OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Miesięczne archiwum: Kwiecień 2019

Pożar katedry Notre Dame w Paryżu

Pożar katedry Notre Dame w Paryżu

Errata do wiersza „Zmartwychwstanie”

Trudno pominąć milczeniem tragiczny, dramatyczny w skutkach i swej wymowie, pożar katedry Notre Dame w Paryżu, który wybuchł kilka dni po napisaniu tego okolicznościowego wiersza „Zmartwychwstanie”.
Jego motyw, jakim jest odwalony kamień grobowca, świadczący o zmartwychwstaniu Pana Jezusa,
jak też nasze kamienie, będące naszym codziennym zmartwychwstawaniem w Bogu dla budowania potrzebnych obecnie szańców naszej wiary oraz dynamika, wynikająca z odpowiedzi Chrystusa na żądania faryzeuszy, żeby zmusił do milczenia wiernych Bogu i Jego odpowiedź – „Jeśli ci umilkną, kamienie wołać będą”.
Widać dzisiaj, że to nie mógł być przypadek, że ten dramatyczny pożar, który rozgrywał się na naszych oczach, także był uzależniony od potężnych, solidnych, średniowiecznych murów, wykonanych z kamienia. Właśnie, i tu kamień, już nie w ujęciu metaforycznym, ale konkretnie, przyczynia się do uratowania świątyni, jest sprzymierzeńcem dzielnych strażaków,stanowił o sile tej starej i ważnej dla nas świątyni. Kamienie katedry, przez stulecia nasiąkały modlitwami do Boga, dymem kadzideł, były niemym świadkiem naszych losów, aż przyszło im dzisiaj dać głos, w imię naszej wiary,jako zwieńczenie Wielkiego Tygodnia Zmartwychwstania.
I jeśli to był szatański pomysł,żeby w Wielkim Tygodniu pożar strawił Katedrę, to musiał się zawieść, z pomocą Boską udało się ją uratować i może ona jeszcze przysłużyć się do wyrwania z jego szpon laicyzującą się Francję i Europę.
Tak, te kamienie dzisiaj do nas przemówiły, i mogą stać się fundamentem odnowy Kościoła, odnowy dla Boga, jak ten pierwszy kamień odwalony rekami Pana Jezusa.
I nic nie będzie z tryumfu szatana,przywołane kilka dni temu kamienie użyte w sensie merytorycznym,już dzisiaj spełniły swoje zadanie,uratowały /oczywiście z pomocą ofiarnych strażaków/ten bezcenny zabytek,który – miejmy taką nadzieję – stanie się zarzewiem odnowy wiary,wbrew zamysłom szatana.

Faryzeusze naszych czasów również niepokoją się jak tłumy serc ogłaszają Chrystusa królem.
Domagają się zamilknięcia w kwestiach wiary i moralności.
Żądają wyznawania wiary w domu i po cichu.
Chcą wyprzeć oznaki wiary z życia publicznego.
Wyrzucić drażniące ich słowa, gesty czy symbole religijne.
Zmusić do milczenia wiernych Bogu.
Usunąć Boga do kąta…

Także dziś donośnym głosem brzmi faryzejskie żądanie:
„Nauczycielu, zabroń tego swoim uczniom!”

Odpowiedź Chrystusa przeszywa niejedno faryzejskie serce:
Jeśli ci umilkną, kamienie wołać będą.
Nieme kamienie przemówią!
I PRZEMÓWIŁY !!! – uratowały Katedrę, wbrew zamysłom szatana i jego dzieci.
Wesołych Świąt – ALLELUJA !!!
Marian Retelski – Wielkanoc 2019

ZMARTWYCHWSTANIE

Dzisiaj na szańcach naszej wiary
Potrzeba jest dużo kamieni, coraz więcej,
I tego, który Jezus odwalił, znacząc go
Stygmatem swojego Boskiego majestatu,
Oraz tych, wydobytych przez nas z ukrycia,
Będących wynikiem naszego zmartwychwstawania w Bogu.
Jezus nie wyparł się swego człowieczeństwa,
Lecz dał nam świadectwo swą męczeńską śmiercią,
Umierając za nasze grzechy na krzyżu,
Dla naszego zbawienia !
Odwalając kamień, dał nam drugie świadectwo,
Boskiej mocy swego zmartwychwstania.
A tego, szatan i jego dzieci, boją się najbardziej,
Chcąc zawładnąć naszym światem,
Prowadzą nas na manowce, dbając o to,
Abyśmy nie wzięli odważnie do ręki tych kamieni
I stanęli do walki, w imię naszego prawa,
Do miłości, prawdy i piękna !
Szatan boi się, aby odwalony kamień
Nie stał się kamieniem milowym
Na naszej drodze do Boga.
Nie możemy sobie na to pozwolić – w swej opieszałości,
Aby dopuścić do tego, że w naszej obronie,
Tylko kamienie wołać będą,
A nam pozostanie tylko ten jeden, jedyny -
Jezusa Zmartwychwstałego.

Warszawa – na Wielkanoc 2019 roku.
Marian Retelski

zmartwychwstanieZMARTWYCHWSTANIE

Dzisiaj na szańcach naszej wiary
Potrzeba jest dużo kamieni, coraz więcej,
I tego, który Jezus odwalił, znacząc go
Stygmatem swojego Boskiego majestatu,
Oraz tych, wydobytych przez nas z ukrycia,
Będących wynikiem naszego zmartwychwstawania w Bogu.
Jezus nie wyparł się swego człowieczeństwa,
Lecz dał nam świadectwo swą męczeńską śmiercią,
Umierając za nasze grzechy na krzyżu,
Dla naszego zbawienia !
Odwalając zaś kamień, dał nam drugie świadectwo,
Boskiej mocy swego zmartwychwstania.
A tego, szatan i jego dzieci, boją się najbardziej,
Chcąc zawładnąć naszym światem,
Prowadzą nas na manowce, dbając o to,
Abyśmy nie wzięli wreszcie do ręki tych kamieni
I nie stanęli do walki, w imię naszego prawa,
Do miłości, prawdy i piękna !
Szatan boi się też, aby odwalony kamień
Nie stał się kamieniem milowym
Na naszej drodze do Boga.
Nie możemy sobie na to pozwolić – w swej opieszałości,
Aby dopuścić do tego, że w naszej obronie,
Tylko kamienie wołać będą,
A nam pozostanie tylko ten jeden, jedyny -
Jezusa Zmartwychwstałego.

Na Wielkanoc 2019 roku.
Marian Retelski

O rewolucji seksualnej, homolobby i odejściu od Tradycji. Benedykt XVI o przyczynach kryzysu Kościoła [PEŁNY TEKST PO POLSKU]

Amerykańska stacja EWTN opublikowała angielską wersję listu autorstwa Benedykta XVI, w którym obszernie przedstawia podstawy kryzysu, jaki dotknął Kościół w sferze seksualnej. Zdaniem papieża emeryta, do przyczyn obecnych skandali zaliczyć należy m.in. odrzucenie tradycji na rzecz „nowocześnie pojmowanego Kościoła” czy idee seksualnej rewolucji lat ’60, które przeniknęły w struktury Kościoła. Benedykt XVI wskazuje także na problem homoseksualnych sieci, które zawiązały się w części seminariów. Portal PCh24.pl w całości przetłumaczył list na język polski. Oto jego treść:

Od 21 lutego do 24 lutego na zaproszenie papieża Franciszka przewodniczący konferencji biskupów świata zebrali się w Watykanie, by przedyskutować obecny kryzys wiary i Kościoła; kryzys doświadczany na całym świecie po szokujących doniesieniach o nadużyciach popełnianych przez duchownych w stosunku do nieletnich.

Skala i powaga nagłośnionych incydentów głęboko zmartwiła księży, jak również świeckich i spowodowała, że niejeden człowiek poddał w wątpliwość samą wiarę Kościoła. Koniecznością było wysłanie mocnego przesłania i znalezienie nowego początku, by na nowo uczynić Kościół naprawdę wiarygodnym jako światło wśród narodów i siłę w służbie przeciwko siłom zniszczenia.

Ponieważ sam służyłem na odpowiedzialnym stanowisku jako pasterz Kościoła w czasie publicznego wystąpienia kryzysu i w okresie go poprzedzającym, musiałem zadać sobie pytanie – chociaż jako emeryt nie jestem już bezpośrednio odpowiedzialny – co mógłbym wnieść do nowego początku.

Stąd po tym, gdy ogłoszono spotkanie przewodniczących konferencji biskupów, przygotowałem notatki, dzięki którym mógłbym ofiarować jedną lub dwie uwagi, aby wspomóc w tej trudnej godzinie.

Po skontaktowaniu się z Sekretarzem Stanu, Kardynałem [Pietro] Parolinem i samym Ojcem Świętym [Papieżem Franciszkiem] wydawało się stosowne opublikowanie tego tekstu w „Klerusblatt” [miesięczniku dla duchowieństwa w większości bawarskich diecezji]

Moje uwagi dzielą się na trzy części.

W pierwszej części moim celem jest krótkie przedstawienie szerszego kontekstu społecznego kwestii, bez którego nie można zrozumieć problemu. Próbuję pokazać, że w latach sześćdziesiątych XX wieku doszło do ważnego wydarzenia na skalę w historii bezprecedensową. Można powiedzieć, że w ciągu 20 lat od 1960 roku do roku 1980 dotychczasowe standardy normatywne dotyczące seksualności zawaliły się całkowicie i pojawiła się nowa normalność, która do tej pory była przedmiotem żmudnych usiłowań zmierzających ku zamętowi.

W drugiej części zamierzam wskazać wpływ tej sytuacji na formację księży i ich życie.

W końcu w trzeciej części chciałbym rozwinąć pewne perspektywy właściwej reakcji ze strony Kościoła.

I.

