcze większą władzę.

Po kilku następnych latach ma miejsce drugie skrutinium. Kończy się ono znacznie rozsądniejszym nakazem: „Od dzisiaj dziesięć procent swoich dochodów będziesz oddawać wspólnocie”, który, w przeciwieństwie do poprzedniego, jest spełniany. Po drugim skrutinium można już pełnić funkcję wędrownego katechety. Osoba taka udaje się w dalekie strony, zamieszkuje zwykle na stancjach i zachęca innych ludzi do wstąpienia na „drogę”. Na tym kończy się nasza sprawdzona wiedza na temat „drogi neokatechumenalnej”. Nikt jeszcze nie wystąpił z niej po trzecim skrutinium – na tym etapie uzależnienie jest już zbyt duże, by je przezwyciężyć. Dlatego nasza wiedza o dalszych etapach to czyste spekulacje i domysły.

Prawdopodobnie po trzecim skrutinium można samemu, wraz z grupą równych sobie w hierarchii, zakładać nowe wspólnoty. Ilość następnych skrutiniów jest nieznana – przypuszczam, że nieograniczona, bo gdyby „droga” miała jakiś punkt końcowy, to w tym punkcie wszyscy stawaliby się sobie równi, a więc rozpadałaby się cała hierarchia, co dla wyżej stojących w niej byłoby nie do przyjęcia. Wszystkie dalsze etapy, podobnie jak i nazwiska wyższych katechetów, są całkowicie tajne i katechumenom nie wolno nawet rozmawiać między sobą o ich działalności. Nawiasem mówiąc, takiego ideału absolutnego totalitaryzmu nie spełniło dotąd jeszcze żadne państwo. Sekta jest kierowana odgórnie w stu procentach; podwładni nie mają prawa nie tylko do kwestionowania postępowania zwierzchników, ale nawet do czynienia sugestii czy rozmawiania między sobą na ten temat. Cała struktura jest tajna, podobnie jak i doktryna; im wyższy stopień wtajemniczenia, tym większy dostęp do tajnych katechez coraz wyższego stopnia. Jak dotąd nie istniało jeszcze takie państwo, w którym poddani by nie wiedzieli, kto stoi na czele regionalnych władz, przynajmniej formalnie.

Wszelkie próby krytykowania sekty, także w obrębie Kościoła, są uznawane za „prześladowania”, jakich muszą doświadczać wszyscy prawdziwi chrześcijanie w celu wypróbowania swojej wiary. Jeśli ktoś usiłuje ograniczać wpływy „drogi”, to grozi mu się za to strasznymi karami Bożymi na ziemi, o piekle już nie wspominając. Rozpowszechnia się przy tej okazji różne anegdoty, na przykład o księdzu, który odmawiał zgody na założenie wspólnoty w swojej parafii, aż w końcu dostał częstoskurczu serca i doszedł do wniosku, że to kara Boża, a wtedy sam wstąpił na „drogę”.

W ostatnich latach w obrębie Kościoła nasiliła się krytyka „drogi”. Wielu katolików jest oburzonych tym, że wspólnoty nie uznają niektórych nabożeństw (takich jak różaniec czy droga krzyżowa), stworzyły swoją odrębną, prawie niezależną liturgię, a swoją działalność finansową utrzymują w tajemnicy („podatki” uzyskiwane od „braci i sióstr” po drugim skrutinium idą na całkowicie nieznane cele, na pewno jednak nie wychodzą poza sektę – prawdopodobnie służą potrzebom bytowym najwyższych katechetów i zakładaniu oraz promowaniu nowych wspólnot). Również w dziedzinie doktryny ruch ten wywołuje kontrowersje – Prorok Kiko postuluje skrupulatne przestrzeganie nakazów Starego Testamentu, co niektórzy odbierają jako judaizację, zaś inni nazywają nauczanie Proroka „odnowionym luteranizmem”. Także „polityka zagraniczna” Proroka Kiko jest całkowicie niezależna – dogaduje się on na własną rękę, poza plecami Kościoła, z przedstawicielami innych wyznań, a zwłaszcza protestantami i judaistami. Zdaniem Kiko Sobór Watykański II oznacza powrót do korzeni, a więc zanik różnic między katolicyzmem a protestantyzmem. Polski neokatechumenat także jest krytykowany za swoją postawę w sprawach polityki. Jak wiadomo, w czasach PRL-u Kościół katolicki jako taki w ogóle, a powstające w jego obrębie ruchy laikatu w szczególności (np. ruch oazowy), były obiektem inwigilacji, nagonek i szykan ze strony Służby Bezpieczeństwa. Tymczasem po założeniu wspólnoty neokatechumenalnej w Lublinie w 1975 roku nikt w żaden sposób nigdy jej nie niepokoił, tak samo jak i wspólnot potomnych. Co więcej, podczas stanu wojennego (kiedy to za posiadanie „bibuły” można było dostać wyrok kilku lat więzienia) pewna członkini lubelskiej wspólnoty została przyłapana na przewożeniu podziemnych biuletynów i zaciągnięta na komisariat. Tam „przestępstwo” zostało jej darowane i usłyszała wypowiedziane pobłażliwym głosem słowa: „Wiemy o tym, że Pani jest w prorządowej wspólnocie”.

