OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Miesięczne archiwum: Listopad 2019

List otwarty do papieża Franciszka – Michael J. Matt

Rzym: 26 października 2019 r

Wasza Świętobliwość!

Nazywam się Michael Matt. Jestem katolikiem od urodzenia, kształconym w katolickich szkołach od pierwszej klasy po uniwersytet. Jestem także ojcem siedmiorga dzieci.

Jestem katolickim wydawcą gazet i pochodzę z długiej linii wydawców katolickiej prasy. Mój dziadek został mianowany rycerzem św. Grzegorza tutaj w Rzymie przez Twojego poprzednika, którego zachowujemy we wdzięcznej pamięci, Papieża Piusa XI.

Od 150 lat moja rodzina jest aktywna w katolickim apostolstwie prasy, broniąc Kościoła przed agresorami ze wszystkich stron. Kiedy naziści okupowali Rzym, gazeta mojego dziadka została umieszczona na czarnej liście i zabroniono wysyłania jej do Niemiec, na polecenie samego Adolfa Hitlera.

Kiedy mówię, że jestem lojalnym katolikiem, mówię za siebie, za mojego ojca, za mojego dziadka i za mojego pradziadka. Ludzi prasy katolickiej, którzy poświęcili swoje życie obronie Tradycji Katolickiej i nieomylnych nauk Waszych poprzedników.

Przychodzę dziś do Was ze smutkiem w moim katolickim sercu, gdy wichry dokładnie tego modernizmu potępionego przez Waszego świętego poprzednika i odrzuconego przez moich własnych ojców, dziś wieją przez kolumnady Bazyliki św. Piotra, wzdłuż Via della Conciliazione, ponad Tybrem i na zewnątrz na cały świat.

Duchy naszych ojców krzyczą z grobów, gdy Rzym podnosi białą flagę poddania się i utraty Wiary. To Wieczne Miasto, ochrzczone krwią pierwszych męczenników, powraca do pogańskich korzeni z powodu Waszego pontyfikatu.

Na Synodzie Amazońskim w tym tygodniu w Rzymie powiedziano na cały świat, że sam Piotr naszych czasów szuka u pogan oświecenia, słucha ich, uczy się od nich, łączy się z nimi.

Ale czy Chrystus tego właśnie od ciebie chciał, Ojcze Święty, abyś słuchał tego świata i uczył się od niego?

Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas z innego powodu, a przynajmniej tak nauczał Kościół przez dwa tysiące lat.

Jezus Chrystus zawisł na krzyżu, aby móc wziąć na siebie grzechy tego świata, aby otworzyć bramy niebios, które zgodnie z Pismem Świętym zostały zamknięte przez grzech naszych pierwszych rodziców w Ogrodzie Eden.

Duch Święty zstąpił na Twoich poprzedników, aby ustanowić Kościół, który uczyniłby wszystkich ludzi na ziemi spadkobiercami nieba i synami Bożymi.

Kościół założony przez Chrystusa jest, zgodnie z nieomylnymi naukami Kościoła, jedynym środkiem zbawienia. Jest to jedyny prawdziwy Kościół, poza którym nie ma zbawienia.

Czy ty, Ojcze Święty, nadal akceptujesz ten dogmat Kościoła?

Jeśli ten Synod czegokolwiek dokonał, to przede wszystkim wywarł na całym świecie wrażenie, że Wy, Ojcze Święty, wyrzekliście się własnej nauki Kościoła, że ​​jest on jedynym środkiem zbawienia.

Czy to jest wiadomość, którą zamierzałeś wysłać? Jeśli nie, przypominam, że jest to przesłanie, które prasa światowa otrzymała w tym tygodniu na Synodzie – wraz z przesłaniem, że możecie wierzyć w piekło, albo nie wierzyć, że możecie wierzyć albo nie wierzyć, że Jezus Chrystus był Bogiem podczas pobytu na ziemi.

W obliczu takiego zamieszania, Ojcze Święty, wierni katolicy mają wybór między Waszymi słowami i słowami Waszych poprzedników. Komu mamy wierzyć – Tobie czy Im wszystkim?

Wasi poprzednicy, włącznie z Pawłem VI, składali przysięgę koronacyjną, w której ślubowali „nie zmieniać niczego z otrzymanej Tradycji – niczego nie zmieniać ani nie pozwalać na żadne innowacje”.

Przysięgali „zachowywać wszystko, co zostało objawione przez Chrystusa i Jego Następców, oraz wszystko, co pierwsze Sobory i Nasi poprzednicy zdefiniowali i ogłosili”.

W ramach przysięgi koronacyjnej „poddawali najcięższej ekskomunice każdego – w tym siebie samych, czy też innych – ktokolwiek ośmieliłby się podjąć cokolwiek nowego w sprzeczności z tą ukonstytuowaną Tradycją Ewangeliczną oraz czystością Wiary Ortodoksyjnej i Religii Chrześcijańskiej”.

Ojcze Święty, błagam Cię o wyjaśnienie, w jaki sposób „słuchanie pogan i uczenie się od nich” nie stoi w sprzeczności z tą Katolicką Tradycją, której bronili Twoi poprzednicy?

W Amoris Laetitia powiedziałeś światu, że niepokutujący jawni cudzołożnicy mogą w pewnych okolicznościach powrócić do życia sakramentalnego Kościoła, stawiając w ten sposób Twoje własne nauczanie w bezpośredniej sprzeczności z nieomylnym nauczaniem Kościoła, powtórzonym ostatnio przez Papieża Jana Pawła II w encyklice Familaris Consortia.

Po Abu Zabi poinformowałeś świat, że Bóg chce braterstwa wszystkich religii. Ale jak to nie przeczy Boskiemu poleceniu samego Chrystusa, który nakazał Wam chrzcić wszystkie narody w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego?

Kiedy przybyłeś do mojego kraju, stanąłeś przed Kongresem, w obecności niektórych z najpotężniejszych przywódców świata, Ty nie powiedziałeś ani słowa o Jezusie Chrystusie. Nie sądzę, żebyś nawet wspomniał Jego Imię. Dlaczego, Ojcze Święty?

W Lund w Szwecji spotkałeś się z luteranami udającymi biskupów w katedrze skradzionej Matce Kościołowi i modliłeś się z nimi na pamiątkę protestanckiej rewolty, która rozdarła chrześcijaństwo na połowy 500 lat temu. I którą wielcy święci, tacy jak św. Thomas More, uważali za dzieło antychrysta. Dlaczego, Ojcze Święty? Dlaczego modliłeś się z nimi? Dlaczego świętowałeś bunt protestancki?

I jak to nie jest w bezpośredniej sprzeczności z naukami Piusa XI w Mortalium Animus, które potępiły takie zgromadzenia panchrześcijańskie na tej podstawie, że jedność chrześcijan można promować jedynie poprzez wezwanie do powrotu wszystkich chrześcijan do Kościoła katolickiego?

Powiedziałeś Ojcze Święty, że ateiści mogą pójść do nieba, w ten sposób przekazując światu pogrążonemu w smutku, zamęcie i niepokoju jako fakt, że zbawienie jest możliwe nawet bez jakiejkolwiek wiary w Boga.

Powiedziałeś, że nie do ciebie należy osądzanie homoseksualnych kapłanów, pozwalając w ten sposób światu dojść do wniosku, że Kościół porzucił własne nauki na temat grzechów wołających o pomstę do nieba.

Uhonorowałeś nawet homoseksualną i prawdopodobnie „małżeńską” parę prywatną audiencją, podczas której kamery rejestrowały każdy Twój gest świadczący o porzuceniu nauk moralnych Kościoła katolickiego.
A teraz Synod Amazoński otwiera drzwi dla kobiet-diakonów i być może nawet kobiet-księży, naruszając nie tylko niedawne nauczanie waszego kanonizowanego poprzednika w Ordinatio Sacerdotalis, ale także wolę samego Chrystusa.

I dodatkowo, Ty współpracujesz z globalistami i „kontrolerami populacji”, którzy chcą stosować aborcję i rygorystyczną edukację antykoncepcyjną na całym świecie, aby osiągnąć cele zrównoważonego rozwoju Organizacji Narodów Zjednoczonych do roku 2030.

Biorąc to wszystko pod uwagę, Ojcze Święty, co byś zrobił, gdybyś był na moim miejscu? Których nauk chciałbyś przestrzegać: skandaliczne nowinki człowieka o imieniu Franciszek, czy ciągłe i nieomylne nauki wszystkich jego poprzedników, poczynając do samego Świętego Piotra?

Wiemy, co sam Chrystus powiedział o tych, którzy gorszą tych najmniejszych w Wierze, że lepiej byłoby dla takich gorszycieli, gdyby kamienie młyńskie przywiązano im do szyi i wrzucono ich do morza.

Wasza Świątobliwość, jestem jednym z tych małych, podobnie jak moje dzieci i dzieci na całym świecie, które są gorszone nie dlatego, że chcemy być zgorszone, ale dlatego, że jesteśmy; ponieważ widzimy, co robi i mówi nasz Ojciec w przeciwieństwie do 2000 lat katolickiego nauczania i przykładu.

Czy to dziwne, że tak wielu Waszych poddanych opiera się wam, modli się do Boga o Wasze nawrócenie, a nawet pyta, czy nadal jesteście katolikiem?

Pogańskie ceremonie w Ogrodach Watykańskich – czy Ty uważasz, że to pomaga naszym protestanckim przyjaciołom zbliżyć się do jedności z prawdziwym Kościołem Chrystusa? Oni także są oburzeni tym, co zrobiłeś. Przekonałeś wielu z nich, że papież jest rzeczywiście Nierządnicą Babilonu, i odepchnąłeś ich jeszcze dalej od stada Chrystusa i barki św. Piotra.

Proszę, Ojcze Święty, wyobraź sobie przez chwilę przerażenie swoich dzieci w obliczu takiego ojcowskiego skandalu.

Modlimy się za Ciebie, Ojcze Święty, każdego dnia. Mówimy o tobie jako Ojcu Świętym, czy Ci się to podoba, czy nie – ponieważ urząd, który sprawujesz, jest święty ponad wszystkich innych i nawet ty nie możesz sprawić, by był bezbożny.

Twoja jest Stolica Świętego Piotra, Urząd Świętego Piotra – Stolica Apostolska – i czcimy to za bardzo, aby ktokolwiek, nawet Papież, mógł to zniszczyć.

Wyjaśniłeś jasno, że chociaż chcesz słuchać pogan, nie jesteś zainteresowany słuchaniem własnych zrozpaczonych dzieci; słuchaniem nas, jak określiłeś sztywnych neo-palagian, znanych także jako praktykujący katolicy. W twoich oczach jesteśmy sztywni, fanatyczni i faryzejscy. Ale, jeśli to prawda, to również około 260 Twoich poprzedników na tronie Świętego Piotra było sztywnych, fanatycznych i faryzejskich. I to nie może być.

Modlimy się za ciebie; płaczemy za Ciebie i za nasze dzieci w naszych modlitwach w tej ciemnej chwili zamętu dla katolików na całym świecie.

Ale my także jesteśmy zobowiązani wobec własnego sumienia, przed obliczem samego Boga, aby oprzeć się Tobie w sposób honorowy – otwarty i jawny.

W rzeczywistości, my, wierni i wierni katolicy, obiecujemy dołożyć wszelkich starań, aż do dnia, w którym umrzemy, stawiając opór Tobie i Twojemu programowi rewolucyjnej zmiany w Kościele, który kochamy.

Obiecujemy uczyć nasze dzieci, zgodnie z tradycją katolicką, aby opierały się Twoim zmianom i uczyły swoje dzieci, aby postępowały tak samo.

Obiecujemy również kochać Ciebie i modlić się za Ciebie każdego dnia naszego życia, i jeśli łaska Boża zachęci Was, abyście w pełni zostali katolikami choćby jeden dzień przed śmiercią, obiecujemy Wam, Ojcze Święty, że nie będziecie mieli większych obrońców, Ty i całe chrześcijaństwo, niż tradycyjni katolicy, którymi teraz wydajecie się gardzić. Katolicy, którzy będą bronić wiary przekazywanej im przez ich ojców. Katolicy z całego świata, którzy błagają Was również, abyście bronili tej Wiary i stali się ponownie Namiestnikiem Chrystusa, a nie namiestnikiem – sługą świata.

Rzeczywiście, prawdziwi przyjaciele papieża nie są ani rewolucjonistami, ani innowatorami: są tradycjonalistami. Nie opuścimy Świętej Matki Kościoła. Nigdy nie porzucimy Chrystusa, naszego Króla, nawet jeśli wszyscy biskupi świata – łącznie z Biskupem Rzymu – po raz kolejny Go porzucą, podobnie jak 2000 lat temu na Golgocie.

Ojcze Święty, błagamy Cię, na litość Boską i na cały świat, słuchaj płaczu swoich rozproszonych owiec i stań się dla nich pasterzem. Zostań Namiestnikiem Chrystusa, następcą Piotra i zostań naszym prawdziwym Ojcem Świętym.

Dopóki tak się nie stanie, my, Twoi najbardziej lojalni poddani, nie mamy alternatywy i innego wyboru, jak tylko opierać się Tobie. Z Bogiem jako naszym świadkiem, będziemy to robić do dnia, w którym umrzemy, lub do Twojego powrotu do Kościoła Jezusa Chrystusa.