(1) Sprawa zaczyna się wraz z zalecanym i wspieranym przez państwa wprowadzaniem dzieci i młodzieży w naturę seksualności. W Niemczech ówczesna minister zdrowia, pani [Käte] Strobel, zleciła realizację filmu, w którym wszystko to, co poprzednio nie było dopuszczane do publicznego pokazu, łącznie ze stosunkiem seksualnym, było teraz pokazane dla celów edukacyjnych. To, co z początku było jedynie przeznaczone dla seksualnej edukacji młodzieży, w konsekwencji stało się powszechnie akceptowane jako realna opcja.

Podobne skutki osiągnięto dzięki „Sexkoffer”, które opublikował rząd Austrii [kontrowersyjną „walizeczkę” materiałów do edukacji seksualnej, jakiej używano w austriackich szkołach pod koniec lat 80-tych]. Filmy erotyczne i pornograficzne stały się następnie zjawiskiem powszechnym do tego stopnia, że wyświetlano je w kinach prezentujących kroniki filmowe [Bahnhofskinos]. Do tej pory pamiętam, jak idąc pewnego dnia przez miasto Regensburg widziałem tłumy ludzi stojące w kolejce przed dużym kinem – coś, co wcześniej widzieliśmy tylko w czasach wojny – kiedy miano nadzieję na specjalny przydział. Pamiętam także, jak przyjechałem do miast w Wielki Piątek roku 1970 i zobaczyłem wszystkie bilbordy oklejone plakatami dwojga kompletnie nagich ludzi w ścisłym objęciu.

Wśród wolności, do których w swojej walce dążyła rewolucja roku 1968, była ta powszechna wolność seksualna, taka, która już nie uznawała żadnych norm.

Upadek umysłowy był także powiązany ze skłonnością do przemocy. To dlatego filmy erotyczne nie były już dopuszczalne w samolotach, gdyż groziło to wybuchem przemocy wśród małej wspólnoty pasażerów. A ponieważ ubranie w tamtym czasie również prowokowało do agresji, dyrektorzy szkół także usiłowali wprowadzić mundurki szkolne, mając na uwadze stworzenie atmosfery sprzyjającej uczeniu się.

Częścią fizjonomii rewolucji roku 1968 było to, że pedofilia została wówczas także zdiagnozowana jako dopuszczalna i właściwa.

Dla młodych ludzi w Kościele, ale nie tylko dla nich, był to na wiele sposobów bardzo trudny czas. Zawsze zastanawiałem się, w jaki sposób młodzi ludzie w tej sytuacji mogą zbliżyć się do kapłaństwa i przyjąć je ze wszystkimi jego konsekwencjami. Powszechny upadek następnego pokolenia księży w tamtych latach i bardzo wysoka liczba sekularyzacji były konsekwencjami całego tego rozwoju wydarzeń.

(2) Jednocześnie, niezależnie od tego rozwoju wydarzeń, katolicka teologia moralna ucierpiała z powodu upadku, który sprawił, że Kościół stał się bezbronny wobec tych zmian w społeczeństwie. Spróbuję krótko naszkicować trajektorię tego rozwoju.

Do Soboru Watykańskiego II katolicka teologia moralna była w głównej mierze ufundowana na prawie naturalnym, gdy Pismo Święte było jedynie przytaczane dla kontekstu czy uzasadnienia. W soborowych zmaganiach o nowe zrozumienie Objawienia, opcja prawa naturalnego została w głównej mierze porzucona, a domagano się teologii moralnej opartej całkowicie na Biblii.

Wciąż pamiętam, jak wydział jezuicki we Frankfurcie kształcił bardzo utalentowanego księdza (Bruno Schüllera) w celu opracowania moralności opartej całkowicie na Piśmie Świętym. Piękna rozprawa księdza Schüllera pokazuje pierwszy krok ku budowaniu moralności opartej na Piśmie Świętym. Ksiądz Schüller został potem wysłany do Ameryki na dalsze studia i powrócił zdając sobie sprawę, że nie można wyrazić systematycznie moralności na podstawie tylko Biblii. Usiłował potem stworzyć bardziej pragmatyczną teologię moralną, nie potrafiąc dostarczyć odpowiedzi na kryzys moralności.

Ostatecznie główna hipoteza, że moralność ma być określana wyłącznie celami ludzkich działań, zwyciężyła. Choć stare powiedzenie, że „cel określa środki” nie zostało potwierdzone w tej surowej formie, to jego sposób myślenia stał się ostateczny. W konsekwencji nie mogło już być niczego, co stanowiłoby absolutne dobro, tak jak niczego, co byłoby fundamentalnie złe; [mogły być] jedynie relatywne oceny wartości. Nie było już [absolutnego] dobra, jedynie to, co względnie lepsze, zależne od chwili i okoliczności.

Kryzys uzasadnienia i przedstawienia moralności katolickiej osiągnął dramatyczne proporcje w latach 80-tych i 90-tych. 5 stycznia 1989 roku opublikowano „Deklarację kolońską”, podpisaną przez 15 profesorów teologii. Skupiała się ona na różnych punktach kryzysowych w relacjach między biskupim magisterium a zadaniem teologii. [Reakcje na ten tekst], które z początku nie wykraczały poza zwykły poziom protestów, bardzo szybko zamieniły się w krzyk przeciwko Magisterium Kościoła i osiągnęły, w sposób wyraźny i widoczny, potencjał globalnego protestu przeciwko spodziewanym tekstom doktrynalnym Jana Pawła II (por. D Mieth, Kölner Erklärung, LThK, VI3, s. 196) [LTHK to Lexikon für Theologie und Kirche, niemieckojęzyczny „Leksykon of teologii i Kościoła”, którego redaktorami byli m.in. Karl Rahner i kardynał Walter Kasper].

Papież Jan Paweł II, który bardzo dobrze znał sytuację teologii moralnej i uważnie ją śledził, zlecił pracę nad encykliką, która uporządkowałaby te sprawy na nowo. Została ona opublikowana pod tytułem Veritatis splendor 6 sierpnia 1993 roku i wywołała gwałtowny sprzeciw części teologów moralnych. Wcześniej „Katechizm Kościoła Katolickiego” już przedstawiał przekonująco, w sposób systematyczny, moralność głoszoną przez Kościół.

Nigdy nie zapomnę tego, jak wówczas wiodący niemiecki teolog moralny, Franz Böckle, wróciwszy do swej rodzimej Szwajcarii po przejściu na emeryturę, ogłosił – mając na uwadze możliwe decyzje encykliki Veritatis splendor – że jeśli encyklika określi, iż istnieją działania, które zawsze i we wszystkich okolicznościach należy zaklasyfikować jako złe, zakwestionuje ją używając wszystkich dostępnych mu zasobów.

Miłosierny Bóg zapobiegł w realizacji jego postanowienia; Böckle zmarł 8 lipca 1991 roku. Encyklika została opublikowana 6 sierpnia 1993 roku i w istocie zawierała określenie, że istnieją działania, które nigdy nie mogą stać się dobre.

Papież był w pełni świadom znaczenia tej decyzji w tamtej chwili i ponownie konsultował tę część tekstu z wiodącymi specjalistami, którzy nie brali udziału w redagowaniu encykliki. Wiedział, że nie może zostawić żadnych wątpliwości co do faktu, że rachunek moralny związany z wyważeniem dóbr musi uwzględniać ostateczną granicę. Istnieją dobra, które nigdy nie są przedmiotem kompromisu.

Istnieją wartości, których nigdy nie wolno porzucać dla większej wartości, a nawet stoją wyżej niż zachowanie życia cielesnego. Istnieje męczeństwo. Wiara w Boga dotyczy czegoś więcej niż tylko zwykłego fizycznego przetrwania. Życie, które zostałoby kupione za cenę zaparcia się Boga, życie, które opierałoby się na ostatecznym kłamstwie, jest nie-życiem.

Męczeństwo jest podstawową kategorią chrześcijańskiej egzystencji. Fakt, że męczeństwo już nie jest moralnie konieczne według teorii promowanej przez Böckle’a i wielu innych, pokazuje, że zagrożona jest tutaj sama istota chrześcijaństwa.

W teologii moralnej jednakże w międzyczasie stała się pilna kolejna kwestia: otóż powszechną akceptację zyskiwała hipoteza, że Magisterium Kościoła powinno mieć ostateczną kompetencję („nieomylność”) jedynie w kwestiach dotyczących samej wiary; (zgodnie z tym poglądem) kwestie dotyczące moralności powinny nie podpadać pod zakres nieomylnych decyzji Magisterium Kościoła. Jest prawdopodobnie w tej hipotezie coś słusznego, co uzasadnia dalszą dyskusję. Ale istnieje minimalny zestaw zasad moralnych, który jest nierozerwalnie powiązany z fundamentalną zasadą wiary i który musi być broniony, jeśli wiara nie ma być sprowadzona do teorii, ale uznana w swoich roszczeniach do konkretnego życia.

Wszystko to ukazuje, jak zasadniczo kwestionuje się autorytet Kościoła w kwestiach moralności. Ci, którzy odmawiają Kościołowi ostatecznej kompetencji nauczycielskiej w tej dziedzinie, zmuszają go do milczenia właśnie tam, gdzie granica pomiędzy prawdą a kłamstwem jest zagrożona.

Niezależnie do tej kwestii, w wielu kręgach teologii moralnej wykładano hipotezę, że Kościół nie ma i nie może mieć swojej własnej moralności. Argumentowano to tym, że wszystkie hipotezy moralne będą także istnieć paralelnie w innych religiach, a zatem chrześcijańska cecha moralności nie może istnieć. Jednak kwestia wyjątkowej natury moralności biblijnej nie znajduje odpowiedzi w fakcie, że dla każdego jednego zdania można także znaleźć paralelę w innych religiach. Raczej to cała moralność biblijna jest jako taka nowa i różna od swoich pojedynczych części.