Posunięcia biskupa Mervyna i księdza Zoffolego postawiły sprawę na ostrzu noża. Kiedy jednak w roku 2002 doszło do konfrontacji, okazało się, że Watykan nie kontroluje już sytuacji (podobnie jak Episkopatowi Polski już dawno wymknęła się z rąk kontrola nad Radiem Maryja). Sprzyjające neokatechumenatowi lobby w Watykanie na czele z kardynałem Ratzingerem doprowadziło do oficjalnego zatwierdzenia statutów sekty, co prawda „na okres próbny” i pod warunkiem „oczyszczenia nauczania z elementów niekatolickich”, niemniej jednak zmasowana krytyka „drogi” w ostatecznym rozrachunku spowodowała tylko jej umocnienie się. W ciągu trzydziestu kilku lat swojej działalności struktury neokatechumenatu zdołały rozwinąć się równolegle do hierarchii kościelnej i stać się dla niej potencjalną konkurencją. Gdyby więc Watykan spróbował zdecydowanie się odciąć od Kiko, mogłaby z tego wyniknąć kolejna schizma, tak jak w przypadku Lefèbvre’a. Bezpieczniej więc jest mieć go po swojej stronie. Tym bardziej, że neokatechumenat rozwija się bardzo prężnie i szybko zyskuje nowych adeptów, podczas gdy reszta Kościoła odnotowuje straty.

Tak więc struktura władzy w sekcie została oficjalnie zatwierdzona za cenę niewielkich ustępstw. Teraz najprawdopodobniej Prorok Kiko na pozór wycofa część swojego starego nauczania, aby jeszcze bardziej umocnić swoją pozycję. Zresztą do tej sprawy przykłada się stanowczo zbyt dużą wagę. W tak bardzo tajnej organizacji oficjalne nauczanie nie jest ważne, dużo ważniejsze jest poufne – który to proceder został warunkowo zalegalizowany. A nawet gdyby Kiko w stu procentach dostosował swoje katechezy do oficjalnego nauczania Kościoła, to i tak niczego by to nie zmieniło w samej strukturze sekty. A ta gwarantuje jej przywódcom niemal całkowitą niezależność, przez co możemy być pewni, że prędzej czy później nastąpi moment także formalnej emancypacji. Celem Kiko i Carmen jest przekształcenie Kościoła w federację sekt rządzonych żelazną ręką, z centralnym kierownictwem mającym uprawnienia głównie reprezentacyjne, wyłanianym na drodze ugody między władcami poszczególnych sekt.

Według wytycznych władz kościelnych należy sprzyjać rozwojowi wspólnot na obszarach silnie zlaicyzowanych, tam gdzie duchowieństwo ma niewielkie wpływy, natomiast unikać ich popierania tam, gdzie życie parafii jest intensywne i obejmuje różne inne organizacje. Autorzy tych wytycznych najwidoczniej uważają, że w ten sposób zrobią doskonały interes i zwiększą zakres swojej władzy. Tymczasem w ten sposób kopią sobie grób. Tak samo, jak elity cesarstwa zachodniorzymskiego w piątym wieku, które, upojone niewątpliwym triumfem, jakim było rozgromienie Hunów, oddały kontrolę nad prowincjami i armią germańskim wojownikom. One też sądziły, że to doskonały interes!

Najbardziej pobudza do refleksji fakt, że wszystkie te wspólnoty, to organizacje całkowicie dobrowolne (a więc – mogące liczyć na aprobatę np. ze strony tak zwanych libertarian). Nikt nikogo nie zmusza do wstępowania, a wielu ogarnia entuzjazm – jak na przykład lubelskich jezuitów, którzy szukają w tym ruchu mocniejszych wrażeń (jeden z nich podobno miał powiedzieć: „Kościół mi gówno dał, dopiero teraz odnalazłem sens życia”). Fakt, że na tego typu wrażenia istnieje zapotrzebowanie, mówi nam bardzo dużo o świecie, w którym żyjemy.

ANDRZEJ OBUCHOWSKI
15.06.2003

————————————

Głos w dyskusji,  jaka toczy się na forum  Rebelya , będący -  moim zdaniem-  dobrym  kompedium wiedzy o tym ruchu, działajacym  od wielu lat w łonie naszego Kościoła. Marian44