Christus Vincit, Christus Regnat, Christus Imperat.

@Michael_J_Matt

Za: Ku Konfederacji Barskiej (24 listopada 2019) — [Org. tytuł: «Wstrząsający list otwarty do papieża Franciszka autorstwa amerykańskiego wydawcy Michaela J. Matta»]

Dlaczego zmieniono liturgię Mszy Świętej? I jakie przyniosło to skutki?

Nie mogę zrozumieć jednego: w jaki sposób Paweł VI mógł sądzić, że zmiana liturgii, której dokonał – a warto pamiętać, że chociaż formalnie papież nie zakazał wtedy odprawiania dawnej mszy, to faktycznie robił wszystko, by to uniemożliwić i by wiernym wydawało się, że jest ona już nieaktualna – nie pociągnie za sobą buntu i odrzucenia w ogóle autorytetu papieskiego. Autorytet papieża wyrasta z Tradycji, na niej jest oparty, w niej zakorzeniony. Doskonale pokazał to Roberto de Mattei w książce Apologia Tradycji. Jeśli zatem papież uznaje, że stoi ponad Tradycją – a tak można było odbierać jego decyzję o reformach liturgicznych – to w konsekwencji podcina korzenie swojej władzy – mówi Paweł Lisicki (redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy”) w rozmowie z Tomaszem D. Kolankiem.

26 kwietnia 2014 roku, na dzień przed uroczystą kanonizacją papieży Jana Pawła II i Jana XXIII wziąłem udział w wieczornej Mszy Świętej na Piazza Navona zorganizowanej dla dziesiątek tysięcy polskich pielgrzymów, którzy przybyli wówczas do Rzymu. Były tańce, były śpiewy, była dobra zabawa, czyli coś, co jeszcze wówczas wydawało mi się czymś normalnym w trakcie sprawowania Eucharystii.

Po zakończeniu modlitwy udałem się na spacer, w trakcie którego trafiłem do innego kościoła, w którym trwała Msza Święta dla kilkuset pielgrzymów z Francji. Nie było na niej tańców. Nie było dobrej zabawy. Były za to niemożliwe do opisania powaga i majestat, jaki wszyscy obecni poczuli dzięki kapłanom sprawującym Najświętszą Ofiarę.

Te dwa kościoły dzieliło od siebie około 500 metrów. W jednym jednak, jak powiedziałem, trwało coś, co miało więcej wspólnego z imprezą niż Mszą Świętą. W drugim zaś poczułem się po prostu przygnieciony wspaniałością, monumentalizmem i powagą, jakich doświadczyłem.

Powiem szczerze: wtedy właśnie – 26 kwietnia 2014 roku – zrozumiałem, że coś jest nie tak, a ja sam nie chcę brać udziału w Mszy, podczas której organista jest zastępowany przez pewien zespół, którego wokalista krzyczy: „Głośniej, chcę Was usłyszeć”…

Pozwolę sobie jednak zapytać, być może lekko prowokacyjnie, ale jednak śmiertelnie poważnie – który z opisanych przeze mnie sposobów sprawowania Mszy Świętej jest, mówiąc kolokwialnie, lepszy – ten pierwszy z tańcem i śpiewem czy ten drugi – w skupieniu i bez zabawy?

Druga sprawa: Jak doszło do tego, że dzisiaj w wielu miejscach bardziej preferowana tak przez kapłanów, jak i przez wiernych jest Msza Święta będąca w rzeczywistości bardziej przedstawieniem i spektaklem niż oddaniem czci Bogu w Trójcy Przenajświętszemu? Czy byłby Pan w stanie wskazać jakiś przełomowy moment, w którym doszło, że tak to nazwę, do „transformacji” Mszy Świętej? I nie mam tu na myśli zmiany Forma extraordinaria na Novus Ordo Missae.

Myślę, że to, co Pan powiedział, to pytanie retoryczne. Dobra zabawa i Msza to zupełnie inne rzeczy, więc sam Pan sobie odpowiedział.

Ja zaś mogę powiedzieć w takim razie o swoim odkryciu znaczenia reform liturgicznych. W 1996 roku wyjechałem na kilka miesięcy do Wiednia, dostałem tam stypendium i jednocześnie pracowałem jako korespondent „Rzeczpospolitej”. Pierwszej niedzieli poszedłem na mszę do najbliższego kościoła, blisko akademika, gdzie mieszkałem. I to był szok. Szczerze mówiąc wcześniej problemy liturgii, zmiany, reformy – w ogóle się tym nie przejmowałem, nie martwiłem. Przyjmowałem, że msza, w której od dziecka uczestniczyłem, dziś byśmy powiedzieli msza w nowym rycie, jest jedyną, tradycyjną, powszechną, taką, jaka zawsze była. Owszem, słyszałem, że wcześniej odprawiano ją inaczej – po łacinie, tyłem do ludzi – ale żyłem w przeświadczeniu, że to ta sama katolicka msza, że zmiany były niewielkie. Z całym przekonaniem twierdziłem, że wszystko było jak wcześniej. Gdyby ktoś zaczął wtedy to podważać i powątpiewać, uznałbym to za dziwactwo, za sekciarstwo.

W kościele w Wiedniu najpierw zaskoczyło mnie kazanie, z którego wynikało, że Bóg musi być wdzięczny, że przyszedłem na mszę. Bo przecież wierni mogli się w ogóle nie pojawić, nieprawdaż? Potem dziwna atmosfera: ni to pikniku, ni to zabawy. Uderzał mnie brak powagi, skupienia, ciszy. Jednak w Polsce msze odprawiano inaczej, wciąż ważna była cześć, cisza, skupienie. Najgorsze jednak było przede mną, czyli komunia święta, którą rozdawały kobiety, a wierni, bez żadnych oznak szacunku po prostu podchodzili i brali w ręce Ciało Chrystusa.

Straszne… Muszę podziękować Panu Bogu, że oszczędził mi uczestnictwa w takiej hucpie.

Poprzysiągłem sobie, że moja noga tam więcej nie postoi. I zacząłem szukać innego kościoła. Początkowo myślałem, żeby znaleźć parafię polską, ale przypadkiem, spacerując któregoś dnia po starym mieście, trafiłem do kościoła św. Piotra. Przepiękny barokowy klejnot. Trafiłem na mszę świętą po łacinie i tak mi się spodobało, że postanowiłem chodzić tam w niedzielę regularnie. Od tej pory przychodziłem w niedziele tylko tam. Była to, jak potem się dowiedziałem, msza odprawiana po łacinie, ale w nowym rycie – wtedy jak mówię jeszcze te rozróżnienia nie były dla mnie jasne. Ważne było co innego: cisza, majestatyczność, postawa pobożności, skupienie się na Bogu, doświadczenie tajemnicy. A także, za sprawą łaciny, poczułem to wręcz dotykalnie, jak rozbłysk światła w ciemności, jedność, bliskość ze wszystkimi pokoleniami katolików. Sam w sobie dźwięk łaciny wydobywał mnie z tego zgiełku, ze współczesności i wyrzucał ku temu, co wieczne.

Pamiętam swoją pierwszą myśl: jak można było zgubić takie bogactwo? Kto to roztrwonił? Jak to możliwe, żebym ja, choć od zawsze interesowałem się kwestiami religii, teologii, filozofii, nigdy wcześniej nie był na tak wspaniałej mszy? Od tamtej pory zacząłem szukać i pytać: co się stało z mszą? Czy faktycznie te zmiany, które wcześniej uważałem za mało znaczące, były takimi? Zacząłem badać czym się różni stara msza od nowej, jakie były powody zmiany. Czy to było uzasadnione? Po raz pierwszy utraciłem pewność, powiedzmy tak, zaufanie, co do słuszności reform soborowych. Jak mogły doprowadzić do takiego zeświecczenia?

Pyta pan: „Jak doszło do tego, że dzisiaj w wielu miejscach bardziej preferowana tak przez kapłanów, jak i przez wiernych jest Msza Święta będąca w rzeczywistości bardziej przedstawieniem i spektaklem niż oddaniem czci Bogu w Trójcy Przenajświętszemu? Czy byłby Pan w stanie wskazać jakiś przełomowy moment, w którym doszło, że tak to nazwę, do transformacji Mszy Świętej? I nie mam tu na myśli zmiany Forma extraordinaria na Novus Ordo Missae”. Powtórzyłem te słowa, bo to ważne. Widzi Pan, właśnie nie możemy abstrahować od „zmiany Forma extraordinaria na Novus Ordo Missae”.

Odniosłem wrażenie, że Pan instynktownie ucieka przed dyskusją o tej zmianie i szuka pytania o to, kiedy doszło do, najkrócej mówiąc, sekularyzacji mszy. Otóż odpowiedź tkwi w punkcie, który chce Pan pominąć.

Proszę mi wierzyć, nie to było moją intencją i nie chcę niczego pomijać, ponieważ uczestniczyłem w setkach, jeśli nie tysiącach Novus Ordo Missae odprawionych w sposób majestatyczny i podniosły, bez tańców i zabaw. Niestety w ostatnich latach widzę wyraźną zmianę i coraz większe „cudactwa”, z czym nie mogę się pogodzić. Przepraszam za to wtrącenie, proszę kontynuować.

Rozumiem, dziękuję za wyjaśnienie. To co Pan teraz nazywa Forma extraordinaria to po prostu msza w swoim tradycyjnym, rzymskim, klasycznym, powiedzmy, trydenckim rycie. To msza zatwierdzona do użytku na wieczne czasy przez papieża Piusa V, msza, której bronili ojcowie Soboru Trydenckiego, msza, której najważniejsze części, jak Kanon, sięgają pierwszych wieków Kościoła. To msza, w której uczestniczyły wszystkie pokolenia chrześcijan Zachodu do czasu buntu Lutra, a później wszystkie pokolenia rzymskich katolików aż do lat 60. XX wieku. Śmiało można powiedzieć, była to msza wszystkich pokoleń polskich katolików od chwili chrztu Polski. W takiej mszy uczestniczyli moi i Pańscy przodkowie przez wieki.

Otóż twierdzę, że jeśli szukamy przełomowego „momentu”, kiedy to msza zaczęła tracić charakter sakralny, to jest nim 1969 rok i wprowadzenie Novus Ordo Missae przez Pawła VI. Tak, im więcej o tym myślałem, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że ta zmiana była błędem. O tym, że była ona katastrofą z punktu widzenia ciągłości pamięci, tożsamości wspólnoty katolickiej, doskonale i dużo mówił kardynał Józef Ratzinger – wspominałem o tym. Ale trzeba iść dalej. Ta zmiana była jak wybuch wulkanu albo trzęsienie ziemi, po którym następują kolejne, wtórne wstrząsy. Albo tsunami.

Musiała ona przynieść dokładnie to, o czym mówił Pan w pytaniu: coraz bardziej śmiałe, zuchwałe i dziwaczne pomysły, unowocześnienia, uatrakcyjnienia, coraz większą banalizację, uproszczenie, coraz szybsze zeświecczenie. To jest wpisane w samą istotę: jeśli Msza stała się już nie tylko bezkrwawą ofiarą składaną Bogu w imieniu ludu przez kapłana, ale w takiej samej mierze ucztą i posiłkiem, zgromadzeniem ludu, to zachwianiu uległa jej podstawowa struktura, jej teocentryczny charakter, ścisłe zogniskowanie się na sprawach Bożych. Dlatego kolejne parafie i kościoły zaczęły coraz śmielej eksperymentować. A to śpiewy, a to tańce, a to show, a to cukierki, a to latające samolociki. Inwencja ludzka jest nieskończona.

A skoro otaczająca nas kultura, cywilizacja, w której żyjemy, dostarcza coraz nowych bodźców i nowych atrakcji, księża ze swoja „ofertą” pozostają zawsze w tyle. Zawsze są nie dość cool. Widziałem to potem w wielu innych kościołach. Inflacja pomysłów i atrakcji, ciągłe poszukiwanie atmosfery bliskości, wspólnotowości. Wszystko na darmo. To tak jakby tonący wierzył, że ciągnąc się za włosy wyjdzie z wody na brzeg.

Wprowadzając zmiany Paweł VI nie tylko na nowo określił sens mszy – swoją drogą dopiero wskutek krytyki w słynnym liście dwóch kardynałów, Bacciego i Ottavianiego autorzy reform przypomnieli sobie, że msza to bezkrwawa ofiara Chrystusa – ale też dał wyraźny znak, że nic co odziedziczone nie musi być zachowane. Otworzył drogę do wszystkich dalszych zmian i eksperymentów. Nagle to co było wolne od błędu i święte mogło zostać zmienione. Już nie obowiązywało. Dla katolików do tej pory nowość była zawsze czymś podejrzanym, a ostoją i nienaruszalnym punktem stałości wiary była święta liturgia. Niezmienna, nienaruszalna. Święta Teresa z Avila kiedyś napisała, że w obronie jednego słowa Mszy gotowa jest oddać życie. A tu papież nie tylko zmienił jedno słowo, ale – wprowadzając trzy nowe modlitwy eucharystyczne – faktycznie zastąpił to, co niezastępowalne. Wszystkie badania pokazują, że bardzo niewielu księży wybiera obecnie pierwszą modlitwę eucharystyczną, czyli posługuje się dawnym kanonem rzymskim.