Moralna doktryna Pisma Świętego ma swoją wyjątkowość ostatecznie stwierdzoną w swoim wiernym trwaniu przy obrazie Boga, w wierze w jednego Boga, który ukazał się w Jezusie Chrystusie i który żył jako człowiek. Dekalog jest zastosowaniem biblijnej wiary w Boga do ludzkiego życia. Obraz Boga i moralności stanowią całość i stąd ich wynikiem jest konkretna zmiana chrześcijańskiej postawy wobec świata i ludzkiego życia. Ponadto chrześcijaństwo było opisywane od początku słowem hodós [greckim słowem na oznaczenie drogi, często stosowanym w Nowym Testamencie w rozumieniu ścieżki rozwoju].

Wiara jest podróżą i drogą życia. W starym Kościele katechumenat został stworzony jako środowisko przeciwko coraz bardziej zdemoralizowanej kulturze, w której charakterystyczne i świeże aspekty chrześcijańskiej drogi życia były praktykowane i jednocześnie chronione przed powszechną drogą życia. Sądzę, że nawet dzisiaj coś takiego jak wspólnoty katechumenalne są koniecznością, aby życie chrześcijańskie mogło ukazać się na swój sposób.

II.

Początkowe reakcje kościelne

(1) Długo przygotowywany i trwający proces rozpadu chrześcijańskiej koncepcji moralności był – jak próbowałem pokazać – naznaczony bezprzykładnym radykalizmem w latach 60-tych XX wieku. Ten rozpad moralnego autorytetu nauczycielskiego Kościoła siłą rzeczy musiał mieć wpływ na różnorodne dziedziny Kościoła. W kontekście spotkania przewodniczących konferencji biskupów z całego świata z papieżem Franciszkiem kwestia życia kapłańskiego, jak również kwestia seminariów, ma szczególne znaczenie. Jeśli chodzi o problem przygotowania do posługi kapłańskiej w seminariach mamy w rzeczywistości do czynienia z dalekosiężnym załamaniem poprzedniej formy tego przygotowania.

W różnych seminariach ustanowiono kliki homoseksualne, które działały mniej lub bardziej otwarcie i znacząco zmieniły klimat w seminariach. W jednym z seminariów w południowych Niemczech kandydaci do kapłaństwa i kandydaci do świeckiej posługi jako specjaliści duszpasterscy [Pastoralreferent] mieszkali razem. Na wspólnych posiłkach klerycy i specjaliści duszpasterscy jedli razem, żonaci spośród świeckich w towarzystwie swoich żon i dzieci, a od czasu do czasu swych dziewczyn. Klimat w tym seminarium nie mógł zapewnić wsparcia do przygotowania do powołania kapłańskiego. Stolica Apostolska wiedziała o takich problemach, nie będąc informowana szczegółowo. Jako pierwszy krok zorganizowano wizytację apostolską w seminariach w Stanach Zjednoczonych.

Ponieważ kryteria wyboru i powołania biskupów także zmieniły się po Soborze Watykańskim II, relacja biskupów z ich klerykami była także bardzo odmienna. Ponadto kryterium powołania nowych biskupów była „koncyliarność”, która oczywiście mogła być rozumiana jako coś, co oznacza różne rzeczy.

W istocie w wielu częściach Kościoła postawy koncyliarne rozumiano jako takie, które oznaczają posiadanie krytycznego czy negatywnego stosunku do istniejącej dotąd tradycji, która miała teraz być zastąpiona nową, radykalnie otwartą relacją ze światem. Jeden z biskupów, który wcześniej był rektorem seminarium, zorganizował pokaz filmów pornograficznych dla kleryków, rzekomo z zamiarem uodpornienia ich w ten sposób na zachowania przeciwne wierze.

Byli – nie tylko w Stanach Zjednoczonych Ameryki – pojedynczy biskupi, którzy odrzucali tradycję katolicką jako całość i dążyli do zapoczątkowania nowej, nowoczesnej „katolickości” w swoich diecezjach. Być może warto wspomnieć, że w niejednym seminarium studenci przyłapani na czytaniu moich książek byli uważani za niezdolnych do kapłaństwa. Moje książki były chowane, jak zła literatura, i jedynie czytane pod ławką.

Wizytacje, które się odbyły, nie przyniosły nowych spostrzeżeń, najwidoczniej dlatego, że różne siły połączyły się, by ukryć prawdziwą sytuację. Zlecono drugą wizytację i przyniosła ona znacznie więcej spostrzeżeń, ale generalnie nie osiągnęła jakichkolwiek rezultatów. Niemniej jednak od lat 70-tych sytuacja w seminariach generalnie się poprawiła. A mimo to wystąpiły tylko odosobnione przypadki nowego wzmocnienia powołań kapłańskich, gdy ogólna sytuacja przybrała inny obrót.

(2) Kwestia pedofilii, jak pamiętam, nie stała się poważna, aż do drugiej połowy lat osiemdziesiątych. W międzyczasie stała się ona już sprawą publiczną w Stanach Zjednoczonych do tego stopnia, że biskupi w Rzymie szukali pomocy, gdyż prawo kanoniczne w takiej postaci, w jakiej jest ono zapisane w nowym (1983 r.) Kodeksie, wydawało się niewystarczające do podjęcia koniecznych środków.

Rzym i rzymscy specjaliści prawa kanonicznego z początku mieli trudność z tymi sprawami, w ich opinii bowiem tymczasowa suspensa urzędu kapłańskiego musiała wystarczyć w doprowadzeniu do oczyszczenia i wyjaśnienia. Tego nie mogli przyjąć biskupi amerykańscy, gdyż kapłani pozostawali w ten sposób w służbie biskupa i tym samym mogli być traktowani jako tacy, którzy wciąż są bezpośrednio z nim związani. Odnowa i pogłębienie umyślnie luźno skonstruowanego prawa karnego nowego Kodeksu zaczynała dopiero powoli nabierać kształtu.

Dodatkowo jednakże istniał podstawowy problem w postrzeganiu prawa karnego. Tylko tak zwany „gwarantyzm” [rodzaj protekcjonizmu proceduralnego] był wciąż uważany za „koncyliarny”. Oznacza to, że ponad wszystko prawa oskarżonego musiały być zagwarantowane do tego stopnia, że faktycznie wykluczało to w ogóle jakiekolwiek skazanie. W ramach przeciwwagi dla często nieadekwatnych opcji obrony, jakie były dostępne oskarżonym teologom, ich prawo do obrony poprzez gwarantyzm zostało rozszerzone do takiego stopnia, że skazania były praktycznie niemożliwe.

Pozwolę sobie w tym momencie na krótką dygresję. W świetle skali wykroczeń pedofilskich, z uwagą spotkało się ponownie słowo Jezusa, które mówi: „A kto by stał się powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu lepiej byłoby kamień młyński uwiązać u szyi i wrzucić go w morze” (Mk 9,42).

Wyrażenie „mali” w języku Jezusa oznacza zwykłych wierzących, którzy mogą być wprawieni w konfuzję w swojej wierze intelektualną arogancją tych, którzy myślą, że są inteligentni. A więc tutaj Jezus chroni depozyt wiary stanowczą groźbą kary dla tych, którzy wyrządzają mu szkodę.

Współczesne użycie tego zdania nie jest samo w sobie mylne, ale nie może ona zaciemniać pierwotnego znaczenia. W tym znaczeniu staje się jasne, przeciwnie do jakiegokolwiek gwarantyzmu, że nie tylko prawo oskarżonych jest ważne i wymaga gwarancji. Wielkie dobra, takie jak wiara, są równie ważne.

Zrównoważone prawo kanoniczne, które odpowiada całemu przesłaniu Jezusa musi zatem nie tylko dostarczać gwarancji oskarżonym, do których szacunek jest dobrem prawnym. Musi także chronić wiarę, która jest także ważnym atutem. Właściwie ukształtowane prawo kanoniczne musi zatem zawierać podwójną gwarancję – prawnej ochrony oskarżonych, prawną ochronę zagrożonego dobra. Jeśli dzisiaj ktoś przedstawia tę z natury jasną koncepcję, generalnie trafia ona w próżnię, kiedy dochodzi do kwestii ochrony wiary jako dobra prawnego. W ogólnej świadomości prawa wiara już nie okazuje się mieć rangi dobra wymagającego ochrony. Jest to sytuacja alarmująca, którą należy wziąć pod uwagę i którą pasterze Kościoła muszą potraktować poważnie.

Chciałbym teraz dodać do tych krótkich spostrzeżeń o sytuacji kapłańskiej formacji w czasie publicznego wybuchu kryzysu kilka uwag dotyczących rozwoju prawa kanonicznego w tej kwestii.

Zasadniczo Kongregacja ds. Duchowieństwa jest odpowiedzialna za zajmowanie się przestępstwami popełnianymi przez kapłanów. Ale ponieważ gwarantyzm w tym czasie w dużym stopniu zdominował sytuację, zgodziłem się z papieżem Janem Pawłem II, że stosowne było przydzielenie kompetencji w przypadku tych przestępstw Kongregacji Nauki Wiary pod tytułem Delicta maiora contra fidem.

Takie ustalenia umożliwiły także nakładanie maksymalnej kary, tj. wykluczenia z duchowieństwa, która nie mogła być nałożona na mocy innych prawnych warunków. Nie był to trik umożliwiający nakładanie maksymalnych kar, ale jest to konsekwencja znaczenia wiary dla Kościoła. W rzeczywistości ważne jest dostrzeżenie, że takie złe prowadzenie się ze strony duchownych ostatecznie niszczy wiarę.

Jedynie wówczas, kiedy wiara nie określa już działań człowieka, takie przestępstwa są możliwe.

Surowość kary jednakże także zakłada wyraźny dowód przestępstwa – ten aspekt gwarantyzmu pozostaje w mocy.

