OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Artykuły i Komentarze

Kościół reformowany czy deformowany? – relacja z konferencji w Rzymie

Tuż przed rozpoczęciem synodu panamazońskiego przedstawiciele organizacji konserwatywnych katolików z całego świata zebrali się w Rzymie, by podzielić się obawami dotyczącymi tegoż synodu. W bardzo zdecydowanych słowach rozprawili się z błędami i herezjami zawartymi w Instrumentum laboris. Surowo ocenili również papieża Franciszka.

Niezwykłą konferencję zatytułowaną: „Nasz Kościół. Zreformowany czy deformowany?” prowadził John Smeaton, szef brytyjskiego Towarzystwa Ochrony Dzieci Nienarodzonych. Przedstawiając uczestników spotkania – wyłącznie osoby świeckie – zauważył, ze w pełni wypełniają oni punkt 212 Kodeksu Prawa Kanonicznego, mówiący iż „stosownie do posiadanej wiedzy, kompetencji i zdolności, jakie posiadają, przysługuje im prawo, a niekiedy nawet obowiązek wyjawiania swojego zdania świętym pasterzom w sprawach dotyczących dobra Kościoła, oraz – zachowując nienaruszalność wiary i obyczajów, szacunek wobec pasterzy, biorąc pod uwagę wspólny pożytek i godność osoby – podawania go do wiadomości innym wiernym”. Smeaton zauważył przy tym, że oto katolicy z różnych krajów świata wspólnie pochylają się nad kryzysem mimo dzielących ich niekiedy różnic. Prowadzący wyraził nadzieję, że spotkanie to rozpocznie współdziałanie w rodzącym się na naszych oczach międzynarodowym ruchu oporu wobec deformacji Kościoła.

W tym, niewątpliwie historycznym wydarzeniu, udział wzięli między innymi szefowie amerykańskich portali Church Militant (Michael Voris) czy The Remnant (Michael Matts), szef kanadyjskiego portalu LifeSiteNews.com John Henry Westen, czy znany na całym świecie watykanista Marco Tosatti.

Oskarżam biskupów o politeizm i polidemonizm!

Współorganizatorem konferencji była Fundacja Lepanto, której przewodniczy słynny historyk Kościoła profesor Roberto de Mattei, doskonale znany czytelnikom PCh24.pl.

Jego przemówienie wywarło wielkie wrażenie. – Mamy w tej chwili w Kościele de facto dwie religie, jakoś ze sobą współistniejące. Są w tym Kościele bowiem zarówno ci, którzy trwają przy tradycyjnej wierze Kościoła, ale także Ci, którzy chcą zainstalować w nim religię amazońską – nazywając to projektem „Kościoła z amazońską twarzą” – mówił.

– W dokumencie roboczym synodu amazońskiego mamy bowiem do czynienia z reinterpretacją całej wiary katolickiej – a raczej negacją dotychczasowej nauki, z nadawaniem jej zupełnie innego kształtu.

Profesor de Mattei użył ciekawego porównania. Zwrócił uwagę, że w Credo, Wyznaniu Wiary, mówimy: Wierzę w jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela Nieba i Ziemi. A dokument roboczy synodu zdaje się mówić co innego: – Dokument powtarza mantrę papieża Franciszka, według której „wszystko jest połączone ze sobą”. A przecież zgodnie z wiarą katolicką Bóg jest Panem świata i wszechrzeczy, kiedyś tych którzy temu zaprzeczali, otaczano anatemą. Dziś miejsce Boga w duszach wielu duchownych zajmuje natura. Zamiast mówiąc, że Bóg stworzył wszystko i metafizycznie może być we wszystkim, oni mówią, że Bóg jest tym wszystkim fizycznie!!! To jest właśnie Kościół amazoński – tłumaczył uczony.

Historyk zwrócił również uwagę, że z Instrumentum laboris wyczytać można pochwałę politeizmu i panteizmu. Padły bardzo zdecydowane słowa: – Zachowując wielki szacunek dla władz Kościoła muszę powiedzieć wprost – oskarżam wszystkich biskupów i kardynałów, którzy potwierdzają tezy zawarte w Instrumentum laboris o politeizm albo nawet polidemonizm! Wzywam tych kardynałów, którzy wciąż są katolikami, do interwencji. Wiemy, że aniołowie są z nami, wzywamy ich i czekamy na ich pomoc.

Misjonarze zmian klimatycznych, zamiast Ewangelii

Mocne przemówienie wygłosił również Michael Matts. Zapytał po co Kościołowi „Nowa Ewangelizacja” i co było złego w starej?