A teraz drobna dygresja historyczna. Przypomnę co na temat kanonu uroczyście nauczał Sobór Trydencki w rozdziale o kanonie mszy: „Ponieważ rzeczy święte przystoi święcie sprawować, a ofiara [mszy] jest ze wszystkich najświętsza, Kościół katolicki przed wielu wiekami ustanowił święty kanon, tak dalece wolny od wszelkiego błędu, że nie zawiera niczego, co by jak najbardziej nie tchnęło świętością i pobożnością i nie wznosiło ku Bogu umysłów ludzi składających Ofiarę”.

Do tej pozytywnej nauki ojcowie w Trydencie dołączyli anatemę: „Gdyby ktoś mówił, że kanon mszy zawiera błędy i dlatego należy go znieść – niech będzie wyklęty”. Widzi pan tę sztuczkę? Sobór Trydencki uroczyście ogłosił, że Kanon rzymski nie zawiera żadnych błędów i jest najświętszą formą modlitwy, przez wieki Kościół tak nauczał, przez wieki w jego obronie święci gotowi byli przelewać krew i nagle, od lat 70. XX wieku kanon faktycznie znika. To znaczy jest zostawiony na szczególne okazje, jak stary eksponat w muzeum, który zawsze można wyciągnąć. Jest, ale go nie ma. Nie, nie został formalnie zniesiony, niby wciąż obowiązuje, ale faktycznie się go nie używa. Zdecydowana większość katolików nigdy nie uczestniczyła w mszy, w której kanon jest odprawiany.

„Majstersztyk”…

Prawda? Formalne poszerzenie opcji – zamiast jednej „modlitwy eucharystycznej” są teraz cztery – doprowadziło do tego, że pierwsza, ta uświęcona Tradycją i obwołana najświętszą i bezbłędną – zniknęła. Zresztą, nawet ów niezmienny i wolny od błędów Kanon został lekko podrasowany. A zniknęła, bo właśnie w Kanonie znajdują się treści, które tak bardzo kłócą się ze współczesną mentalnością ekumeniczno-modernistyczną. Już na początku kapłan mówi, że ofiara składana jest za „wszystkich, którzy wiernie strzegą wiary katolickiej i apostolskiej”. Ależ nieekumenicznie, nieprawdaż?

Co gorsza, w Kanonie wspomina się o groźbie piekła i zatracenia: ludzie, składają ofiarę za odkupienie dusz swoich, w nadziei zbawienia i ocalenia swego, „oddając dary swoje, Tobie, Bogu wiecznemu, żywemu i prawdziwemu”.

A dalej jest jeszcze gorzej: mówi się o zasługach świętych, o tym, że ich pośrednictwo przyczynia się do naszego zbawienia, wreszcie, to prawdziwy skandal, pada prośba o to, by wskutek tej ofiary, „Bóg wybawił nas od wiecznego potępienia i zaliczył do grona wybranych”. Co gorsza, Kanon podkreśla historyczną ciągłość pamięci Kościoła, wymieniając obok apostołów świętych i pierwszych papieży wspólnoty rzymskiej: Linusa, Kleta itd.

Czy wierni zrozumieli, o co w rzeczywistości chodzi?

Oczywiście! Przecież ludzie nie są idiotami! To co Kościół wprowadził jako reformę oznaczało nie tylko ułatwienie i zrozumiałość tekstu – hasła, pod którymi była wprowadzana – ale zatarcie i zakwestionowanie tych nauk, które wcześniej były wyraźnie i jasno obecne: tego, że msza jest ofiarą przebłagalną, że dzięki niej wierny został zachowany od piekła i potępienia, że istnieje wstawiennictwo świętych, że istnieje więź między żywymi i zmarłymi, że istnieje jedność Kościoła na całej ziemi z Kościołem rzymskim, że wreszcie wierne wyznawanie wiary katolickiej i apostolskiej jest warunkiem zbawienia.

Co więc zrobili wierni?

Jak to co? Opuścili kościoły. Doskonale pokazują to statystyki: gwałtowne załamanie uczestnictwa we mszach świętych przychodzi tuż po zakończeniu Soboru i apogeum osiąga po wprowadzeniu reformy liturgicznej Pawła VI. Zastanawiam się, jak to rozumieć. Jeśli najważniejszym prawem Kościoła jest troska o zbawienie dusz i jeśli zbawienie to zależy od wiary, od udziału we mszy, to czy można sobie wyobrazić większe naruszenie tego prawa niż działanie papieża? Czyż swoją reformą nie odepchnął od Kościoła setek tysięcy, ba, milionów wiernych? Czy nie naraził ich zbawienia? Nie wystawił tych wszystkich dusz, które widząc zmianę zwątpiły, na ryzyko zatracenia?

Tak, wiem, inne były intencje, inne oczekiwania, ale co mnie to tak naprawdę obchodzi?

Widzę wyraźnie przyczynę – wprowadzenie reformy i skutek – masowe porzucenie wiary, zwątpienie, rezygnację z praktyk religijnych. A potem widzę jeszcze jedno: kompletny brak odpowiedzialności za błędy. W swoim Raporcie o stanie wiary kardynał Józef Ratzinger mówi bardzo mocno o tym, jak oczekiwania na odrodzenie wiary, na nową wiosnę spełzły na niczym. Ma rację.

Czy ktoś poniósł z tego powodu konsekwencje?

Wie Pan, od 2006 roku tak się złożyło, że ciągle jestem redaktorem naczelnym – najpierw „Rzeczpospolitej”, potem „Uważam Rze”, teraz „Do Rzeczy”. Czy Pan sobie wyobraża, że mógłbym sobie pozwolić na to, by tracić na tak masową skalę czytelników, jak to zrobił z wiernymi Kościół po Soborze? Nie, nie było żadnej odpowiedzialności. Kiedy w 1978 roku Karol Wojtyła zostaje papieżem, przybiera sobie dwa imiona, Jana i Pawła – obu ojców Soboru. Czy w 1978 roku można było nie widzieć tego, o czym mówię? To tak, jakbym uparł się publikować w tygodniku autora, którego czytelnicy nie znoszą, nie cenią, nie lubią, a ja, mimo że porzucają moje pismo, że odchodzą od niego, że wysyłają mi listy i ostrzeżenia, postanowił owego nielubionego autora promować z tym większą siłą.

Wszystko co dokonało się później po 1969 roku to były wstrząsy wtórne. Zmiana kierunku odprawiania mszy, komunia na rękę, wprowadzenie szafarzy, najpierw mężczyzn, potem kobiet i mężczyzn, wprowadzenie świeckiej muzyki, tańców, znaków pokoju, gestów bliskości.

Kilkanaście lat temu przeczytałem pierwszy raz książkę Klausa Gambera, jednego z największych współczesnych liturgistów, wstęp do niej napisał kardynał Józef Ratzinger, w której udowodnił on, że chrześcijanie od samego początku zawsze zwracali się, pod przewodnictwem kapłana, w jedną stronę, ku Panu, ku symbolizującemu Go Wschodowi. Zawsze do czasów, kiedy Luter samowolnie w swoich wspólnotach to zmienił. I nagle w latach 70. katolicy powszechnie porzucają prastary kierunek modlitwy. Nagle ksiądz staje tyłem do Tabernakulum, gdzie jest obecny Chrystus i twarzą do ludzi.

Wraz z tym jak ulatniała się świętość, cześć i pobożność, narastało znużenie i rozgoryczenie. Niewielka grupka radykałów prowadziła eksperymenty, ogół machał ręką i wycofywał się. Narastająca nuda zmuszała księży do eksperymentowania, do poszukiwania wytrychów i sztuczek, byle przyciągnąć wiernych. Coś musi się ciągle dziać. Wydarzać. Jedni wierzą w swoje własne zdolności kaznodziejskie, inni bez końca tłumaczą i wyjaśniają to, co przecież miało być rzekomo jasne. Jeszcze inni próbują zatrzeć nudę szukając pomocy z zewnątrz. Próby te nieco przypominają zachowanie ryby wyrzuconej na brzeg morski. Tak jest też z mszami. Jeśli wyparowuje, znika to, co najważniejsze – wiara, że Bogu składa się ofiarę, że ksiądz jest drugim Chrystusem, który za każdym razem składa siebie w bezkrwawy sposób w ofierze na Kalwarii-ołtarzu – to nic nie pomoże.

Niestety, dobrym przykładem takich nowości i poszukiwań stały się właśnie msze papieskie, szczególnie te z okazji Światowych Dni Młodzieży za czasów Jana Pawła II. Nic dziwnego, że te wzorce były później przenoszone do innych krajów.

I tak oto musimy stanąć tu pierwszy raz przed fundamentalnym pytaniem o granice władzy papieskiej: czy papież miał prawo, tak jak to zrobił Paweł VI, tak głęboko ingerować w liturgię?

Odpowiedź nie jest wcale prosta. Bo jeśli miał, jeśli na mocy swojego autorytetu, swojej władzy mógł zmienić to, co niezmienne, uświęcone, wolne od błędów, nienaruszalne, zawsze praktykowane, zawsze nauczane, wiernie przekazywane, to tak samo inny papież może zmienić i wprowadzić nowe rozumienie do nauk etycznych, zawsze głoszonych, zawsze wyznawanych, niezmiennie obowiązujących.

Nie mogę zrozumieć jednego: w jaki sposób Paweł VI mógł sądzić, że zmiana liturgii, której dokonał – a warto pamiętać, że chociaż formalnie papież nie zakazał wtedy odprawiania dawnej mszy, to faktycznie robił wszystko, by to uniemożliwić i by wiernym wydawało się, że jest ona już nieaktualna – nie pociągnie za sobą buntu i odrzucenia w ogóle autorytetu papieskiego. Autorytet papieża wyrasta z Tradycji, na niej jest oparty, w niej zakorzeniony. Doskonale pokazał to Roberto de Mattei w książce Apologia Tradycji. Jeśli zatem papież uznaje, że stoi ponad Tradycją – a tak można było odbierać jego decyzję o reformach liturgicznych – to w konsekwencji podcina korzenie swojej władzy. Stąd między innymi tak powszechny sprzeciw wobec Humanae vitae. Wynikał on przecież z tej samej mentalności, która stała za zmianami w liturgii. Ostatecznie niezmienność zasad etycznych i niezmienność zasad oddawania Bogu chwały mają to samo znaczenie. Kto narusza świętość Tradycji w jednym punkcie, może ją naruszyć w każdym innym.

Cała moc urzędu papieskiego bierze się z tego, że jest on sługą Tradycji. Im bardziej od niej odchodzi, im bardziej próbuje grać swoje, występować jako wolny od Tradycji, samodzielny podmiot, jednostka, tym jego autorytet i władza słabną. I to niezależnie od tego, że opinia publiczna, opinia świata mogą pokazywać co innego. Wiem, że media chwalą i wspierają te słowa i te gesty papieża, które wskazują na nowość, inność, oryginalność, zerwanie, samodzielność – tylko że te pochwały nic nie znaczą. Są fałszywe. Są znakiem, że dzieje się coś niepokojącego. Są znakiem upadku.

Widzi Pan, to pytanie o granice władzy papieskiej ma naprawdę podstawowe znaczenie. I nie jest łatwo na nie odpowiedzieć. Pierwsze zmiany miały miejsce już w połowie lat 50. XX wieku i dokonał ich, wprowadzając nowy porządek w uroczystość Wielkiego Tygodnia, Pius XII. Bardzo ciekawie wspomina te wydarzenia kardynał Gerhard Müller, kiedy pisze, że zmiany te wywołały w jego zakrystii powszechne zaniepokojenie. Można powiedzieć, że nie miały one wielkiego znaczenia, a mimo to wywołały niepokój, obawy, poczucie niepewności.

Dalej poszły zmiany wprowadzone przez Jana XXIII, który jako pierwszy od wieków wprowadził do Kanonu imię świętego Józefa. Znowu, akt, którego sens wydaje się nie do zakwestionowania. Trudno znaleźć kogoś, kto by to krytykował. Papieże działali tu zgodnie, można powiedzieć, z powszechnie przyjętą zasadą: zmiana oznaczała odpowiedź na pobożność wiernych, była ściśle ograniczona, nie niosła za sobą zmiany sensu aktu liturgicznego. Tak jak kiedyś dawno temu papieże zaakceptowali pojawienie się w wyznaniu wiary filioque, tak też Jan XXIII mógł wprowadzić do Kanonu wezwanie do św. Józefa.

A jednak w obu przypadkach pojawiło się mniemanie, niejasne jeszcze i niedokładne, że zmiana tego co niezmienne jest możliwa. Może w innych czasach, w innej epoce nic by się dalej nie wydarzyło. Jednak na Soborze pojawiło się przekonanie, że jest on prawdziwie nowym początkiem, że w ogóle przeszłość, dziedzictwo nie wiąże. Dlatego te drobne zmiany stały się nagle wstępem do prawdziwego przewrotu. Jeśli nie ma niezmienności, to liturgia przestaje być obrazem wiecznej liturgii niebiańskiej. Staje się, tak to odbierają ludzie, tworem człowieka. W 1969 roku Paweł VI promulgował liturgię, której szczegóły opracowała powołana przez niego grupa liturgistów.

Myśli Pan, że dziś taka grupa nie mogłaby przygotować innej reformy? Przecież nasza wiedza o przeszłości jest większa. Przecież w ciągu tych pięćdziesięciu lat zmieniły się obyczaje, język, sposób zachowania. Jak przed tym uciec?