Innymi słowy, aby nałożyć maksymalną karę zgodnie z prawem, wymagany jest autentyczny proces karny. Jednak zarówno diecezje, jak i Stolica Apostolska były przytłoczone takim wymogiem. Sformułowaliśmy zatem minimalny poziom postępowań karnych i zostawiliśmy otwartą możliwość, że sama Stolica Apostolska przejmie proces tam, gdzie diecezja albo administrator metropolitalny nie jest zdolny go przeprowadzić. W każdym przypadku proces musiałby być zrewidowany przez Kongregację Nauki Wiary, aby zagwarantować prawa oskarżonego. Ostatecznie w Feria IV (tj. w zgromadzeniu członków Kongregacji) ustanowiliśmy instancję odwoławczą, aby zapewnić możliwość odwołania.

Ponieważ to wszystko w rzeczywistości przekroczyło zdolności Kongregacji Nauki Wiary i ponieważ powstały opóźnienia, którym należało zapobiec w związku z naturą sprawy, papież Franciszek przedsięwziął kolejne reformy.

III.

(1) Co należy zrobić? Może powinniśmy stworzyć drugi Kościół, by wszystko zaczęło działać? Cóż, już podjęto taki eksperyment i już zakończył się niepowodzeniem. Jedynie posłuszeństwo i miłość do naszego Pana, Jezusa Chrystusa, może wskazać drogę. A więc najpierw spróbujmy zrozumieć na nowo i od wewnątrz [wśród nas], czego chce Pan i czego oczekuje w naszym przypadku.

Po pierwsze sugerowałbym rzecz następującą: Gdybyśmy naprawdę chcieli bardzo krótko streścić treść wiary wyłożoną w Biblii, moglibyśmy zrobić tak stwierdzając, że Pan zapoczątkował narrację miłości z nami i chce włączyć w nią całe stworzenie. Siła przeciwdziałająca złu, które stanowi zagrożenia dla nas i całego świata, może jedynie polegać na naszym wejściu w tę miłość. Jest to prawdziwa siła przeciwdziałająca złu. Moc zła wynika z naszej odmowy kochania Boga. Ten, kto powierza się miłości Boga, zostaje odkupiony. Nasze istnienie nieodkupione jest konsekwencją naszej niezdolności kochania Boga. Nauka kochania Boga jest zatem ścieżką do ludzkiego odkupienia.

Spróbujmy teraz odsłonić tę zasadniczą treść Bożego objawienia odrobinę bardziej. Możemy wówczas powiedzieć, że pierwszym fundamentalnym darem, jaki wiara nam ofiaruje, jest pewność, że Bóg istnieje.

Świat pozbawiony Boga może jedynie być światem pozbawionym znaczenia. Albowiem skąd wszystko, co jest, się wywodzi? W każdym razie nie ma on żadnego celu duchowego. W jakiś sposób jest i nie ma ani celu, ani sensu. W takim razie nie ma żadnych standardów dobra czy zła. W takim razie tylko to, co jest silniejsze niż inni, może zaznaczyć swój autorytet. Władza jest zatem jedyną zasadą. Prawda się nie liczy, w rzeczywistości nie istnieje. Jedynie wówczas, gdy rzeczy mają przyczynę duchową, są zamierzone i stworzone – tylko wówczas, gdy istnieje Bóg Stwórca, który jest dobry i chce dobra – może życie człowieka także mieć sens.

To, że istnieje Bóg jako stwórca i miara wszechrzeczy, jest przede wszystkim pierwotną potrzebą. Jednak Bóg, który w ogóle by siebie nie wyrażał, który nie dałby siebie poznać, pozostałby przypuszczeniem i tym samym nie mógłby określić kształtu [Gestalt] naszego życia.

Jednak Bóg, który nie wyrażałby siebie w ogóle, który nie dałby siebie poznać, pozostałby założeniem i tym samym nie mógłby określić kształtu naszego życia. Aby Bóg był rzeczywistym Bogiem w tym celowym stworzeniu, musimy liczyć na Niego, że w jakiś sposób siebie wyrazi. Uczynił tak na wiele sposobów, ale zdecydowanie w wołaniu, które doszło do Abrahama i dało ludziom szukającym Boga orientację, wiodącą poza wszelkie oczekiwania: sam Bóg staje się stworzeniem, mówi jako człowiek z nami, istotami ludzkimi.

W ten sposób zdanie „Bóg jest” ostatecznie zamienia się w prawdziwie radosne przesłanie, właśnie dlatego, że jest On czymś więcej niż rozumieniem, ponieważ stwarza miłość – i jest miłością. Sprawienie, by ludzie ponownie byli tego świadomi, jest pierwszym i podstawowym zadaniem powierzonym nam przez Pana.

Społeczeństwo bez Boga – społeczeństwo, które nie zna Go i traktuje Go jako nieistniejącego – jest społeczeństwem, które gubi swoją miarę. W naszych czasach ukuto powiedzenie: Bóg umarł. Kiedy Bóg faktycznie umiera w społeczeństwie, staje się ono wolne – zapewniano nas. W rzeczywistości śmierć Boga w społeczeństwie także oznacza koniec wolności, ponieważ to, co umiera jest celem, który zapewnia orientację. I ponieważ znika busola, która wskazuje nam właściwy kierunek, ucząc nas odróżniania dobra od zła. Społeczeństwo Zachodu jest społeczeństwem, w którym Bóg jest nieobecny w sferze publicznej i nie ma nic, co mógłby mu zaoferować. I dlatego jest to społeczeństwo, w którym miara człowieczeństwa jest coraz bardziej gubiona. W indywidualnych punktach staje się nagle jasne, że to, co złe i niszczy człowieka, stało się rzeczą naturalną.

Tak jest w przypadku pedofilii. Jeszcze niedawno teoretyzowano o niej jako o czymś całkiem uzasadnionym, dziś rozprzestrzenia się coraz bardziej. A teraz uświadamiamy sobie z szokiem, że naszym dzieciom i młodym ludziom przytrafiają się rzeczy, które grożą ich zniszczeniem. Fakt, że mogło się to także rozprzestrzenić w Kościele i wśród księży, powinien niepokoić nas w szczególności.

Dlaczego pedofilia osiągnęła takie proporcje? Ostatecznym powodem jest brak Boga. My, chrześcijanie i księża, także wolimy nie rozmawiać o Bogu, ponieważ taka mowa nie wydaje się praktyczna. Po wstrząsie II wojny światowej my w Niemczech wciąż wyraźnie ustaliliśmy naszą Konstytucję jako mającą zobowiązania wobec Boga będącego zasadą przewodnią. Pół wieku później okazało się, że niemożliwe jest w konstytucji europejskiej włączenie zobowiązania wobec Boga jako zasady przewodniej. Bóg jest postrzegany jako partyjny interes małej grupki i nie stanowi już przewodniej zasady dla wspólnoty jako całości. Ta decyzja odzwierciedla sytuację na Zachodzie, gdzie Bóg stał się prywatną sprawą mniejszości.

Nadrzędnym zadaniem, które musi być wynikiem moralnych wstrząsów naszych czasów, jest to, byśmy ponownie zaczęli żyć według Boga i ku Niemu. Nade wszystko my sami musimy nauczyć się ponownie uznawać Boga za fundament naszego życia, zamiast zostawiać Go na boku jako w jakiś sposób nieskuteczne wyrażenie. Nigdy nie zapomnę ostrzeżenia, jakie wielki teolog Hans Urs von Balthasar kiedyś napisał dla mnie na jednej ze stron swego listu. „Nie zakładaj z góry Boga w trzech osobach: Ojca, Syna i Ducha Świętego, ale uobecniaj Go!”. Istotnie w teologii Bóg jest często traktowany naturalnie jako oczywistość, ale konkretnie nikt się Nim nie zajmuje. Temat Boga wydaje się tak nierealny, tak daleki od rzeczy, które nas zajmują. A jednak wszystko staje się odmienne, jeśli ktoś nie zakłada z góry Boga, ale Go uobecnia; nie zostawiając Go w jakiś sposób w tle, ale uznając Go za centrum naszych myśli, słów i działań.

(2) Bóg stał się człowiekiem dla nas. Człowiek jako Jego stworzenie jest tak blisko Jego serca, że zjednoczył się z nim i stąd wkroczył w ludzką historię w bardzo praktyczny sposób. Rozmawia z nami, żyje z nami, cierpi z nami i wziął na siebie za nas śmierć. Mówimy o tym szczegółowo w teologii przy pomocy uczonych słów i myśli. Ale właśnie w ten sposób ryzykujemy, że staniemy się panami wiary, zamiast przeżyć odnowę i być opanowanym przez wiarę.

Zastanówmy się nad tym uwzględniwszy centralne zagadnienie, jakim jest odprawianie Świętej Eucharystii. Nasze podejście do Eucharystii może jedynie budzić niepokój. Sobór Watykański II słusznie skupił się na przywróceniu tego sakramentu Obecności Ciała i Krwi Chrystusa, Obecności Jego Osoby, Jego Męki, Śmierci i Zmartwychwstania do centrum życia chrześcijańskiego i samej egzystencji Kościoła. Częściowo to naprawdę się udało i powinniśmy być szczególnie za to Panu wdzięczni.

A jednak dominuje dość odmienne nastawienie. To, co przeważa, to nie nowa rewerencja dla obecności śmierci i zmartwychwstania Chrystusa, ale sposób postępowania z Nim, który niszczy wspaniałość Misterium. Spadające uczestnictwo w uroczystościach niedzielnej Eucharystii pokazuje, jak niewiele my, dzisiejsi chrześcijanie, wciąż wiemy o docenieniu wspaniałości daru, który polega na Jego rzeczywistej obecności. Eucharystia zostaje zdewaluowana do zwykłego ceremonialnego gestu, kiedy bierze się za oczywistość, że grzeczność wymaga, by ofiarować Go na rodzinnych uroczystościach czy przy okazjach takich jak śluby i pogrzeby wszystkim tym, którzy zostali zaproszeni z powodów rodzinnych.