– Zastanawialiście się Państwo kiedyś, co to właściwie jest ta cała Nowa Ewangelizacja? Wiemy dobrze, czym była stara, tradycyjna ewangelizacja. Polegała ona na organizowaniu misji w krajach pogańskich i nawracaniu tamtejszych ludów. O tej ewangelizacji powstało wiele legend, często czarnych i nieprawdziwych, ale wszyscy wykształceni ludzie wiedzą, że polegała ona na wierności wezwaniu Chrystusa, który powiedział do swych uczniów: „Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego” – mówił szef „The Remnant”. – W ten sposób wszyscy mogli dostać szansę na zbawienie! – dodał.

Ale dziś Kościół całkowicie zmienił metody pracy duszpasterskiej. – Dziś uważa się raczej, że postawy charakterystyczne dla misjonarzy to ofensywa wobec „partnerów” Kościoła. Nie ma to już nic wspólnego z nawracaniem, ale ma wiele wspólnego z dialogiem. Kulminacyjnym momentem była deklaracja z Abu Zabi, doprawdy straszna. Czy po niej w ogóle chrzest wciąż jest potrzebny do zbawienia? Czy Kościół to już tylko coś na kształt klubu religijnego? – pytał Matts.

Szef „The Remnant” zauważył również, że „synod może porzucić misję Kościoła i zmienić swych ludzi w misjonarzy klimatu czy Matki Ziemi”. – Proszę Boga by do tego nie dopuścił – zakończył.

Najbardziej destrukcyjna deklaracja w historii

Wspomnianą przez Mattsa deklarację z Abu Zabi komentował szeroko również watykanista Marco Tosatti. Przypomnijmy, że chodzi o dokument o „międzyludzkim braterstwie” podpisany przez papieża Franciszka i jednego z islamskich duchownych. Znalazły się w niej iście zaskakujące słowa – według jej autorów „istnienie wielu religii jest wyrazem mądrej woli Bożej”.

– Takie postawienie sprawy zmusza zatem do stawiania konkretnych i dość oczywistych pytań – mówił Tosatti. – Jeśli bowiem Bóg chce, by istniało wiele religii, to znaczy, że one są dobre i pozwalają zasłużyć na zbawienie. Watykanista przypomniał, że gdy papieża o tę sprawę zapytał biskup Athanasius Schneider, Ojciec Święty wyjaśnił, że chodziło mu tylko o to, że Bóg dopuszcza istnienie wielu religii. Ale nic w deklaracji nie zmienił.

– Jest przecież napisane „Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz”. Jest przecież napisane „Jam jest Pan Bóg Twój, który Cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli”, a potem pada pierwsze przykazanie: Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną – przypomniał Tosatti. – A więc wolą Bożą jest służyć tylko temu jedynemu, prawdziwemu Bogu, to jasne. Uczy tego również Katechizm Kościoła Katolickiego. Więc jak mamy rozumieć słowa podpisane przez papieża? Że teraz katolicy są w jednym z wielu możliwych Kościołów? Po co więc teraz wierzyć w Ewangelię i w Zbawiciela? O którym to sam Bóg Ojciec powiedział: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie” – dodał.

Marco Tosatti zastanawiał się również, po co dziś katolicy mają być misjonarzami, skoro deklaracja z Abu Zabi zdaje się działalność misyjną unieważniać? Dokument ów watykanista nazwał „najbardziej destrukcyjnym dla katolickiej wiary” spośród wszystkich dokumentów podpisanych kiedykolwiek przez papieży.

Potrzeba powiedzieć: „dość!”. Dla naszych dzieci

Michael Voris powiedział wprost, że Papież Franciszek demontuje wiarę katolicką, i że jako szef portalu Church Militant oczekiwałby, by w tej sytuacji Ojciec Święty ustąpił. – Franciszek nie rozpoznaje swojego fundamentalnego obowiązku dbania o Kościół. O Kościół, który przecież nie jest jego, nie należy do niego, ani do żadnego narodu, grupy itd., ale do Chrystusa. Promuje fałszywą teologię i kieruje Kościołem posługując się plotkami i wykorzystując skandale personalne. W dodatku wykazuje się postawą antyzachodnią, to znaczy przedstawia siebie jako przeciwnika cywilizacji zachodniej, mocno uwypuklającej teocentryzm, a nie antropocentryzm. On chciałby czegoś przeciwnego – stwierdził Voris.

Nazwał Franciszka papieżem politycznym. – Interesuje go głównie socjalizm, globalizm, ochrona klimatu, itp. I Pan Bóg to wszystko widzi. A przecież Franciszek jest głową Kościoła katolickiego, nie Kościoła globalistycznego. A wydaje się, że inspiruje go w dodatku wywodząca się z marksizmu teologia wyzwolenia – teologia, która nie jest katolicka, nie należy do świętego Kościoła katolickiego – dodał.

W podobnym tonie wypowiadał się szef LifeSiteNews.com John Henry Westen. – Rozpoczyna się synod. Większość biskupów i kardynałów milczy na temat błędów zawartych w jego dokumentach. My, świeccy nie możemy. Dlaczego? Bo tu chodzi o los naszych dzieci! Jest naszym prawem domagać się służenia Chrystusowi przez księży, biskupów i papieża. Z miłości do Chrystusa i Kościoła, Najświętszej Maryi Panny i naszych dzieci, musimy powiedzieć głośno: DOSYĆ! – wołał.