Bardziej konserwatywni hierarchowie mówią o reformie reformy i powrocie do niektórych przynajmniej form dawnego rytu – zwróceniu się kapłana ku Wschodowi, klęczeniu podczas komunii świętej – inni, przeciwnie, domagają się jeszcze większej swobody. Rana zadana Tradycji i tożsamości katolickiej w 1969 roku wciąż krwawi.

Na ten kryzys jest, sądzę, jedno tylko lekarstwo: nie poszukiwanie kompromisów i kolejne reformowanie, ale powrót do liturgii trydenckiej, a właściwie, należałoby powiedzieć, klasycznej. Pius V niczego nowego nie wprowadził, a jedynie zatwierdził i promulgował jako powszechnie obowiązujący – z wyjątkiem liturgii istniejących co najmniej 200 lat – ryt mszy znany w Rzymie. Powrót do niego byłby pod każdym względem właściwą odpowiedzią na obecną chorobę. Pokazałem, dlaczego. Nie tylko z powodów, nazwijmy to, teologicznych, ale także kulturowych: stara msza zakorzenia w tym co rzymskie. Ona jest żywą nauką ciągłości pamięci, dzięki niej współczesny chrześcijanin z XXI wieku może mieć poczucie, że dołącza do minionych pokoleń. Jeśli jedną z głównych chorób współczesności jest wykorzenienie, płynność, ulotność, to odkrycie piękna i majestatu klasycznego rytu jest na to najlepszą odpowiedzią.

Dziękuję za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Powyższa rozmowa stanowi fragment książki pt. „Czas szaleństwa czy czas wiary? O kryzysie z Kościele, fałszywym ekumenizmie, myślicielach nowej lewicy i czasach ostatecznych z Pawłem Lisickim rozmawia Tomasz D. Kolanek”. Przedmowę do publikacji napisał Krystian Kratiuk.

Czas szaleństwa czy czas wiary?

Autor: Paweł Lisicki, Tomasz D. Kolanek

Wydawnictwo: Arcana

Rok wydania: 2019

Oprawa: miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 292

Format: 14.8 x 21.0 cm

Numer ISBN: 978-83-65350-49-7

[Wybrane wypowiedzi internautów pod w/w tekstem na stronie źródłowej:]

@M. “jej korzenie sięgają liturgii judeo-chrześcijańskiej pierwszych wieków”. Największym wrogiem wczesnego chrześcijaństwa był judaizm rabiniczny innego już wtedy nie było czego dowodem jest pierwszy sobór 51 roku oraz sam przykład nawrócenia św. Pawła. Nigdy nie było takiego czegoś jak judeo-chrześcijaństwo, to hretycki wymysł anglosaski którego zaczyn powstaje w sektach pentkostalnych i neopurytańskich północnej ameryki.
Krzysiek

@Kwiatek77 – Problem jest taki, wszyscy katolicy wychowani na “novus ordo” tak naprawdę nie rozumieją czym w istocie jest Msza Święta, bo mają wpojone błędne o niej pojęcie, wielu przychodzi na mszę z osobistą potrzebą doznania wrażeń, które z czasem przestają być już wystarczające więc przygotowuje im się kolejne urozmaicenia by się dobrze czuli i broń Boże nie nudzili – widać to dziś doskonale nieprawdaż ? /choćby ten tzw. “spoczynek w Duchu Św” i przewracanie się po kościołach/ bo wg światowych trendów to człowiek jest w centrum – przejawem tego są Tabernakula wyprowadzane w kościołach gdzieś na poboczne ściany. Wynika to poniekąd ze sposobu życia współczesnego człowieka, który nieustannie karmiony przez media wszelakie wizją życia z którego trzeba czerpać pełnymi garściami, od tego życia oczekuje rozrywki i samych przyjemności. Poświęcenia, wyrzeczenia ? – to przecież niedorzeczność i taką właśnie iluzją żyje dziś wielu z nas.
tak tylko

A kto stanął w obronie Mszy Świętej w tradycyjnym rycie rzymskim? Między innymi arcybiskup Marceli Lefebvre i biskup Antoni de Castro Mayer. Pozostali oni wierni Mszy Świętej swoich święceń kapłańskich i biskupich, a nowy porządek mszy potępili jako z herezji się wywodzący i do herezji prowadzący. I mieli rację.
Sal

A po to choćby, że w każdym zakątku świata odprawiało się Msze po łacinie i każdy wiedział o co chodzi. A teraz jak tylko wyjedziesz poza swój kraj to stoisz jak na “tureckim kazaniu”
do Jot

@Jot: “Ponieważ jednym z głównych celów reformy liturgicznej było zniesienie czynności i formuł o mistycznym znaczeniu, stało się logiczną konsekwencją, że autorzy reformy musieli podkreślać konieczność użycia w kulcie języków ojczystych. W oczach heretyków to rzecz najważniejsza. Kult nie może być czymś tajemniczym. Ludzie – powiadają – muszą rozumieć to, co śpiewają. Nienawiść do łaciny wrosła w serca wszystkich przeciwników Rzymu. Postrzegają ją jako więź scalającą wszystkich katolików z całego świata, jako arsenał ortodoksji wymierzony przeciw zagadkom ducha sekciarskiego”. – Dom Prosper Gueranger OSB, “Herezja antyliturgiczna”, XIX w.
M.

Szatan chce całkowicie zlikwidować Mszę św. To nie było możliwe w jednym rzucie, ponieważ wywołałoby zbyt duży sprzeciw, więc podzielono to na etapy. NOM to etap 1, a 2 etap przed nami, kiedy to Msza będzie nie ważna i będzie to tzw. Ohyda Spustoszenia.
marco

“Nie, nie było żadnej odpowiedzialności. Kiedy w 1978 roku Karol Wojtyła zostaje papieżem, przybiera sobie dwa imiona, Jana i Pawła ? obu ojców Soboru.” W tym momencie się popłakałam. Jestem dumna z Panów, za ten wywiad, że mówicie Prawdę, choć tak gorzką. Około roku temu pisałam o moich doświadczeniach z Mszą Trydencką, po uczestniczeniu w Niej miałam podobne wrażenia: “jak można było zgubić takie bogactwo?” jak oni mogli nam to zrobić? ale próbowałam usprawiedliwiać NOM, bo też “uczestniczyłem w…Novus Ordo Missae odprawionych w sposób majestatyczny i podniosły, bez tańców i zabaw” Wtedy nie sądziłam, że kiedykolwiek kryzys w Kościele zajdzie tak daleko. Myliłam się, przepraszam…już wtedy powinnam była stanowczo opowiedzieć się za Mszą Trydencką. Ciężko jest uświadomić sobie, że przez tyle lat życia było się okradanym ze Skarbu. Łatwiej jak gdyby nigdy nic dalej chodzić na praktyczną Mszę, krótką, łatwo dostępną wszędzie NOM. Boże wybacz! ratuj Polskę!
11 godzin temu / kwiatek77

Głównym autorem “Krótkiej analizy krytycznej Novus Ordo Missae” był dominikanin Guerard des Lauriers. Podpisali ją jedynie dwaj kardynałowie Ottaviani i Bacci. Za ten czyn Ojciec Guerard des Lauriers został w 1970 wyrzucony z Unwersytetu Laterańskiego gdzie był wykładowcą. Celem reformy Pawła VI było zjednoczenie katolików z protestanckimi heretykami – nowa forma Mszy miała zadowalać tych drugich.

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2019-11-17)

Grzechy dawne i nowe

W każdą dziedzinę wkracza nieubłagany postęp, a ten triumfalny pochód polega raczej na komplikowaniu, niż upraszczaniu. Weźmy teologię. Dopóki zajmowali się nią apostołowie, którzy – poza świętym Pawłem, który zresztą pierwotnie był ubekiem, to pozostali apostołowie byli ludźmi niewykształconymi. Odwrotnie, niż doktorowie Kościoła, którzy często bywali subtelnymi filozofami. Echo tej finezji dociera do współczesnych katolików choćby w postaci „Składu Apostolskiego”, odmawianego podczas każdej mszy świętej. Tekst ten został ustalony w roku 325 podczas tzw. soboru ekumenicznego, zwołanego przez cesarza Konstantyna Wielkiego, którego coraz bardziej irytowały spory, jakie rozgorzały w łonie chrześcijaństwa po edykcie mediolańskim z roku 313, kiedy to religia ta została zrównana w prawach z innymi, w związku z czym ustały nie tylko prześladowania, ale nawet dyskryminacja. Inna rzecz, że – jak zauważył Tadeusz Zieliński – prześladowaniami chrześcijan – poza wariatami w rodzaju Nerona, czy Domicjana – zajmowali się cesarze porządni, na przykład Trajan. Zachowała się korespondencja między tym cesarzem, a Pliniuszem Młodszym, będącym gubernatorem Bitynii. Pliniusz radzi się cesarza, jak ma postępować z chrześcijanami, którzy kierowani pragnieniem męczeństwa, niekiedy zachowywali się wobec rzymskiej władzy wyzywająco. Pliniusz pisze, że podejrzanych, którzy się tej religii wypierali, natychmiast zwalniał, bo – powiada – prawdziwego chrześcijanina żadna siła zmusić do tego nie zdoła. Poza tym – pisze – nie robią oni nic złego. Spotykają się od czasu do czasu celem spożycia wspólnego posiłku, „całkiem zresztą skromnego”, natomiast nie kradną, ani nie przywłaszczają sobie depozytów – co dzisiaj ostentacyjnie robią żydowscy właściciele PayPala. Cesarz odpisuje Pliniuszowi, żeby chrześcijan specjalnie nie tropił, ale jeśli już zostaną ujęci, to dla utrzymania powagi państwa, karał ich, ale tak, by dać im szansę poprawy. Natomiast surowo zabrania mu korzystania z anonimowych donosów. „Jest to to bowiem rzeczą zawierającą w sobie bardzo zły przykład i niegodną naszego wieku”. Co by Trajan powiedział dzisiaj, w epoce totalnej inwigilacji, prowokacji policyjnej i „świadków koronnych”, czyli szubieniczników, którzy za odcięcie od stryczka gotowi są pod przysięgą zeznać wszystko, co im władze każą?

Wróćmy jednak do Składu Apostolskiego. Charakteryzując stosunki między Pierwszą, a Drugą Osobą Trójcy Świętej podkreśla się, że Syn Boży został „zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu”. Ten wtręt: „a nie stworzony” jest echem ówczesnego sporu między arianami i ich ortodoksyjnymi przeciwnikami. Na soborze w roku 325 przeważyła opinia ortodoksyjna, zaś stosunek Pierwszej i Drugiej Osoby Trójcy Świętej został określony greckim terminem „homouzjon”, co się wykłada, że współistotny, to znaczy – identyczny w istocie. Takie sformułowanie przynosi zaszczyt intelektualnemu wyrafinowaniu ówczesnych biskupów, którzy nie chronili się za murami „tajemnicy” – jak to się przydarzyło Adamowi Michnikowi podczas przesłuchania przed komisją sejmową badającą aferę Rywina.

Toteż kiedy chrześcijaństwo stało się religią dominującą, nie rezerwowało wiedzy jedynie dla ekskluzywnego grona wtajemniczonych, tylko tworzyło uniwersytety, gdzie miłośnicy wiedzy mogli poświęcić się poszukiwaniu prawdy. W odróżnieniu bowiem od dzisiejszych, utytułowanych Zasrancen, co to w parkach jurajskich duraczą studentów opiniami, że „prawdy nie ma”, wtedy za Arystotelesem uważano, że prawda jest. Nawiasem mówiąc, opinia, że prawdy nie ma, jest idiotyczna już na pierwszy rzut oka, bo przynajmniej to zdanie musi być prawdziwe. A skoro tak, to znaczy, że jakaś prawda jednak jest.

Ale miało to również swoje „plusy ujemne” – jak powiedziałby Kukuniek. Teologia stała się dyscypliną akademicką i jako taka zaczęła podlegać rygorom obowiązującym w tej dziedzinie. Teologowie pragnący uciułać sobie naukowe tytuły, musieli do teologii dodawać coraz to nowe rewelacje, choćby dlatego, by nie postawiono im zarzutu plagiatu. W rezultacie w teologii pojawiło się mnóstwo coraz to nowych opinii, z których jedne były ciekawe i odkrywcze, ale jeszcze więcej było opinii wątpliwych, a nawet wręcz głupich – ale również i im przypisywano „naukowy” charakter, podobnie jak „artystyczny” charakter przypisuje się wszystkim knotom wyprodukowanym przez „wypustników” akademii sztuk pięknych. Paradoksalnie doprowadziło to do sytuacji, że teologia stała się kompletnie niezrozumiała dla zwykłych chrześcijan, stając się rodzajem wiedzy tajemnej, celebrowanej w gronie osób licencjonowanych. Ta sytuacja ma też swoje „plusy dodatnie” – bo nie wszyscy przecież potrafią rozróżnić np. między istnieniem i istotą, a jeśli staną wobec takiej konieczności, to dostają małpiego rozumu, co objawia się w postaci tzw. herezji.