Sposób, w jaki ludzie często po prostu przyjmują Najświętszy Sakrament w komunii siłą rzeczy pokazuje, że wielu postrzega komunię jako gest czysto ceremonialny. Zatem, kiedy myśli się o tym, jakie działanie jest wymagane przede wszystkim, jest raczej oczywiste, że nie potrzeba nam drugiego Kościoła naszego własnego projektu. To, czego potrzeba przede wszystkim, to odnowa wiary w rzeczywistość Jezusa Chrystusa danego nam w Najświętszym Sakramencie.

W rozmowach z ofiarami pedofilii dotkliwie uświadomiłem sobie ten najważniejszy wymóg. Młoda kobieta, która [wcześniej] usługiwała przy ołtarzu, opowiedziała mi, że kapelan, jej zwierzchnik w służbie ołtarza, zawsze inicjował molestowanie seksualne, jakiego dopuszczał się wobec niej, słowami: „To jest ciało moje, które będzie za ciebie wydane”.

To oczywiste, że ta kobieta nie może już słuchać tych słów konsekracji bez doświadczania ponownie tego całego straszliwego cierpienia molestowania. Tak, musimy natarczywie błagać Pana o przebaczenie i przede wszystkim musimy święcie wierzyć w Niego i prosić Go o nauczanie nas całkowicie na nowo zrozumienia wielkości Jego cierpień, Jego ofiary. I musimy zrobić wszystko, co można, by chronić dar Eucharystii Świętej przed nadużyciami.

(3) I w końcu mamy Misterium Kościoła. Zdanie, którym niemal sto lat temu Romano Guardini wyraził radosną nadzieję, jaka została wzbudzona w nim i w wielu innych, pozostaje niezapomniane: „Zaczęło się wydarzenie o nieocenionym znaczeniu; Kościół budzi się w duszach”.

Chciał przez to powiedzieć, że Kościoła nie doświadczano już i nie postrzegano jako jedynie zewnętrznego systemu, wkraczającego w nasze życie jako rodzaj władzy, ale że zaczął on być postrzegany jako ten, który jest uobecniany w ludzkich sercach – jako coś nie tylko zewnętrznego, ale wewnętrznie nas poruszającego. Około pół wieku później, rozważając ten proces i spoglądając na to, co się wydarzyło, miałem pokusę, by zmienić to zdanie: „Kościół umiera w duszach”.

Istotnie Kościół dzisiaj jest powszechnie postrzegany jako po prostu jakiś rodzaj aparatu politycznego. Mówi się o nim niemal wyłącznie w kategoriach politycznych, a to ma zastosowanie nawet do biskupów, którzy formułują koncepcje Kościoła jutra niemal wyłącznie w terminologii politycznej. Kryzys spowodowany wieloma przypadkami nadużyć ze strony duchownych skłania nas do postrzegania Kościoła jako czegoś niemal niemożliwego do przyjęcia, co musimy teraz wziąć w nasze dłonie i zaprojektować na nowo. Ale własnoręcznie zmajstrowany Kościół nie może stanowić nadziei.

Sam Jezus porównał Kościół do sieci, w której dobre i złe ryby zostaną ostatecznie oddzielone przez samego Boga. Jest także przypowieść o Kościele jako polu, na którym rośnie dobre ziarno, które posiał Bóg, ale także chwasty, które potajemnie na nim zasiał „nieprzyjaciel”. Istotnie chwasty na Bożym polu, Kościele, są widoczne ponad miarę, a złe ryby w sieci także pokazują swą moc. Tym niemniej pole wciąż jest Bożym polem, a sieć jest Bożą siecią. I przez cały czas są nie tylko chwasty i złe ryby, ale także Boże uprawy i dobre ryby. Głoszenie obu tych rzeczy z naciskiem nie jest fałszywą formą apologetyki, ale konieczną służbą dla Prawdy.

W tym kontekście konieczne jest odwołanie się do ważnego tekstu w Apokalipsie św. Jana. Diabeł jest określony jako oskarżyciel, który oskarża naszych braci przed Bogiem dniem i nocą (Ap 12,10). W ten sposób Apokalipsa św. Jana podejmuje myśl z centrum ramowej narracji Księgi Hioba (Hi 1 i 2, 10; 42,7-16). W tej księdze diabeł dążył do pomniejszenia prawości Hioba przed Bogiem jako czegoś jedynie zewnętrznego. I to właśnie ma do powiedzenia Apokalipsa: Diabeł chce udowodnić, że nie ma prawych ludzi; że cała prawość ludzi jest tylko pokazana na zewnątrz. Gdyby tylko można bardziej ograniczyć się do samej osoby, wówczas jej sprawiedliwość szybko by upadła.

Opowieść w Księdze Hioba zaczyna się od dysputy pomiędzy Bogiem a diabłem, w której Bóg mówi o Hiobie jako prawdziwie prawym człowieku. Teraz zostanie on użyty jako przykład, by sprawdzić, kto ma rację. Jeśli zabierze się jego dobra, zobaczysz, że nic nie pozostanie z jego pobożności – argumentuje diabeł. Bóg pozwala mu na tę próbę, z której Hiob wyłania się w pozytywnym świetle. Teraz diabeł naciska dalej i mówi: „Skóra za skórę. Wszystko, co człowiek posiada, odda za swoje życie. Wyciągnij, proszę rękę i dotnij jego kości i ciała. Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył” (Hi 2,4-5).

Bóg daje diabłu drugą szansę. Może także dotknąć skóry Hioba. Jedynie wzbronione jest mu zabijanie Hioba. Dla chrześcijan jest jasne, że tym Hiobem, który stoi przed Bogiem jako przykład dla całej ludzkości, jest Jezus Chrystus. W Apokalipsie św. Jana dramat ludzkości jest przedstawiony nam w całej swojej rozciągłości.

Bóg Stwórca jest skonfrontowany z diabłem, który mówi źle o całej ludzkości i całym stworzeniu. Mówi nie tylko do Boga, ale nade wszystko do ludzi: Spójrzcie, co ten Bóg zrobił! Pozornie dobre stworzenie, ale w rzeczywistości pełne biedy i obrzydzenia. To dyskredytowanie stworzenia jest w rzeczywistości dyskredytowaniem Boga. Chce się tutaj dowieść, że sam Bóg nie jest dobry i w ten sposób odwrócić nas od Niego.

Stosowność pory, o której Apokalipsa nam tutaj mówi, jest oczywista. Dzisiaj oskarżenie wymierzone w Boga jest nade wszystko charakteryzowaniem Jego Kościoła jako całkowicie złego i w ten sposób odwodzeniem nas od niego. Idea lepszego Kościoła stworzonego przez nas jest w rzeczywistości propozycją diabła, przy pomocy której chce nas odwieść od Boga żywego, poprzez oszukańczą logikę, na którą zbyt łatwo dajemy się nabierać. Nie, nawet dzisiaj Kościół nie składa się z tylko złych ryb i chwastów. Kościół Boży istnieje także dzisiaj i dzisiaj jest on tym właśnie narzędziem, dzięki któremu Bóg nas zbawia.

Bardzo ważne jest przeciwstawianie się kłamstwom i półprawdom diabła pełną prawdą: Tak, jest grzech w Kościele i zło. Ale nawet dzisiaj jest święty Kościół, który jest niezniszczalny. Wciąż istnieje wielu ludzi, którzy pokornie wierzą, cierpią i kochają, w których prawdziwy Bóg, kochający Bóg, pokazuje się nam. Dzisiaj Bóg także ma swoich świadków (martyres) na świecie. Musimy tylko być czujni, by ich zobaczyć i usłyszeć.

Słowo męczennik jest zapożyczone z prawa proceduralnego. W procesie przeciwko diabłu Jezus Chrystus jest pierwszym i rzeczywistym świadkiem Boga, pierwszym męczennikiem, za którym poszła niezliczona rzesza innych.

Dzisiaj Kościół jest bardziej niż kiedykolwiek „Kościołem męczenników” i w ten sposób świadkiem Boga żywego. Jeśli się rozejrzymy i wsłuchamy uważnym sercem, będziemy mogli dzisiaj odnaleźć świadków wszędzie, szczególnie pośród zwykłych ludzi, ale także w wysokich rangach Kościoła, którzy stają w obronie Boga swoim życiem i cierpieniem. To inercja serca sprawia, że nie pragniemy ich rozpoznać. Jednym z wielkich i zasadniczych zadań naszej ewangelizacji jest – na tyle, na ile potrafimy – ustanowienie siedlisk wiary i nade wszystko znalezienie ich i rozpoznanie.

Mieszkam w domu w małej wspólnocie ludzi, którzy stale odkrywają takich świadków Boga żywego w codziennym życiu i którzy radośnie wskazują na to również i mi. Widzieć i odkryć żywy Kościół jest cudownym zadaniem, które wielokrotnie wzmacnia nas i daje nam radość w naszej wierze.

Pod koniec moich refleksji chciałbym podziękować papieżowi Franciszkowi za wszystko, co robi, by pokazać nam ciągle na nowo światło Boga, które nie znikło, nawet dzisiaj. Dziękuję Ci, Ojcze Święty!

Benedykt XVI

Dokument ten został pierwotnie opublikowany po angielsku przez EWTN

Źródło: LifeSiteNews

Tłum. z j. angielskiego: Jan J. Franczak PCh24.pl

Watykan w ramach walki z antysemityzmem zrehabilituje… faryzeuszy? Wiele na to wskazuje!

W dniach od 7 do 9 maja Papieski Instytut Biblijny wraz z Uniwersytetem Gregoriańskim przy wsparciu Global Jewish Advocacy, episkopatu włoskiego oraz portalu VERBUM organizuje drugą część Międzynarodowej Konferencji „Jezus i faryzeusze: ponowna ocena interdyscyplinarna”. Kilka dni temu odbyła się pierwsza jej część, poświęcona omówieniu książki żydowskich redaktorów, którzy napisali „Adnotowany Nowy Testament Żydowski”. Autorzy zabiegają o… rehabilitację faryzeuszy.

Konferencja ma skupić m.in. żydowskich, protestanckich i katolickich uczonych z Argentyny, Austrii, Kanady, Kolumbii, Niemiec, Indii, Izraela, Włoch, Holandii i Stanów Zjednoczonych. Poświęcona będzie – jak czytamy na stronie gregorianfoundation.org – źródłom i znaczeniom określenia „faryzeusz” w różnych językach. Następnie uczestnicy mają zbadać różne starożytne źródła dotyczące faryzeuszy (od Józefa Flawiusza poprzez dane archeologiczne po „Nowy Testament” i literaturę rabiniczną).

Po dyskusji okrągłego stołu na temat wyników dotyczących oceny faryzeuszy, druga część konferencji poświęcona będzie Wirkungsgeschichte (historycznej interpretacji i jej skutkom), od literatury patrystycznej przez średniowieczne interpretacje żydowskie, po sztuki pasyjne, filmy, książki religijne i homiletykę. W końcu uczestnicy mają przyjrzeć się „możliwym sposobom prezentowania faryzeuszy w mniej nieadekwatny sposób w przyszłości” (less inadequately).

Cruxnow.com pisze, że założony przez Piusa X w 1909 r. Papieski Instytut Biblijny podczas majowej konferencji będzie dążył do „zniesienia uprzedzeń otaczających faryzeuszy, starożytnych prekursorów rabinów z Nowego Testamentu”.

O planowanej konferencji poinformowano w ubiegłą środę. Spotkanie zakończy się 9 maja prywatną audiencją uczestników u Franciszka.

Przedstawiając ideę majowej konferencji, ojciec Etienne Vetö, dyrektor Centrum Studiów Judaistycznych Uniwersytetu Gregoriańskiego, podkreślił związek między „negatywnymi stereotypami” starożytnych faryzeuszy a współczesnym antysemityzmem.

– Powszechnie termin „faryzeusz” jest często używany w znaczeniu „obłudny, moralizatorski, moralnie rygorystyczny, przywiązany do pozorów w religii, przywiązany do rytuału, nawet wróg Jezusa, ale historia i badania biblijne pokazują, że ten powszechny pogląd jest w rzeczywistości błędny – powiedział duchowny.

– Stawka jest bardzo wysoka dla naszego zrozumienia chrześcijaństwa i współczesnego judaizmu, który ma swoje korzenie w ruchu faryzejskim – przekonywał ojciec dyrektor twierdząc, że „antysemityzm jest związany z historycznie niepoprawnym poglądem na temat faryzeuszy”.
Na tropie „uprzedzeń”

Profesor Amy-Jill Levine, ekspertka od „Nowego Testamentu Żydowskiego” z Uniwersytetu Vanderbilt, członek Komitetu Organizacyjnego konferencji, podkreśliła potrzebę przetłumaczenia odkryć naukowych dotyczących sposobu prezentowania faryzeuszy przez chrześcijańskich przywódców.

– Zbyt wielu seminarzystów wydaje się niewystarczająco wyedukowanych, jak nauczać o faryzeuszach. Zbyt mało księży i ​​kaznodziejów ma związki z Żydami. Gdy słyszymy negatywne komentarze na temat faryzeuszy w kościele, zwykle mówimy po prostu: „amen”. Nasze uszy nie są wyczulone na uprzedzenia – ubolewała.

Śmiejąc się, Levine zasugerowała, że dobrym pomysłem byłoby pilnowanie przez Żydów duchownych wygłaszających kazania, by wyłapywać „uprzedzenia”. Mówiła, że dobrze byłoby, gdyby świadkiem każdej Mszy katolickiej na świecie mógłby być przynajmniej jeden Żyd, który sprawdzałby te „tendencje”. – Ale nas tam nie ma – podkreśliła.

Zauważyła, że „​​zła fama” otaczająca faryzeuszy jest szczególnie ironiczna, biorąc pod uwagę, że być może najbardziej znanym starożytnym faryzeuszem był nie kto inny jak Szaweł z Tarsu, czyli św. Paweł. Gdybyśmy znali tylko jego, stwierdziła, „sądzilibyśmy, że faryzeusze są fantastyczni”.

– Ale macie także Ewangelie – dodała w środę na konferencji prasowej tłumacząc, że faryzeusze są tam często przedstawiani jako rywale i wrogowie Jezusa.

Ostatecznie profesor dała wyraźnie do zrozumienia, dlaczego jej zdaniem chrześcijanie powinni przemyśleć swoje „uprzedzenia” wobec tej starożytnej grupy żydowskiej. – Po pierwsze, Jezus wygląda idealnie dobrze. Nie potrzebuje negatywnego obrazu. Po drugie: „Nie powinienem dawać fałszywego świadectwa przeciwko mojemu bliźniemu” – stwierdziła.

Żydowska uczona wyraziła nadzieję, że zmiany odnośnie postrzegania faryzeuszy nastąpią w całym chrześcijaństwie.

Joseph Sievers, który naucza w Papieskim Instytucie Biblijnym, podkreślił, że wszystkie dowody sugerują, iż Franciszek pała „niekwestionowaną miłością” do Żydów i judaizmu.

– Od jego przyjaźni w Argentynie do tego, jak mówił [jako papież] i tak dalej, pozytywna strona jest oczywiście znacznie silniejsza – zauważył. Język papieski o faryzeuszach [Franciszek często tak nazywa tych, którzy bronią nauczania Kościoła w sprawie małżeństwa] jak powiedział Sievers, jest „szczegółem”, podczas gdy jego miłość jest „podstawową postawą”.

– Chcemy zaoferować wizję, która jest bardziej dopracowana, aby mieć wpływ na zmiany dla ludzi… może dla naszego dobrego przyjaciela Franciszka – konstatował.

Levine dała dobrą radę chrześcijanom, którzy będą mówić o faryzeuszach, zwłaszcza duchownym, by wyobrazili sobie, że słuchają ich małe, cudne żydowskie dzieci. – Wyobraźcie sobie te piękne, drogie dzieci, które tam siedzą, słuchając was… Nie mówcie nic, co by te cudne dzieci skrzywdziło – wskazała.

Jeśli to nie przyniosłoby rezultatu, poradziła, by seminarzyści wyobrazili sobie ją siedzącą z tyłu kościoła, wrażliwą na każde ich słowo o faryzeuszach.

27 marca w czasie audiencji ogólnej, Amy-Jill Levine oraz Marc Zvi Brettler, profesor studiów judaistycznych na Uniwersytecie Duke, autorzy „Adnotowanego Nowego Testamentu Żydowskiego” wręczyli swoją książkę papieżowi Franciszkowi. Następnego dnia praca była szczegółowo omawiana na konferencji zorganizowanej w Aula Magna Uniwersytetu Gregoriańskiego z udziałem profesora Pina di Luccio SJ i Biju Sebastiana SJ. Wydarzenie zostało zorganizowane przez profesora Jean-Pierre Sonneta, SJ i profesora Luca Mazzinghiego, a współfinansowane przez Wydział Teologii Uniwersytetu Gregoriańskiego oraz Centrum Studiów Judaistycznych Kardynała Bea.

„Adnotowany Nowy Testament Żydowski” zawiera przypisy siedemdziesięciu żydowskich uczonych, wskazujących wszystkie te fragmenty Nowego Testamentu, które autorzy uznali za niemożliwe do przyjęcia.

Ta praca ma być ukłonem w kierunku „pełnego szacunku i wzbogaconego dialogu, a tym samym stanowi ważny wkład w stosunki żydowsko-chrześcijańskie” – czytamy na stronach gregorianfoundation.org.

Opracowanie ukazało się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Oksfordzkiego. Ponad 800-stronicową pracę przygotowali tak naprawdę rabini z Australii, Izraela oraz z Ameryki Północnej i Południowej.

Zarówno inicjatorzy, jak i wydawcy książki pochodzą ze Stanów Zjednoczonych: M. Z. Brettler jest profesorem studiów judaistycznych na Uniwersytecie Duke w Durham na terenie Północnej Karolinye, a A.-J. Levine wykłada Nowy Testament w Kolegium Sztuk i Nauki w Nashville (stan Tennessee), a także – jako pierwsza Żydówka – gościnnie w Papieskim Instytucie Biblijnym w Rzymie.

Zdaniem obojga profesorów, opracowanie nie mogłoby powstać, gdyby nie zmiana nauczania zapoczątkowana soborową Deklaracją o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich „Nostra Aetate” – i późniejszymi dokumentami.
Kim właściwie byli faryzeusze?

Dobrze wyjaśnia to prof. Robert de Mattei: „Gdy Jezus zaczął nauczać, świat żydowski był podzielony na wiele różnych nurtów, o których wspomina Pismo Święte jak i historycy, np. Józef Flawiusz (37-100 p. Chr.) w „Starożytnościach żydowskich” i „Wojnie żydowskiej”. Głównymi grupami byli faryzeusze i saduceusze. Faryzeusze przestrzegali nakazów religijnych w najdrobniejszych szczegółach, utracili jednak ducha Prawdy. Byli dumnymi ludźmi, fałszującymi proroctwa dotyczące nadejścia Mesjasza i interpretowali prawo Boże zgodnie ze swymi własnymi opiniami”.

W Ewangelii według św. Mateusza istnieją trzy wzmianki o saduceuszach, Marek wspomina o nich tylko raz, choć faryzeusze w tych Ewangeliach pojawiają się wielokrotnie. W rozdziale 23 Ewangelii według św. Mateusza znajduje się otwarte oskarżenie pod ich adresem: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać”.