Ale grono teologów, czyli pierwszorzędnych fachowców od Pana Boga, w trakcie dyskusji uciera rozmaite opinie, które następnie podaje do wierzenia wszystkim pozostałym. I to też ma swoje plusy dodatnie, ale też plusy ujemne, bo wystarczy zinfiltrować, a jeszcze lepiej – opanować takiego grono, by zaczęło ono ćwierkać w sposób coraz bardziej osobliwy. Toteż niektóre teorie spiskowe głoszą, że tak waśnie stało się w przypadku Kościoła katolickiego. Coś może być na rzeczy, bo przecież Paweł VI, który coś tam o Kościele musiał wiedzieć, zauważył, że „swąd szatana przez jakąś szczelinę przeniknął do Świątyni Pańskiej”. Jeśli tak byłoby naprawdę, to byłoby to niebezpieczne dla Kościoła, a nawet religii, bo – jak to przenikliwie zauważył Stanisław Lem – „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”.

I taką właśnie sytuację z rosnącym niepokojem postrzegają obserwatorzy, bo ta cierpliwa i metodyczna działalność zaczyna przynosić rezultaty, które mogą okazać się dla Kościoła i religii niebezpieczne, a może nawet zabójcze. Oto zakończony niedawno w Rzymie tzw. synod amazoński ogłosił swoje konkluzje, że – po pierwsze – można będzie wyświęcać na księży mężczyzn żonatych. Po drugie – że wkrótce trzeba będzie określić rolę kobiet w Kościele, a po trzecie – proklamował nowy grzech, tzw. „ekologiczny”. Podobna sytuacja zdarzyła się już wcześniej, zarówno w postaci – że tak powiem – poważnej, jak i w postaci groteskowej. Wynalazcą formy groteskowej był biskup Tadeusz Pieronek, który w czasie kampanii prezydenckiej w roku 1995 ogłosił nowy grzech w postaci absencji wyborczej. Uchylenie się od udziału w głosowaniu stanowiło grzech – chociaż nie wiadomo, czy powszedni, czy śmiertelny. Kiedy jednak wybory w roku 1995 wygrał Aleksander Kwaśniewski, ksiądz biskup Pieronek pryncypialnie skrytykował tych, którzy nadużywają religii dla celów politycznych, między innymi ogłaszając grzech absencji wyborczej. Ale to jeszcze nic w porównaniu z opinią, że grzechem jest antysemityzm.

Problem z tym ostatnim polega na tym, że o tym, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, nie decyduje ani sobór, ani papież, tylko Liga Antydefamacyjna w Nowym Jorku, której orzeczenia w tej kwestii mają charakter ostateczny, podobnie jak opinie papieża ex cathedra w sprawach wiary i moralności. Ta Liga uważa, że antysemicki charakter maja np. opinie, że Żydzi w USA mają duży wpływ w sektorze finansowym, w mediach i przemyśle rozrywkowym. Każdy, kto chociaż trochę zna tamtejszą sytuację wie, że to oczywista oczywistość, a nie żaden tam „antysemityzm”. Niestety Kościół, ogłaszając ten nowy grzech, niejako abdykował ze swej roli przewodnika moralnego na rzecz Żydowskiej Ligi Antydefamacyjnej, która w ten sposób zyskuje możliwość kształtowania katolickich sumień, z czego nic dobrego wyniknąć przecież nie może.

Synod amazoński doprowadził do jeszcze głębszej abdykacji Kościoła z przywództwa moralnego. Czymże bowiem jest „grzech ekologiczny”? Czy na przykład katolik powinien spowiadać się z braku wiary w globalne ocieplenie, w które nakazują wierzyć wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, otwierając starszym i jeszcze mądrzejszym drogę do spekulowania na handlu limitami dwutlenku węgla, a także – do decydowania w ten sposób o możliwościach rozwojowych krajów słabszych i głupszych – ot takich, jak nasz? A przecież to jeszcze nic w porównaniu z sytuacją, że ekologia ma różne oblicza; jest „głęboka” i płytsza. Ta „głęboka” formułowana jest przez ponurą sektę kryjącą się pod nazwą Pracowni Na Rzecz Wszystkich Istot, która postuluje drastyczną redukcję liczebności gatunku ludzkiego. Czy brak wiary w taką konieczność jest już grzechem, czy też przejawem resztki wolności i rozsądku?

Dotychczas, to znaczy – do II Soboru Watykańskiego – katolicyzm był racjonalny. Od tamtej pory osuwa się jednak coraz bardziej w stronę szamaństwa, co zresztą uzewnętrzniło się w postaci tak zwanych spotkań w Asyżu, gdzie pod pretekstem „pokoju” położone zostały fundamenty pod jakąś „międzynarodówkę szamanów”, do której papież Franciszek dorobił pozór teologicznego uzasadnienia, jakoby ta różnorodność religii była najgorętszym pragnieniem Stwórcy Wszechświata. Ciekawe, czy przed wygłoszeniem tej spiżowej opinii jakoś się ze Stwórcą Wszechświata skonsultował, czy też pod ciśnieniem nieubłaganego postępu dopuścił się samowolki? Wprawdzie i dawniej mawiano, że z Panem Bogiem łatwiej niż z ludźmi, bo nie słychać, by przeciwko tej opinii jakoś zaprotestował w imię Prawdy Odwiecznej, ale z drugiej strony wiadomo, że Pan Bóg nierychliwy.

W tej sytuacji przezorność nakazywałaby poprzestać na grzechach tradycyjnych, o których Stanisław Sojka śpiewa, że „nasze grzechy, ciągle te same i nudne zadomowiły się w nas”. Skoro tak, to po co nam jeszcze jakieś nowe, w dodatku – tak bardzo wątpliwe?

Stanisław Michalkiewicz
Artykuł • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 20 listopada 2019

Duda wzywa do zgody sitwę z Magdalenki, chwaląc Żydów i komunistów, wykluczając prawicę

Nie dziwię się brakowi logiki w licznych fragmentach przemówienia prezydenta Andrzeja Dudy, który notabene w polskim sejmie, na pierwszym inaugurującym posiedzeniu wspomina o religii mojżeszowej, wzmiankując dodatkowo o poległych Żydach w walce o Polskę. O Żydach walczących przeciwko Polsce i z Polakami oczywiście nic nie wspomniał. Nie dziwię się prezydentowi, bo najwyraźniej obowiązki ma nie tylko polskie, a biorąc pod uwagę aktualny stan polskich umysłów trzeba kuć żelazo póki gorące.

Andrzej Duda … na pierwszym inaugurującym posiedzeniu wspomina o religii mojżeszowej, wzmiankując dodatkowo o poległych Żydach w walce o Polskę. O Żydach walczących przeciwko Polsce i z Polakami oczywiście nic nie wspomniał…

Tragikomicznie zabrzmiał fragment:

Nie mam żadnych wątpliwości, wszyscy byśmy chcieli, żeby była Polską wolną, suwerenną i niepodległą po wsze czasy.

Słowa te zostały wypowiedziane w obecności osób, które wielokrotnie, w jawny sposób deklarowały nienawiść do polskich bohaterów i tradycji niepodległościowej. Osoby te postulują całkowitą likwidację polskiej państwowości w ramach unijnego planu opartego o manifest komunistyczny Spinellego. Sam przemawiający również postuluje wpisanie do konstytucji naszą przynależność do tworzonej unijnej federacji po wsze czasy.
Komunistyczne i socjalistyczne mity

Odwołanie Dudy do komunistycznego publicysty Mazowieckiego, który szkalował Żołnierzy Niezłomnych, a w 1989. optował za bezkarnością dla komunistycznych zbrodniarzy jest wymownym przykładem fałszowania historii najnowszej. Duda nazwał Mazowieckiego „pierwszym premierem niekomunistycznego rządu”, co jest ewidentną nieprawdą ze względu na jego skład. Premier rzekomo niekomunistycznego rządu wielokrotnie posyłał jednostki ZOMO na polską antykomunistyczną młodzież buntującą się przeciw narzuconej prezydenturze Jaruzelskiego i usiłującą zburzyć pomnik Lenina.

Ostatnią rzeczą na którą pragnę zwrócić uwagę to obrzydliwa w swojej bezczelności hipokryzja lub wynikająca z ignorancji brednia Andrzeja Dudy, który odwołał się do zdrajcy lizbońskiego śp. Lecha Kaczyńskiego.

Pan Prezydent Lech Kaczyński – mój Prezydent, u którego byłem kiedyś ministrem, co uważam za wielki zaszczyt w swoim życiu – powiedział, że podstawą patriotyzmu w odróżnieniu od nacjonalizmu i innych postaw jest miłość, miłość do Ojczyzny, ale także do drugiego człowieka, do współobywatela.

W ten sposób Duda, w charakterystyczny dla marksistów i socjalistów sposób zdeprecjonował umiłowanie narodu, traktując go jako grzech główny, przeciwstawiając mu umiłowanie ojczyzny. Akceptując w nowym sejmie obecność wypromowanych przez TVP i TVN komunistów, równocześnie wykluczył posłów narodowej prawicy (nacjonalistów).

Dotychczasowa praktyka z dwóch dni pozwala przypuszczać, że słowa Dudy wzięli sobie do serca zarówno komuniści jak i antynarodowi socjaliści Kaczyńskiego, eliminując Konfederację (jak na razie) ze wszystkich ciał kolegialnych.

[Źródło:] CzarnaLimuzyna

Za: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (14.11.2019)

Prawda i legendy

Minęła kolejna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. Jak wiele innych rzeczy, tak i ta rocznica jest podporządkowana legendzie – w tym przypadku – legendzie Józefa Piłsudskiego. Bo 11 listopada nie wydarzyło się nic istotnego z punktu widzenia niepodległości. 11 listopada 1918 roku zostało ogłoszone zawieszenie broni na froncie zachodnim – bo bolszewicy zawarli z Niemcami pokój w Brześciu w roku 1917. Kiedy więc ogłoszono zawieszenie broni, niemieccy żołnierze postanowili wracać z frontu do domu. Nie tylko z frontu zachodniego, ale również ze wschodu. Z punktu widzenia niepodległości Polski było to groźne, bo za wycofującymi się Niemcami postępowali bolszewicy. Z uwagi na to niebezpieczeństwo Roman Dmowski przekonał aliantów, by powstrzymali ewakuację Niemców ze wschodu – dopóki im na to nie zezwolą. W ten sposób, pod osłoną niemieckiego kordonu Polska zorganizować swoją państwowość. Tego zadania podjęła się w roku 2017 Tymczasowa Rada Stanu, powołana w styczniu na podstawie rozporządzeń generała Beselera z ramienia Niemiec i generała Kuka z ramienia Austro-Węgier. W lipcu 1917 roku Tymczasowa Rada Stanu powołała trzyosobową Radę Regencyjną, którą tworzyli Zdzisław Lubomirski, kardynał Aleksander Kakowski i Józef Ostrowski. Powołał ona pierwszy polski rząd pod przewodnictwem Jana Kucharzewskiego, który zaczął przejmować od władz okupacyjnych różne instytucje dla potrzeb powstającego państwa polskiego. W styczniu 1918 roku w akcie protestu przeciwko traktatowi państw centralnych tzn. Niemiec i Austro-Węgier z Ukrainą, na mocy którego Lwów miał wejść w skład terytorium Ukrainy, rząd Kucharzewskiego podał się do dymisji, a Rada Regencyjna ogłosiła, że odtąd swoje uprawnienia będzie czerpała „z woli Narodu”. 7 października 1918 roku Rada Regencyjna proklamowała niepodległość Polski, opierając się na tzw. „14 punktach Wilsona”, czyli liście amerykańskich celów wojennych, wśród których punkt 13 zapowiadał utworzenie niepodległego państwa polskiego. Te 14 punktów kilka dni wcześniej zostało przyjęte również przez państwa centralne jako podstawa rokowań pokojowych. 25 października Rada Regencyjna powołała rząd pod przewodnictwem Józefa Świeżyńskiego, a 11 listopada 1918 roku przekazała zwierzchnictwo nad wojskiem przybyłemu poprzedniego dnia do Warszawy z więzienia w Magdeburgu Józefowi Piłsudskiemu, a 14 listopada przekazała Józefowi Piłsudskiemu całą władzę państwową, po czym się rozwiązała. „Władzę” – a więc cały zbudowany wcześniej aparat polskiego państwa. Jak widzimy „legenda” jest trochę inna, niż prawdziwa historia, bo – jak zauważył Stefan Kisielewski – „nic tak nie gorszy, jak prawda”.