Komentując ten fragment św. Tomasz z Akwinu tłumaczy, że faryzeusze nie zostali zganieni przez Pana za to, że składali dziesięcinę, „ale za to, że lekceważyli ważniejsze, a mianowicie duchowe przykazania. Dlatego wyraźnie powiedział: I to należało czynić, i tamtego nie opuszczać. Jak zaznacza, św. Jan Chryzostom, chodzi tu raczej o stosowność aniżeli o obowiązek” (Summa Theologica, II-IIae, q. 87 ad 3).

Święty Augustyn, odnosząc się do opisu faryzeusza przedstawianego przez św. Łukasza (18,10-14), stwierdzał, że nie został on potępiony ze względu na jego czyny, ale dlatego, że chełpił się swoją domniemaną świętością (List 121 1,3). Święty Augustyn tłumaczył także, że faryzeusz nie został potępiony za post (Łk 18,11), ale „dlatego, że wyniósł się, nadął pychą wobec celnika” (List 36 3,7). W istocie, „poszczenie dwukrotnie w ciągu tygodnia jest w przypadku osoby takiej, jak faryzeusz, pozbawione zasługi, podczas gdy dla pokornego wiernego czy osoby skromnej jest to aktem religijnym. Nawet jeśli Ewangelia nie mówi o potępieniu faryzeusza, tylko o usprawiedliwieniu celnika” (List 36 4,7).

Najbardziej syntetyczną definicję faryzeusza otrzymaliśmy z rąk św. Bonawentury: Pharisaeus significat illos qui propter opera exteriora se reputant bonos; et ideo non habent lacrymas compunctionis” (Kazanie De S. Maria Magdalena, Opera omnia, Ad Claras Aquas, t. IX). „Faryzeuszami są ci, którzy uważają się za dobrych przez wzgląd na swe zewnętrzne dzieła, a tym samym nie posiadają łez skruchy”.

Jezus potępił faryzeuszy, ponieważ znał ich serca: byli grzesznikami uważającymi się za świętych. Pan chciał nauczyć swoich uczniów, że samo spełnianie dzieł zewnętrznych nie wystarcza. To, co czyni akt dobrym, to nie tylko jego przedmiot, ale i intencja. Nie mniej prawdą jest, że dobry uczynek nie wystarcza jeśli brakuje mu dobrej intencji, prawdą jest też, że nie wystarczą dobre intencje, jeśli nie towarzyszą im dobre dzieła. Stronnictwo faryzeuszy – do którego należał Gamaliel, Nikodem i Józef z Arymatei, jak i sam św. Paweł – było lepsze od stronnictwa saduceuszy, ponieważ pomimo swej hipokryzji darzyło prawa szacunkiem. Natomiast saduceusze – do których zaliczali się także arcykapłani Annasz i Kajfasz – nimi pogardzali. Faryzeusze byli dumnymi konserwatystami, saduceusze byli niewierzącymi progresistami, obydwa stronnictwa łączyło odrzucenie boskiej misji Jezusa (Mt 3,7-10).

Kim są faryzeusze i saduceusze naszych czasów? Możemy odpowiedzieć z pewnością: to ci, którzy przed, w trakcie i po synodzie próbowali (i dalej będą próbować) zmienić praktykę Kościoła, a przez to jego doktrynę dotyczącą małżeństwa i rodziny.

Jezus ogłosił nierozerwalność małżeństwa, opierając je na przywróceniu prawa naturalnego, od którego odeszli Żydzi. Wzmocnił je podnosząc więź małżeńską do rangi sakramentu. Faryzeusze i saduceusze odrzucając nauczanie Jezusa, zaprzeczyli Jego boskim słowom – zastąpili je własnymi opiniami. Fałszywie odwoływali się do Mojżesza, tak, jak innowatorzy naszych czasów sięgają do domniemywanej tradycji pierwszych wieków, fałszując w ten sposób historię i doktrynę Kościoła.

Dlatego mężny biskup, obrońca ortodoksyjnej wiary – biskup Athanasius Schneider – pisał o pojawieniu się „praktyki neomozaistycznej”: nowi uczniowie Mojżesza i faryzeuszy – pod pozorem takich określeń jak: „droga rozeznania”, „towarzyszenie”, „wytyczne biskupa”, „dialog z kapłanem”, „forum internum”, „pełniejsza integracja w życie Kościoła” – faktycznie podważyli nierozerwalność małżeństwa i niejako zawiesili szóste przykazanie, zapowiadając możliwość zdjęcia odpowiedzialności za grzeszne współżycie z osób, żyjących w nieuregulowanych związkach (zob. „Raport końcowy”, 84-84)” – komentował włoski uczony.

W związku z zachodzącymi zmianami i aspiracjami żydowskich czy islamskich uczonych warto pamiętać o rewolucji, jaką zainicjował papież Franciszek, zmieniając wcześniejsze dokumenty poprzedników odnośnie kształcenia w seminariach, czyli o nowej Konstytucji Veritatis Gaudium.

Źródła: gregorianafoundation.org, cruxnow.com, KAI, PCh24.pl.

Agnieszka Stelmach

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2019-04-08)

Konrad Rękas: O ratowaniu Żydów

Czy koniecznie trzeba było ratować Żydów?

Jeśli Szanowny Czytelnik sądzi, że tytułowe pytanie jest retoryczne – to jest łaskaw się mylić.

Dyskusja na ten temat zadzierzgnęła się przy okazji wspomnienia przez prof. Adama Wielomskiego osoby marszałka Filipa Petaina, podczas II wojny światowej szefa Państwa Francuskiego. Obok rytualnie stawianych mu (Petainowi, nie Wielomskiemu) jawnie absurdalnych zarzutów „zdrady” czy nawet „tchórzostwa” (sic!) pojawia się też cyklicznie krytyka za niedostateczne wysiłki na rzecz ratowania francuskich Żydów, czy wręcz współudział (choćby bierny) w ich zagładzie. W istocie niektórzy Polacy potrafią przyłączać się w takich momentach do propagandystów przemysłu holocaustu w ewidentnym rozżaleniu: „Francja to za okupacji miała życie jak w Madrycie, wymordować ich nie chcieli, strat takich nie ponosili, a jeszcze tak wielu Francuzów oficjalnie pomagało w likwidacji Żydów, a tak mało się o tym mówi, nikt Francji wciąż publicznie nie upokarza, nie piętnuje, nie domaga się zapłaty ogromnych rekompensat, TO NIE FAIR!”. Ha, oczywiście można by takie żale zbyć wzruszeniem ramion i banalną uwagą, że przecież życie (zwłaszcza polityczno-finansowe) z całą pewnością fair nie jest, nie będzie i być nie zamierza. A jednak – skoro już przykład francuski się pojawił, to może powinniśmy wyciągnąć z niego jakąś naukę, niechby i tylko historyczną?

Obcy w naszym kraju

Przejdźmy bowiem od rozżalenia do ustalenia faktów: my nie mieliśmy w Polsce Petaina, ponieśliśmy ogromne straty, bez żadnego sensu w naszej masie narodowej staraliśmy się chronić ludność żydowską – i jesteśmy publicznie upokarzani i piętnowani oraz zapłacimy ogromne odszkodowania środowiskom żydowskim. To nie lepiej było mieć Petaina?

Spójrzmy zresztą na konkrety. Sędziwy marszałek starał się wszak chronić Żydów-obywateli francuskich, w tamtejszej specyfice zresztą przeważnie zasymilowanych, natomiast nie widział podstaw i możliwości by szerzej interweniować w ochronie żydowskiej ludności napływowej. Pod tym względem podobną politykę prowadził również np. regent Węgier Miklos Horthy. Na ziemiach polskich nawet osiadła ludność żydowska – miała charakter napływowy, w perspektywie co najwyżej jednego-dwóch pokoleń. Byli to bowiem w ogromnej mierze tak zwani litwacy, wygrani na tereny na przełomie XIX/XX z rosyjskiej strefy osiedlenia, też w dużej mierze utworzonej na obszarach zagarniętych Rzeczypospolitej w trakcie rozbiorów. Odziedziczyliśmy te tysiące żydowskiej biedoty i średniaków wprost po zaborcy, otrzymując ludność całkowicie obcą polskości czy nawet jakiejkolwiek miejscowej kulturze mniejszościowej, nie poczuwającą się do żadnych obowiązków wobec Polski – czemu więc Polska i Polacy mieliby mieć jakiekolwiek obowiązki wobec tych ludzi?

Ochrona Żydów francuskich czy węgierskich przez tamtejsze rządy tradycjonalistyczne wynikała także z pobudek klasowo-towarzyskich, tj. przede wszystkim ze skutecznej asymilacji, a w każdym razie upodobnienia przeprowadzonego przez bogate oraz inteligenckie rodziny żydowskie Paryża i Budapesztu (gdzie było to z kolei dziedzictwo po monarchii habsburskiej, która przejęła po dawnej Rzeczypospolitej pozycję Paradisus Judaeorum). Wbrew popularnym przesądom zaś, zasymilowane żydostwo nie było wszak wyłącznie bazą dla komunistów. Żydowskie sfery majętne we Francji, na Węgrzech, we Włoszech, ale i w Polsce chętnie wspierały… konserwatystów. Konserwatywne dyktatury nie były bynajmniej zainteresowane pozbywaniem się swoich przyjaciół, sponsorów, a niekiedy wręcz krewnych. Znowu jednak – czy to był czynnik mogący zainteresować szerokie masy w którymkolwiek z tych krajów? Jeśli nawet, to raczej zniechęcająco, w łatwym do podsycenia, ale i zrozumienia odczuciu wrogości wobec plutokracji, niezależnie od jej narodowości.