Toteż i teraz prawda konkuruje z legendą – bo 1 maja 2004 roku Polska została przyłączona do Unii Europejskiej, której kierownikiem politycznym są Niemcy. Formalnie zaś Unia Europejska, jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego, powstała 1 grudnia 2009 roku, w rezultacie ratyfikowania przez wszystkie państwa członkowskie tzw. traktatu lizbońskiego. Wprawdzie Unia Europejska ma wszystkie atrybuty państwa, ale jej apologeci twierdzą, że państwem nie jest. Tymczasem ma terytorium – o czym każdy może przekonać się np. w Terespolu, gdzie jest wschodnia granica Unii Europejskiej. Ma „ludność” – bo każdy obywatel każdego z państw członkowskich jest też obywatelem Unii Europejskiej. Wreszcie ma „władzę” to znaczy – organy władzy: ustawodawczą w postaci Rady Europejskiej, wykonawczą w postaci Komisji Europejskiej i sądowniczą w postaci Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, którego orzeczenia są dla państw członkowskich źródłem prawa. Ma też we Frankfurcie nad Menem Europejski Bank Centralny, który emituje walutę w postaci „euro”, a coraz częściej podnoszą się głosy o potrzebie utworzenia Europejskich Sił Zbrojnych. Mimo to według apologetów Unii Europejskiej, nie jest ona państwem. Dlaczego? Ano dlatego, że gdyby jednak „była”, to trzeba by odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie – jaki w takim razie jest prawno-międzynarodowy status krajów członkowskich. Czy są one niepodległe, czy też mają jedynie autonomię? Historia uczy, że nigdy żadna część żadnego państwa nie była „niepodległa”. Przeciwnie – chociaż mogła cieszyć się szerszą, czy węższą autonomią, to przecież podlegała władzom państwa, którego część składową stanowiła. Dlatego trzeba, wbrew oczywistościom, podtrzymywać legendę, że UE państwem nie jest, bo „nic tak nie gorszy, jak prawda”.

No dobrze – ale do czego jest nam potrzebna ta cała niepodległość? Najkrócej można na to odpowiedzieć, że do tego, byśmy mogli żyć po swojemu, to znaczy – żeby nikt inny nam tego naszego życia nie urządzał. To nie znaczy, że sami na pewno urządzimy je lepiej, czy rozsądniej. Na to żadnych gwarancji nie ma. Niepodległość oznacza tylko, że po swojemu. Dlatego też niepodległość nie jest celem, a tylko środkiem. Kiedy w latach 70-tych przystąpiłem do tzw. opozycji, wydawało mi się, że jeśli tylko uda się nam odzyskać niepodległość, to wszystko będzie załatwione. Ale pewnego dnia przyszła mi do głowy myśl, że Rosja za Stalina, czy Chiny za Mao Zedonga były państwami niepodległymi, a przecież za żadne skarby nie chciałbym tam mieszkać. Toteż – jak to zauważył Jan Zamoyski – po to mamy Rzeczpospolitą, byśmy wolności naszych zażywali. Celem jest wolność, a niepodległość – tylko warunkiem. Czyże jest bowiem podległość? Po pierwsze – nie można żyć po swojemu, tylko według życzeń tego, komu podlegamy. Po drugie – ten, komu podlegamy, może użyć naszych zasobów przeciwko nam, zwłaszcza gdy zaczniemy objawiać aspiracje niepodległościowe. Tak właśnie było w stanie wojennym, kiedy to polskojęzyczna wspólnota rozbójnicza, na zlecenie rosyjskie nadzorująca historyczny naród polski, wystąpiła zbrojnie przeciwko niepodległościowym aspiracjom polskim, wykorzystując w tym celu zasoby podbitego narodu. Po trzecie – ten, komu podlegamy, może eksploatować ujarzmione terytorium dla potrzeb własnego rozwoju, zwłaszcza w sytuacji, gdy nie jest pewien trwałości okupacji.

No dobrze – ale co to właściwie oznacza, że żyjemy „po swojemu”? W naszym przypadku oznacza to, że po polsku. Właśnie do tego Polska jest nam potrzebna, żebyśmy żyli po polsku. Bo to nie myśmy Polskę stworzyli. Jest ona dziełem poprzednich pokoleń, dziedzictwem, które powinniśmy ubogacić, a przynajmniej – nie zubażać, bo mamy przekazać je pokoleniom następnym. Żeby one też żyły po polsku, a nie życiem ludzi bez właściwości. Wyobraźmy sobie tylko, że utraciliśmy to, co w skrócie nazywa się polskością. Wspomnienia, wzruszenia, smaki polskich potraw, melodie polskich piosenek, emocje towarzyszące klęskom i zwycięstwom, bohaterom i zdrajcom. Co by z nas wtedy pozostało? Pusta skorupa, czyli człowiek bez właściwości, z którym „można wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. O to też toczy się walka.

Felieton • Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org) • 15 listopada 2019
Stanisław Michalkiewicz

ONZ wzywa by w odpowiedzi na zmiany klimatu przeprowadzić depopulację Ziemi.

Zespół ONZ-owskich naukowców zajmujących się klimatem wzywa do zmniejszenia populacji Ziemi w celu powstrzymania globalnego ocieplenia.

W badaniu opublikowanym we wtorek w czasopiśmie BioScience Międzyrządowy Panel ONZ ds. Zmian Klimatu wezwał do globalnej kontroli populacji, twierdząc, że jeśli nie przeprowadzi się drastycznego zmniejszenia ludzkiej populacji to poważne katastrofy są tuż za rogiem.

„Naukowcy mają moralny obowiązek wyraźnego ostrzeżenia ludzkości przed każdym katastrofalnym zagrożeniem i „powiedzenia, jak to wygląda”, ostrzegł zespół alarmistów klimatycznych. „W związku z tym obowiązkiem i przedstawionymi poniżej wskaźnikami deklarujemy, wraz z ponad 11000 sygnatariuszami naukowymi z całego świata, jasno i jednoznacznie, że planeta Ziemia stoi w obliczu klimatycznego zagrożenia”.

IPCC twierdzi, że oprócz stopniowego wycofywania paliw kopalnych i „jedzenia żywności głównie pochodzenia roślinnego przy jednoczesnym ograniczeniu globalnego spożycia produktów pochodzenia zwierzęcego”, populacja musi zostać ustabilizowana – a najlepiej stopniowo zredukowana – w ramach zapewniających integralność społeczną.”

Istnieją sprawdzone i skuteczne polityki, które wzmacniają prawa człowieka, jednocześnie obniżając wskaźniki dzietności i zmniejszają wpływ wzrostu populacji na emisje GHG i utratę różnorodności biologicznej. Dzięki tym politykom usługi planowania rodziny są dostępne dla wszystkich ludzi, usuwane są bariery w dostępie do nich i osiągana jest pełna równość płci, w tym szkolnictwo podstawowe i średnie jako ogólna norma dla wszystkich, zwłaszcza dziewcząt i młodych kobiet. [ Wszystkie z wymienionych polityk przyczyniają się do depopulacji. - przypis prisonplanet.pl ]

Zobacz czym jest Ecoscience – systemowy proces kontroli globalnej populacji:

W przerażająco orwellowskim dwójmyśleniu IPCC konkluduje, że polityka mająca na celu depopulację będzie faktycznie „działać na rzecz utrzymania życia” na Ziemi.

Po tym jak ONZ został „zachęcony niedawnymi niepokojącymi informacjami” organizacja próbuje zmienić wizerunek swojej trwającej dekady depopulacyjnej kampanii w której optuje za 80% redukcją ludzkości. Ten program jest podstawową agendą Organizacji Narodów Zjednoczonych i został szczegółowo opisany w filmie dokumentalnym Alexa Jonesa „EndGame: Blueprint for Global Enslavement”.
W filmie Jones obnaża globalistyczny spisek mający na celu kontrolowanie populacji Ziemi, w tym jawne ostrzeżenie zapisane na Monumencie z Georgii optujące za masową depopulacją Ziemi do 500 milionów osób oraz plany byłego sekretarza stanu Henry Kissingera, by powstrzymać wzrost populacji.

| Eksperci przewidują globalną politykę jednego dziecka i pandemie by rozwiązać problem przeludnienia. | ONZ promuje aborcję jako kluczowy element w walce z emisjami CO2. | Depopulacja: Biskupi świata wzywają do „całkowitej dekarbonizacji” do roku 2050. | Paul R. Erhlich będący za depopulacją globu jest „zachwycony” kierunkiem jaki obrał Kościół pod kierunkiem Franciszka. | Do 2050 Klub Rzymski planuje konwersję Chrześcijaństwa w zieloną religię. | Papież realizuje cele Klubu Rzymskiego tworząc nową zieloną globalną religię. | Zmniejszyć populację świata i redystrybuować zasoby, doradza ekspert. | Papież Franciszek i Szimon Peres rozmawiają na temat stworzenia „religijnego ONZ”. | Zieloni z Kanady naciskają na wdrożenie eugeniki by ograniczyć populację ziemi. | Globalny głód w imię ratowania Ziemi: Brytyjscy naukowcy chcą opodatkować żywność by ograniczyć zmiany klimatyczne. | Zielone szaleństwo owładnęło Watykanem. Papież wzywa do utworzenia Nowego Porządku Świata. | Klub Rzymski: Naszedł czas na raptowną zmianę systemową. | Instrumenty pochodne śmierci. | Miliarderzy biorą populację na celownik. | Naukowy doradca Obamy mówi, że rozpylanie smug chemicznych uratuje planetę. | Film: Ecoscience – plan globalnej eksterminacji ujawniony. | Ted Turner wzywa do wdrożenia polityki jednego dziecka na całym świecie. | Profesor bioetyki: podajmy ludności środki farmakologiczne by przyjęła „Zielony Porządek Świata”. | Al Gore promuje teorię kontroli populacji. | Eutanazja: „Karta końca życia” rusza w Anglii. | Śmierć na kołach: Holandia uruchomi mobilne kliniki eutanazji, aby uśmiercać ludzi w ich własnych domach. | Wielka Brytania pomaga finansować przymusową sterylizację ubogich w Indiach. | Eksperci DEMOS mówią, że wspierane samobójstwo jest możliwe w ramach ścisłych kryteriów. | ONZ promuje aborcję jako kluczowy element w walce z emisjami CO2. | IMF: Starzejące się społeczeństwa mogą być mniej skłonne do spłaty długów państwowych. |

na podstawie – infowars.com
USA

Banki dla „faszystów” – Stanisław Michalkiewicz

Apetyt wzrasta w miarę jedzenia, a chleb bodzie. Kiedyś lichwiarze po prostu pożyczali głupim gojom na procent, zgodnie z poleceniem, jakiego jeszcze w głębokiej starożytności udzielił im Stwórca Wszechświata: „będziesz pożyczał innym narodom, a sam od nikogo nie będziesz pożyczał. Będziesz panował nad innymi narodami, a one nad tobą nie zapanują”. Ciekawe, jaki interes miał Stwórca Wszechświata w tym, żeby lichwiarze zapanowali nad „innymi narodami”? Jakiś jednak musiał mieć, skoro udzielił lichwiarzom takiej rady – o ile oczywiście nie jest to fantazja jakiegoś lichwiarskiego szowinisty. Tak czy owak – tajemnica to wielka, a w każdym razie taka była do niedawna. Wydawało się bowiem, że lichwiarze, co to robią w finansach, nie mają innych ambicji, jak ciułać srebrnik do srebrnika, by pożyczać jeszcze więcej na jeszcze większy procent, dzięki czemu mogliby mieć jeszcze więcej srebrników, które mogliby pożyczać większej liczbie głupich gojów na jeszcze większy procent, aż wreszcie doprowadziliby do sytuacji, w których głupie goje tak by się zadłużyły, że na podstawie wyroków niezawisłych sądów można by ich zlicytować i w ten sposób uchwycić panowanie nad światem. Oczywiście taka tendencja budzi reakcje odwrotne, czemu jeszcze w Średniowieczu dał wyraz pewien niemiecki książę mówiąc, że „Żydzi są jak gąbka. Jak już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy”. Oczywiście ten książę się mylił, przypisując taką skłonność tylko Żydom, chociaż niepodobna im jej odmówić – ale widocznie ich przykład podziałał zaraźliwie, w związku z czym lichwiarstwem zaczęły zajmować się też głupie goje. A goje – jak to goje; samo lichwiarstwo szybko przestało im wystarczać i zapragnęły zmieniać świat.

Dlaczego ludzie chcą zmieniać świat? Tajemnica to wielka, ale najwyraźniej wydaje im się, że urządziliby go lepiej, niż uczynił to Stwórca Wszechświata. Wprawdzie jak dotąd żaden człowiek żadnego Wszechświata nie stworzył, ale to wcale nie powstrzymuje rozmaitych ambicjonerów od podejmowania prób. Nic dobrego z tego nie wynika i taka na przykład próba ulepszenia świata poprzez wprowadzenie komunizmu doprowadziła do zagłady co najmniej 100 milionów ludzi. Jest to liczba, wobec której rytualne 6 milionów ofiar holokaustu wydaje się jakimś chałupnictwem. Inna sprawa, że – jak zauważyli starożytni Rzymianie – omnia principia parva sunt, co się wykłada, że wszelkie początki są skromne, więc następna próba poprawiania świata z pewnością doprowadzi do jeszcze bardziej imponujących rezultatów. Zwracam na to uwagę głupim gojom, że socjalizm nawet Żydom się nie udał, bo w końcu zaczęli być wyciskani, a w takim razie co może czekać współczesnych amatorów poprawiania świata, jak już ich pragnienia zostaną spełnione?

Nie ma żadnego powodu, by im współczuć; ostatecznie będą mieli to, czego chcieli, chociaż z drugiej strony chyba sami nie do końca wiedzą, czego naprawdę chcą. Na przykład taka pani Maria Peszek, która wyśpiewuje różne pioseneczki, dała niedawno wyraz przekonaniu, że ludzi jest za dużo. Może to prawda – ale w takim razie dlaczego się nie powiesiła? Na co jeszcze czeka, podobnie jak inni radykalni amatorzy poprawiania świata? Taki np. pan prof. Ehrlich, 80-letni starowina, też uważa, ze trzeba by ludność świata zredukować najwyżej do miliarda, ale z tym przekonaniem dożył swojego wieku i wcale nie zamierza rozpocząć tej redukcji od siebie. Widocznie wszyscy oni uważają, że redukcja powinna rozpocząć się od kogoś innego – co jednak stawia przed ludzkością pytanie – od kogo?