Nawet we Francji więc – realny udział Francuzów w usuwaniu Żydów z kraju, zwłaszcza w strefie okupowanej miał charakter naturalny, spontaniczny i oddolny, zaś relacje Petaina z organizacjami prowadzącymi czynną akcję anty-żydowską (jak Milice Française) były nader chłodne. Fakt, że z czasem nacisk niemiecki skłonił organy Państwa Francuskiego do coraz większego zaangażowania, ale nawet najsłynniejsze tego przejawy, jak eksploatowana dziś przeciw Francji Operacja Vel d’Hiv, czyli udział policji francuskiej podległej rządowi w Vichy w obławie na żydowskich imigrantów unikających obowiązku rejestracyjnego – nadal miała być tylko ceną za uratowanie Żydów-obywateli francuskich (ceną, jak się okazało zwłaszcza po wejściu Niemców do zony nieokupowanej – niewystarczającą). Czy argumentujący na rzecz bezwzględnego obowiązku ochrony Żydów właśnie jako obywateli RP – nie powinni więc zrozumieć tego argumentu petainistów (bo nawet nie samego marszałka)? Skoro liczyć się miała przynależność państwowa – to takie były właśnie logiczne konsekwencje tego podejścia. A skoro okazało się, że nawet wobec Francji w oczach niemieckich argument państwowy musiał ustąpić wobec nadrzędności faktora ogólnie antyżydowskiego – to czy należało w takim razie równo próbować ratować wszystkich czy… nikogo?

Wariant rumuński

Dla porządku warto przy tym zauważyć, że odmienną drogę wybrała np. inna konserwatywna dyktatura w orbicie niemieckiej – Rumunia, czyli kraj o podobnej strukturze i skali problemu żydowskiego, co Polska. Niezasymilowani Żydzi stanowili wprawdzie jedynie ok 5 proc. całej populacji Rumunii, co jednak dawało średnio blisko 15 proc. mieszkańców miast, zaś w miastach Mołdawii – ok. 35 proc. (w Jassach nawet ok. 45 proc.). Występował więc podobny jak w Polsce mechanizm monopolu drobnego handlu i usług przez żydowską biedotę, przy jednocześnie silnej pozycji zasymilowanej/upodobnionej żydowskiej inteligencji i sfer finansowych, mających znaczne wpływy w państwie, zwłaszcza w okresie dyktatury króla Karola II i rządów jego kochanki, współczesnej Estery – Eleny (Magdy) Lupescu z domu Wolff. W takich realiach, przejąwszy władzę marszałek Ion Antonescu zdecydował się wykorzystać trudną sytuację międzynarodową swego państwa, by przynajmniej jednego kłopotu się pozbyć. Nic z tego, co podczas wojny wydarzyło się na okupowanych terenach polskich, żadna mityczna stodoła – nawet nie zbliżyły się skalą do pogromów w Jassach, w Bukareszcie, w Kiszyniowie czy w oddanej Rumunom Odessie. Czy dzięki temu obecnie położenie Rumunii jest gorsze niż Polski? Nie, naciski są bowiem mniej więcej zbliżone, fizycznie potencjalnych roszczeniobiorców występuje nieco mniej, a i tak realnie beneficjentami chcą zostać te same światowe organizacji wspierane przez USA i „Izrael”. Czy więc należało robić podczas wojny to samo co Rumuni? Niekoniecznie, ale jak się okazuje polska ofiarność i rumuński odwet ostatecznie doprowadziły nasze narody niemal do tej samej sytuacji międzynarodowej. W istocie bowiem nie ma większego znaczenia kto ilu Żydów uratował, a kto ilu zabił – skoro zostało ich dość, wystawiać rachunki i mają jeszcze za sobą osiłka, który dopilnuje spłaty.

Wracając więc do sporu rozpoczętego osobą Petaina, gdyby nawet podczas wojny uformowała się jakakolwiek polska reprezentacja polityczna wobec Niemców, to czy „dobry polski przywódca powinien pozwolić na wymordowanie części społeczeństwa?!” – bo i takie mocno oderwane od realiów pytanie padło. Oderwane, bo choćby do kolaboracji polskiej doszło – to przecież polskim „pozwalaniem” nikt, a już najmniej Niemcy – głowy by sobie nie zawracał. Kolaborując, jak widać – być może można by było wybierać w tej kwestii między drogą Petaina, drogą Antonescu, księdza Józefa Tiso albo (dajmy na to) nawet szlakiem kolejnego przywódcy Węgrów, Ferenca Szálasiego (zmieniającego także w kwestii żydowskiej politykę Horthy’ego) – a może żadnego wyboru by nie było, a wówczas kluczowe byłoby ratowanie substancji polskiej. Znacznie ważniejsze jest jednak nie gdybanie, tylko zastanowienie się nad historycznym przebiegiem zdarzeń, w którym i struktury polskiego państwa podziemnego, i Kościół katolicki, i organizacje obywatelskie, i wreszcie zwykli Polacy, spontanicznie nieśli pomoc ludności żydowskiej na skalę nieznaną reszcie Europy – i to pomimo represji przekraczających wyobrażenie kogokolwiek na świecie. Wobec tych powszechnie (ale, niestety tylko w Polsce i wśród Polaków) znanych faktów, najwyższy czas zadać pytanie:

CZY BYŁO WARTO?

Tak czy siak, mowa wszak o ludności, co do której nikt (może poza komunistami i socjalistami) przed wojną nie miał złudzeń – musiała z Polski zniknąć albo nigdy nie mielibyśmy szansy na rozwój. Historyczne zapóźnienie gospodarcze i cywilizacyjne Polski wynikało przecież także ze struktury społecznej charakteryzującej się m.in. nadmiarem i określonymi funkcjami ekonomicznymi ludności żydowskiej. Dalej – przedwojenny Wielki Kryzys był szczególnie dotkliwy dla Polski nie tylko ze względu na błędy decydentów polityki finansowej i gospodarczej kraju, ale również znowu przez strukturę społeczną, dodatkowo utrudniającą (przy braku reformy rolnej i uprzemysłowienia) rozładowanie kryzysu demograficznego polskiej wsi. I tak dalej. Niewidzenie roli czynnika żydowskiego w historii Polski jest tak samo głupie, jak jego przecenianie. A może głupsze – bo wynika nie z niewiedzy, tylko z czynnego oporu przed wiedzą. Żydzi, bez żadnej demonizacji, stanowili dla II RP ogromne cywilizacyjne, gospodarcze, społeczne i polityczne obciążenie i chociaż nikt nie zamierzał ich mordować, ani nawet szczególnie turbować – to po prostu w Polsce zostać nie mogli. Najliberalniej mówiąc – przynajmniej nie w takiej masie.

Czy więc ochroniło ich tylko (?) polskie chrześcijaństwo, miłosierdzie i solidaryzowanie się z ofiarami? Zapewne działało także poczucie wspólnoty wobec wspólnego wroga, wspólnotowe przekonanie, że nikt za nas zwłaszcza tak trudnych spraw załatwiać nie powinien (choć sami ich załatwić nie umieliśmy i pewnie po wojnie też byśmy tej zdolności nie nabyli…). Przede wszystkim jednak chyba skuteczny okazał się po prostu… czynnik ludzki. Często chroniło się nie anonimowych, niemal abstrakcyjnych Żydów – ale Ryfkę, koleżankę z klasy, czy tego miłego doktora Izraela z pierwszego piętra. To zawsze rozbrajało mityczny czy prawdziwy „polski antysemityzm” – nawet mając świadomość fundamentalnej, strategicznej sprzeczności interesów nie umieliśmy i nie chcieliśmy jej przenosić na relacje indywidualne, osobiste. To jak w tym jakże prawdziwym szmoncesie, w którym dla przeciętnego Polaka Żydzi to dranie, które zabiły Pana Jezusa i w dodatku rządzą, ale każdy z osobna znany osobiście Icek czy Mosiek do dusza człowiek, mistrz krawiecki i uczciwy kupiec – podczas gdy dla standardowego Żyda jego rodacy jako całość, to oczywiście naród wybrany, ale każdy z osobna jego członek, wspomnianych Icków i Mośków nie wyłączając – to oszust, złodziej i zakała, żeby go klątwa faraona wytłukła.

Ratowaliśmy więc po prostu… sąsiadów. Stąd właśnie tytuł osławionego antypolskiego paszkwilu obrócić się powinien przeciw jego autorowi i innym zwolennikom tezy rzekomej „winy polskiej”. Powinien, gdyby… faktyczna wina miała jakiekolwiek znaczenie. Mówmy bowiem poważnie: czegokolwiek by nie uczynili nasi przodkowie podczas wojny, ilu jeszcze żydowskich sąsiadów nie udałoby się uratować, ilu Polaków by przy tym nie zginęło – rachunek byłby DOKŁADNIE TAKI SAM. Na tym bowiem polega genialność tego interesu – że cena nie zmienia się w zależności od ilości towaru… wydanego. Ba, nie zależy nawet od tego czy nie została już wcześniej uiszczona. Jest nadawana odgórnie i może już tylko rosnąć. Będzie już tylko rosnąć.

Stąd też, nie oceniając niczyich indywidualnych wyborów, wynikających przeważnie z głębokiego przekonania, że po prostu wypada zachować się przyzwoicie – nie sposób nie nabrać do całego tego mechanizmu choć odrobiny zdrowego dystansu. Choćby zadając kolejne pytania – a co, gdy osobista decyzja o ukrywaniu żydowskiego kolegi, sąsiadów itd. – wywoływała szersze niż osobiste skutki? Jeśli w odwecie życie tracił nie tylko ukrywający, ale wszyscy mieszkańcy danej kamienicy? Albo cała wieś? Przecież to też było naruszenie absolutnie priorytetowej zasady ekonomii krwi i to naruszenie wręcz rabunkowe!

Tego zaś zawsze i za wszelką cenę należało unikać. A jeśli nie udało się wtedy – to przynajmniej na przyszłość. Aha, skoro zaś już jesteśmy przy ekonomii – to cudzych rachunków oczywiście nie płaćmy. Ni teraz, ni w przyszłości. No chyba, że tych, co przyjdą wyłudzać – też chcemy… ratować.

Konrad Rękas

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    056093