Wspominam o tym wszystkim, bo naprawianie świata byłoby szalenie trudne, o ile w ogóle możliwe, bez szmalcu. Tymczasem szmalec jest u szmalcowników, to znaczy – u lichwiarzy. Otóż niektórzy lichwiarze poczuli w sobie wokację do naprawiania świata. Ale – jak słusznie przestrzega Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” – „by można było ludzkość zbawić, trzeba się najpierw z nią rozprawić, bo tylko z morza krwi i męczarń narodzi się przecudna tęcza. By mogła zapanować równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno. By człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem”. W rezultacie, po etapie przekomarzań nastaje etap surowości, który charakteryzuje się przewagą celów nad środkami.

Toteż niektórzy amatorzy poprawiania świata, jak na przykład Daniel Schulman, który jest prezesem lichwiarskiej kompanii PayPal, postanowił okradać swoich klientów, którzy mu zaufali i mają na kontach tej kompanii swoje depozyty, jeśli tylko dojdzie do wniosku, że są oni „faszystami”. No a kto jest „faszystą”? To proste, jak budowa cepa. „Faszystą” jest ten, kto nam się nie podoba, na przykład z tego powodu, że nie chce ćwierkać z tego samego klucza, co my. Wprawdzie faszyzm polega na czym innym, co już dawno sformułował twórca tego kierunku politycznego Benito Mussolini w postaci spiżowej formuły: „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu” – ale „antyfaszyści”, przeważnie zapatrzeni we własne, albo i cudze genitalia – ponieważ są przekonani, że płci jest co najmniej siedem, a może nawet – 77, zgodnie z tradycją hebrajską, która tej liczbie przypisuje tajemnicze znaczenie magiczne, najwyraźniej o tym nie wiedzą – zresztą wcale nie potrzebują. Definicja, że „faszyzmem” jest wszystko to, co aktualnie nie podoba się naczelnemu redaktorowi żydowskiej gazety dla Polaków w Warszawie, jest prosta, jak budowa cepa i nie wymaga żadnego wysiłku umysłowego.

Ale idioci mają to do siebie, że bywają szczerzy, zwłaszcza gdy pycha podpowiada im, że nic nie jest w stanie im zagrozić. Toteż pan Daniel Schulman, udzielając wywiadu „Gazecie Wyborczej”, wyznał, że „można zarabiać i być dobrym. Jedno drugiego nie wyklucza”. Może nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie okoliczność, że pan Schuman postanowił „być dobry”, to znaczy – świetnie zarabiać na okradaniu swoich klientów. Poinformował bowiem, że zablokował konta „prawicowym aktywistom”. „Zablokował konta,”, to znaczy – odmówił owym „aktywistom” wypłacenia na ich żądanie ich pieniędzy, lekkomyślnie powierzonych firmie PayPal w depozyt. Mówiąc wprost, próbuje tych „aktywistów” okradać i na tym „zarabiać”. Z podobnym podejściem spotkała się pewna moja znajoma, która podjęła się nauczania języka angielskiego w „szkole biznesu”. Kiedy zgłosiła się do właściciela o umówione wynagrodzenie, usłyszała, że „tu jest szkoła biznesu i właśnie otrzymała pierwszą lekcję” – i oczywiście nie dostała ani grosza. Pan Daniel Schulman najwyraźniej kombinuje w ten sam sposób, tylko swoje pragnienie zarabiania na okradaniu klientów drapuje w patetyczny kostium naprawiania świata – że w ten sposób jeśli nawet nie uwolni go od „faszystów” – bo na radykalizm w stylu Adolfa Hitlera być może jeszcze go nie stać – to przynajmniej ich zuboży, co może być pierwszym krokiem na drodze poprawiania świata.

Wprawdzie zwierza się pani Agacie Kozak, która w tej metodzie naprawiania świata nie znajduje niczego złego, bo wszak chodzi o „faszystów”, a nie, dajmy na to, o Żydów, którzy właśnie próbują rabować całe narody pod pretekstem „własności bezdziedzicznej”, twórczo rozwijając instrukcję Stwórcy Wszechświata, który safandulsko ograniczał się tylko do „pożyczek” – że „będziemy musieli zmierzyć się w sądzie z następstwem naszych decyzji o zablokowaniu kont” – ale chyba tylko tak się przekomarza. Kto by tam wdawał się w sądowe zmagania ze złotymi cielcami, którzy każdy sąd mogą sobie kupić i to wiele razy? „Widzi, że sąd – i skarży” – tak by trzeba było skomentować postępowanie takiego desperata. Myślę, że takiego głupka nie ma nawet w Ameryce, nie mówiąc już o naszym nieszczęśliwym kraju, którego władcy na samą myśl o wytoczeniu sprawy amerykańskiemu grandziarzowi splamiliby kalesony, a jeśli nawet nie – to grozę sytuacji natychmiast uświadomiłaby im pani Żorżeta, która w swoim czasie przestrzegła tubylczych przywódców, że jeśli nie odczepią się od TVN, to popamiętają ruski miesiąc. Obawiam się, że w związku z tym nie ma co liczyć na instytucje naszego bantustanu, które – po pierwsze – mają za krótkie rączki, by dosięgnąć jakiegoś grandziarza zza oceanu, a po drugie – dyć to Nasz Najważniejszy Sojusznik, któremu lepiej się nie sprzeciwiać nawet w takich sprawach.

Co upadło, to przepadło, toteż ja natychmiast rezygnuję z usług grandziarskiej firmy PayPal, pamiętając, że jeśli ktoś pragnie przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej, czy później wpadnie w złe towarzystwo, ot – choćby takiego pana Daniela Schulmana. Od takich ludzi i od takich przedsięwzięć każdy uczciwy i normalny człowiek powinien trzymać się z daleka. No dobrze – ale co w tej sytuacji mają zrobić obywatele, których żydowska gazeta dla Polaków nieubłaganym palcem wskazała panu Schumanowi jako „faszystów”? Z uczestnictwa w obrocie finansowym zrezygnować nie mogą, a zresztą nie powinni – bo przecież idiosynkrazje amerykańskich złotych cielców takim powodem być nie mogą. W tej sytuacji będą musieli skorzystać z usług innych instytucji finansowych, na przykład arabskich, albo chińskich, którym rząd naszego bantustanu powinien usunąć z drogi wszystkie kłody. Nie mówię, żeby ich futrował milionami, jak to było w przypadku banku JP Morgan, któremu premier Mateusz Morawiecki lekką ręką dał 20 milionów złotych, ale przynajmniej żeby funkcjonowały na równych prawach. Nie mówię, żeby przyznać im przywilej blokowania kont syjonistów – skoro już dopuszczone są represje za poglądy polityczne. Niech tam syjoniści śpią spokojnie bez konieczności wyjeżdżania do Syjamu – ale jakaś symetria powinna być. W przeciwnym razie „faszyści” na których parol zagnie jeśli nie „Gazeta Wyborcza”, to pani Domańska zostaną trwale ograniczeni w prawach, co niewątpliwie przysporzyłoby zgryzoty bezsilnemu w takich sytuacjach panu Adamowi Bodnarowi, piastującemu operetkową posadę „rzecznika praw obywatelskich”.

Niezależnie od tego trudno oddzielić inicjatywę pana Daniela Schulmana od przygotowań do rabunku Polski przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu. Bardzo możliwe, że pan Daniel oczyszcza im przedpole, blokując „faszystom” i „nienawistnikom” finansowe możliwości działania tak, żeby żydowska okupacja Polski nie spotkała się z żadnym głosem protestu.

Stanisław Michalkiewicz
Felieton • tygodnik „Najwyższy Czas!” • 30 października 2019

Kremacja – pożar współczesnej dechrystianizacji.

Popularyzacja kremacji następuje w miarę postępów materializmu. Przy okazji pogrzebów stopniowo ważniejsze od idei Boga stają się inne koncepcje, motywowane ekonomicznie (kremacja jest tańsza), utylitarnie (duże obszary zajęte pod cmentarze mogłyby służyć społeczności w inny sposób), pozorami higieny (by nie zanieczyszczać podglebia) lub sentymentem. Testamenty nakazują wrzucanie prochów do morza, rozsypywanie ich w górach lub na boiskach. (…) Proponuje się również rozsypywanie prochów na cmentarzach, w tak zwanych ogrodach pamięci. Jak widać pod różnymi pretekstami wprowadza się tu idee antychrześcijańskie – czytamy w tekście autorstwa Nelsona Fragelliego opublikowanym w najnowszym numerze magazynu „Krzyżowiec”.

Georges D. był dystyngowanym emerytem, uposażenie miał godziwe. Był dobrym obserwatorem, wnikliwie badającym istotę rzeczy, rozsmakowującym się w niej i umiejącym opowiadać skupiając uwagę słuchaczy. Ci zaś mieli wrażenie, jakby uczestniczyli w opowiadanym zdarzeniu

Przyjaciele rezygnowali ze spektakli teatralnych czy meczów, by niedzielne popołudnia spędzać właśnie z nim. Jako potomek starego francuskiego rodu mieszczańskiego umiał posługiwać się sztuką konwersacji z prostotą i naturalnością. Urodzony i wychowany w Lotaryngii, w pobliżu granicy z Niemcami, już jako młodzieniec, podczas drugiej wojny światowej, rozpoczął karierę inżyniera górnictwa.

Podczas tego globalnego konfliktu przeżył swoje dni próby. Trudności nauczyły go odróżniać odmienne sytuacje i poznawać różne umysłowości. Wiedza ta stanowiła esencję jego konwersacji. Choć był żonaty od ponad 50 lat, również jego żona, Jeanne, nie była wcale zmęczona słuchaniem go. Opowiadał naprawdę interesująco.

Wreszcie Georges umarł, ale pogrzebu nie było. Fakt ten zaskoczył przyjaciół, choć żaden z nich tego nie skomentował. Ciało skremowano. Podczas uroczystości odtworzono z taśmy modlitwy ekumeniczne, którym towarzyszyła muzyka New Age nadająca temu pożegnaniu nastrój tajemniczego niepokoju. Choć zarówno zmarły, jak i jego żona byli katolikami, nie odprawiono żadnego pobożnego obrzędu. Nigdy nie zostało też wyjaśnione, czy kremacja była jego decyzją, czy jej.

Jeanne złożyła prochy męża do urny w kształcie książki i „przechowywała” je w regale, nad telewizorem, w salonie. Nikt nie mógł pomodlić się nad grobem przyjaciela, przynieść kwiatów, powspominać wspólnych rozmów, wspólnych niedziel, jego wykwintnej konwersacji.

Zażyła relacja przyjaźni domagała się tego prostego aktu szacunku. Ale nie było to możliwe. Płomienie, które gwałtownie i natychmiast obróciły w proch jego ciało, zdawały się, że pochłonęły również wspomnienia o nim. O dwadzieścia centymetrów ponad prostackimi komediami czy innymi nieprzyzwoitymi opowieściami emitowanymi przez telewizor spoczywał Georges, wraz z całą swoją życzliwością i pulsującą energią. W takim otoczeniu nie można było odmówić choćby Zdrowaś Maryjo za jego duszę.

Kremacja jako rewolucyjna zmiana zwyczajów

Jak podaje A. Favole w „Corriere della Sera” z 28 lutego 2017 roku, Renato Bialetti, zmarły na początku ubiegłego roku twórca kafeterki Moka, która okazała się wielkim sukcesem, chciał, by go skremowano i złożono jego prochy w jednym z egzemplarzy jego wynalazku. Jego kafeterka stała się jego grobem. Gene Roddenberry, znakomity amerykański producent i scenarzysta telewizyjny chciał, by prochy jego i jego żony rozrzucono w przestrzeni pozaziemskiej. Istnieje nawet przedsiębiorstwo zajmujące się takimi kosmicznymi pogrzebami.

François Michaud Nérard (Une révolution rituelle, Atelier, 2012), wskazuje, że jeśli chodzi o kremację nastąpiła głęboka zmiana zwyczajów Francuzów. W ciągu niespełna 40 lat odwieczne obrzędy żałobne uległy daleko idącym przeobrażeniom. Do 1980 r. jedynie 1 proc. Francuzów opowiadał się za kremacją. Dziś około 50 proc. twierdzi, że chce ją wybrać. W krajach północnej Europy odsetek ten może sięgać 50 proc.

Popularyzacja kremacji następuje w miarę postępów materializmu. Przy okazji pogrzebów stopniowo ważniejsze od idei Boga stają się inne koncepcje, motywowane ekonomicznie (kremacja jest tańsza), utylitarnie (duże obszary zajęte pod cmentarze mogłyby służyć społeczności w inny sposób), pozorami higieny (by nie zanieczyszczać podglebia) lub sentymentem. Testamenty nakazują wrzucanie prochów do morza, rozsypywanie ich w górach lub na boiskach. Jak wspomina w tym samym artykule Favole, proponuje się również rozsypywanie prochów na cmentarzach, w tak zwanych „ogrodach pamięci”. Jak widzimy pod różnymi pretekstami wprowadza się tu idee antychrześcijańskie.

Sakralność pogrzebu vs. zwyczaje pogańskie

Po co odrzucać pogrzeb i sakralny wymiar pochówku na rzecz brutalnego, natychmiastowego zniszczenia ciała? Grzebanie umarłych zawsze stanowiło poważny obowiązek chrześcijan. Kościół przejął tę praktykę już u zarania chrześcijaństwa nie tylko ze względu na własne nauczanie, ale również ze względu na symboliczną wymowę pogrzebu. Z tego właśnie względu ciała zmarłych zawsze były otaczane szacunkiem. W przeszłości Papieże potępiali niegodne traktowanie ciał zmarłych takie jak przechowywanie ich czy przewożenie. Palenie zwłok również było uznawane za czynność niegodną, właściwą poganom.

Również w Lotaryngii, w innej niewielkiej miejscowości i nieodległej od domu Georgesa, mieszkał samotnie Antoine M. Był to bezdzietny wdowiec, miał niewielu krewnych, mieszkali oni daleko i jak zwykł mawiać swojemu proboszczowi, ks. Michelowi R, miał na świecie tylko jednego prawdziwego przyjaciela: piękne drzewo w swoim ogrodzie. Dbał o nie, podlewał je, nawoził. Był to bujny kasztanowiec.

Latem Antoine z przyjemnością spożywał obiad w jego cieniu, a zimą spalał w kominku nieliczne, przycięte wczesną jesienią z chirurgiczną precyzją gałązki. Patrzył w palenisko oczarowany nie dającym się z niczym porównać pięknem płomieni pochodzących z tych odrośli, głęboko wdychał przyjemną woń spalanego drewna. To wszystko dawał mu jego kasztanowiec.

Czując, że sił mu ubywa, Antoine spisał testament. W swej ostatniej woli zażądał, by jego ciało zostało skremowane, a prochy rozsypane wokół umiłowanego drzewa. Miał to być ostatni hołd dla istoty, która za życia dała mu tyle pociechy. Kilka lat później Antoine faktycznie zmarł. Wszystko uczyniono zgodnie z jego testamentem: była kremacja, a prochy rozsypano u stóp drzewa.

Dom – i tym samym drzewo – odziedziczył bratanek Antoine’a. Po objęciu spadku przeprowadził się do domu stryja z Marsylii, gdzie mieszkał w momencie śmierci Antoine’a. Przyzwyczajony do ciepłego, śródziemnomorskiego klimatu zauważył, że w Lotaryngii słońca jest znacznie mniej. I jeszcze tę niewielką ilość ciepła zabierało drzewo starca. Polecił je zatem ściąć. Bezwzględna mechaniczna piła obróciła jedynego przyjaciela Antoine’a w polana. Wszystko, łącznie z ziemią otaczającą piękną roślinę, wywieziono na śmietnisko. Ks. Michel, udając przerażonego, ale z przebiegłym uśmieszkiem, opowiedział o wszystkim mieszkańcom osady.

Szczątki zmarłych oczekują dnia zmartwychwstania

Z punktu widzenia religii powiada św. Paweł: Proszę was, bracia, przez miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej. Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe (Rz 12, 1-2).

Jakże więc to ciało, o którym pisze Apostoł, uświęcone chrztem i przyjmowaniem Najświętszej Eucharystii, ożywiane przez duszę wyniesioną dzięki łasce ku życiu Bożemu, świątynię Ducha Świętego, spopielić niczym niepotrzebne odpadki?

W zwyczaju kremacji nieobecna jest idea spoczynku tego, który duszę oddał Bogu: requiescat in pace („niech odpoczywa w pokoju”). Wszystko dzieje się szybko. Pogrzeb traci swój uroczysty wymiar, obrzędy żałobne odarte są z dostojeństwa. Akt pozoruje całkowite unicestwienie w momencie, gdy płomień obraca w szary popiół rysy oglądane przez najbliższych przez wiele lat z szacunkiem i miłością.

Poprzez obrzęd złożenia ciała do grobu Kościół wyraża w sposób symboliczny wiarę w dogmat o zmartwychwstaniu ciał. Dla Kościoła grób jest dormitorium, w którym śmiertelne szczątki oczekują na zmartwychwstanie niczym ziarna rzucone w glebę, z których po Sądzie Ostatecznym wykiełkuje nieśmiertelność. W poświęconej ziemi, w cieniu krzyża ciało wiernego oczekuje na zmartwychwstanie tak jak Jezus, który zmarły i złożony do grobu powstał z martwych. Ciało to zasługuje na szacunek ze względu na to, czym było i czym będzie przez całą wieczność.

Lekceważąca czynność palenia zwłok w piecu krematoryjnym niszczy ten wizerunek w oczach świadków takiej procedury. Zgodnie z tym, co Kościół mówi śmiertelnikom memento homo, quia pulvis es et in pulverem reverteris, ciało winno powoli, w sposób naturalny, rozłożyć się na proch ziemi, z którego wzięło początek. Ma to być proces naturalny, zgodny z rytmem organicznym, nie zaś sztuczne zniszczenie.

Kościół, współczująca Matka, bierze pod uwagę szacunek, jaki żywią wobec siebie kochające się istoty. Miłość rodzicielska czy miłość dziecka, każde uczucie ludzkie doznaje w momencie śmierci uwznioślenia. Wyobrażanie sobie ukochanych jako powykręcanych przez płomienie jest przykre dla osób żywiących te uczucia. Pociechą jest natomiast dla wszystkich świadomość, że w poświęconej ziemi to ciało stopniowo zniknie zgodnie z ustalonym przez Boga porządkiem naturalnym: in pulverem reverteris – w proch się obrócisz.

Chrześcijański zwyczaj grzebania ciał wiernych

Czynność kremacji ma również wymiar symboliczny. Ma ona przysłonić istnienie dogmatu o zmartwychwstaniu ciał. Nadzieja zmartwychwstania jest z kolei jasno wyrażona w powierzeniu duszy Bogu. Pierwsi zwolennicy kremacji mieli na celu wyeliminowanie religii z czynności związanych ze śmiercią.

We Francji ideę kremacji jako pierwsza wprowadziła Rewolucja 1789 r. Na fali tego antychrześcijańskiego trendu przeprowadzono w sposób zorganizowany kampanię promocji kremacji. W latach następujących po Rewolucji Francuskiej, na początku XIX w., propaganda materialistyczna i ateistyczna jeszcze się wzmogła, z korzyścią dla popularyzacji kremacji. Wreszcie na początku XX w. zaczęto pod różnymi pretekstami budować w Europie piece krematoryjne.

Kościół był zdecydowanie przeciwny kremacji. W 1886 r. Święte Oficjum wydało dokumenty wykazujące fałszywość doktryn zwolenników palenia zwłok. Wskazano, że „kłamliwe podstępy i sofizmaty niepostrzeżenie pomniejszają cześć i szacunek dla chrześcijańskiego zwyczaju chowania ciał zmarłych do ziemi, który to zwyczaj jest stale zachowywany i uświęcony uroczystymi obrzędami Kościoła”.

Wówczas to wiernym, którzy by z własnej woli zadecydowali o kremacji, nie tylko odmówiono kościelnego pogrzebu, ale także odprawiania Mszy publicznych w ich intencji. Zwolenników tych błędów uznano również za niegodnych ostatnich sakramentów. W ten sposób Kościół ze względów dogmatycznych chronił kult i obyczaje wiernych (Dictionnaire Apologétique de la Foi Chrétienne, “Incinération”, Beauchesne éditeurs, Paris 1911).

Związany z Soborem Watykańskim II pęd ku reformom sprawił, że 5 lipca 1963 r. Święte Oficjum promulgowało instrukcję „Piam et Constantem”, która otwierała możliwość kremacji. „Kremacja nie ma wpływu na duszę, nie uniemożliwia Bogu Wszechmogącemu odtworzenia ciała, nie oznacza także sama w sobie obiektywnego zaprzeczenia wspomnianych dogmatów. Kościół nie sprzeciwiał się tej praktyce ani się jej nie sprzeciwia, jeśli wypływa ona ze sprawiedliwej motywacji opartej na rozsądnych przesłankach”. Nie jest łatwo zrozumieć, w jaki sposób instrukcja ta ma nie sprzeciwiać się cytowanym wyżej słowom św. Pawła: „Nie bierzcie więc wzoru z tego świata”.

Szczególne modlitwy za zmarłych

Kościół ustanowił dzień 2 listopada Dniem Zadusznym (wspomnieniem wszystkich wiernych zmarłych). Tego dnia niemal na całym obszarze chrześcijaństwa cmentarze zapełniają się nawiedzającymi. Na cmentarzach tych groby przodków ozdobione są ich fotografiami, utrwalającymi ich ukochane rysy, wizerunkami świętych i aniołów czuwających nad zmarłym.

Wbrew temu odwiecznemu zwyczajowi brak ceremonii i „przechowywanie” niewielkich urn zawierających spalone szczątki na półkach zabija szacunek wobec zmarłych. Taki widok sprawia, że zaczynamy nabierać błędnego przekonania, iż wszystko się kończy na tym świecie. Przesłania świadomość życia po śmierci. Tłumi również ludzkie i naturalne uczucie uznania wobec zmarłych.

W Dzień Zaduszny krewni i przyjaciele przynoszą na groby swoich ukochanych kwiaty i znicze. Za dusze wiernych zmarłych odprawiane są Msze, odmawia się w ich intencji różańce. Jest to macierzyńskie i potężne wsparcie dla dusz cierpiących, które jęczą w Miejscu Oczyszczenia. Kościół Walczący przy grobach zmarłych prosi Boga, by dusze czyśćcowe mogły rychło wstąpić do Nieba, by zjednoczyć się z Kościołem Triumfującym i oglądać Boga twarzą w twarz

„Uwolnij, Panie, dusze wszystkich wiernych zmarłych od wszelkich więzów grzechowych” – prosimy w liturgii za zmarłych. Odprawiane są również modlitwy na chwałę tych, którzy są już w Niebie i których prosimy o wstawiennictwo w intencji uświęcenia tych, którzy toczą jeszcze ciężki bój na tej Ziemi. Już w XI w. św. Odylon, opat z Cluny, polecił swoim mnichom odprawiać 2 listopada Mszę za zmarłych. W Rzymie najstarsze nawiązania do tego święta pojawiają się w XIV w.

Zaduszki w Krakowie

Głęboko chrześcijański charakter ludu polskiego nadaje wspomnieniu zmarłych ton bolesnej wzniosłości. Ludność licznie nawiedza cmentarze. Listopad to już pełnia europejskiej jesieni. Jeszcze w godzinach popołudniowych nad miastem zapada noc, której towarzyszy drobna mżawka. Poświęconą ziemię okryłaby głęboka ciemność, gdyby nie tysiące zniczy, głównie czerwonych, nabożnie zapalanych zmarłym przez ich krewnych. Ci, skruszeni, przesuwają się niby cienie między nagrobkami i grobowcami z powagą akolitów niosąc rozżarzone latarenki.

Na grobach, nad którymi rodziny odmawiały wspólne modlitwy, te małe pochodnie pobłyskują w mroku niczym konstelacje świec na czuwaniu modlitewnym. Bo są to modlitwy żywych za tych, którzy odeszli już do Wieczności. Kropelki dżdżu opadające na znicze natychmiast odparowują niczym małe obłoczki, wydając się duszami, które opuszczają ten świat.

Czasem ktoś coś do kogoś szepnie. Dzieci pytają o przodków. Ze złożonymi rączkami naśladują modlitwę i uczucia rodziców. Na progu życia niewinność staje w zachwycie wobec misterium zaświatów. W ciszy przysuwają się do rodziców, jakby chciały być bliżej życia.

Tylko Kościół umie z łagodnością pogodzić tak przeciwne odczucia: czas i wieczność, śmierć jako nasienie życia wiecznego. W tej scenerii niczym krople deszczu opadające na płonące znicze, ulatnia się smutek i wzajemne przenikanie pełne nadziei i rezygnacji. Te cienie poruszające się w czasie poszukują tego, co niewidzialne w Wieczności, zaś z tego spotkania wyrasta afirmacja Wiary.

Gdyby Kraków przyjął zwyczaj kremacji, redukując swe cmentarze do pustki „ogrodów pamięci” – bez nagrobków, pomników czy grobowców – wierni nie przeżywaliby już podczas Dnia Zadusznego tych chwil religijnej refleksji. Kremacja poprzez likwidację pogrzebów i cmentarzy zmierza do usunięcia religii z obrzędów pogrzebowych i usunięcia prawdy o cierpieniu przodków, którzy „nas poprzedzili ze znakiem wiary”.

Nelson Fragelli

Catolicismo, nr 799, lipiec 2017 r.

tłum. Krzysztof Jasiński

Artykuł został opublikowany w najnowszym numerze magazynu „Krzyżowiec”

Zwyczaje pogrzebowe ewoluują. Pojawiły się nawet postulaty, by w polskim prawie uregulować iście pogańskie praktyki wymykające się dziś obowiązującym przepisom prawa. Dyskusja nie toczy się już wokół problemu: kremacja „tak” czy „nie”. Zalegalizowane bowiem mogą zostać „ogrody pamięci”, służące do rozsypywania prochów, a nawet pochówki morskie. A Kościół takie praktyki ocenia jednoznacznie.

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    055133