– Tak wielu ludzi zdradziło dziś Kościół. Promowane są błędy potęgujące tylko zamieszanie. Papież zaoferował światu, w imieniu Kościoła, przyjaźń. A co ze Zbawicielem? Co on może sądzić o promowaniu heterodoksyjnych naukowców, cudzołóstwa i fałszywego ekumenizmu sprzecznego z Ewangelią – dodał.

Wyjaśniał jednak, że nie chodzi o to, by być przeciwnikiem papieża: – Kocham papieża Franciszka, i to właśnie dlatego milczenie wobec jego błędów byłoby wobec niego nieuczciwe. Musimy modlić się za niego. Nie osądzam jego motywacji ani oczywiście stanu jego duszy, ale widzę i opisuję jego wpływ na Kościół. A wydaje się, że buduje fałszywy Kościół i promuje fałszywą Wiarę – mówił zdecydowanie Westen. – My nie opuścimy Kościoła, bo jest jedynym prawdziwym, nie ma innego. Jesteśmy gotowi na cierpienie i śmierć. Musimy poświęcić się naszej Pani jeszcze goręcej niż do tej pory. I to tu i teraz. Stojąc z nią u stóp krzyża mówimy wraz z nią AMEN, niech się stanie. Być może zobaczymy śmierć Mistycznego Ciała Chrystusa, ale wiemy, że nastąpi zmartwychwstanie. AVE MARIA! – zakończył swe wystąpienie Kanadyjczyk.

Kapłaństwo kobiet, neo-luteranizm i rezygnacja Benedykta

W konferencji udział wzięli również Jeanne Smits, francuska dziennikarka, dr Taylor Marschall, amerykański publicysta i chilijski pisarz Jose Antonio Ureta – członek francuskiego stowarzyszenia TFP.

Smits przestrzegała przed niebezpieczeństwem ustanowienia w Kościele fałszywego ordynariatu dla kobiet-księży. Zastanawiała się przy tym, dlaczego niby to kobiety z Amazonii mają mieć pierwszeństwo w takim rewolucyjnym ruchu. Zwróciła uwagę na „teologię indiańską”, z której takie tendencje i pomysły mogą wynikać.

Jose Antonio Ureta zwrócił zaś uwagę na neo-luterańskie pojmowanie kapłaństwa w dokumentach przygotowawczych synodu.

Dr Marschall zastanawiał się natomiast, dlaczego Benedykt XVI zrezygnował z urzędu i jaki wpływ na tę decyzję mogły mieć naciski tych kręgów, które dziś czują się w Kościele po stokroć lepiej niż za czasów poprzedników Franciszka.

Wierni świeccy wobec kryzysu

Po przemówieniach zadano wiele pytań przesłanych przez internautów na żywo śledzących konferencję za pośrednictwem kanału YouTube. Większość z nich pytała, jak reagować na kryzys i co świeccy mogą zrobić dla podźwignięcia Kościoła.

Padały różne odpowiedzi – ale przewijała się wśród nich stale podkreślana potrzeba wierności Chrystusowi i utrzymywania jedności. Jose Antonio Ureta zaproponował, by bojkotować kapłanów żyjących niemoralnie i głoszących jawne herezje. Dr Marschall zaś, powołując się na św. Tomasza mówił, że odmowa udziału w sakramentach sprawowanych niegodnie, jest tych sakramentów honorowaniem.

Ureta przyznał też, że nie zgadza się z Vorisem w kwestii ustąpienia Franciszka. Twierdzi, że to spotęgowałoby tylko chaos w Kościele. – Oto mielibyśmy w Rzymie już trzech ludzi ubierających się na biało, mieszkających w Watykanie, nie podpisujących się imieniem i nazwiskiem, posługujących się herbem papieskim i udzielających apostolskiego błogosławieństwa. Rezygnacja jeszcze bardziej zniszczyłaby papiestwo niż urzędowanie Franciszka – wyjaśnił.

Profesor Roberto de Mattei wezwał wszystkich wiernych, by zwracali uwagę na to, że powstaje na naszych oczach religia globalnego ocieplenia, świecka i ateistyczna, i bierze w niej udział wielu biskupów. John Henry Westen natomiast namawiał do studiowania wiary i dziejów kryzysu Kościoła, by każdy mógł ludziom w swej parafii powiedzieć, jaka jest prawda. Wszyscy zgodzili się, że potrzeba wiele modlitwy i pracy. A także – gotowości do męczeństwa.

Krystian Kratiuk, Rzym

Krzyczą kamienie, bo ludzie milczą.

Wszyscy pamiętamy moment, kiedy na samym Watykanie szykowano obchody Reformacji i co poprzedziło to watykańskie wariactwo.

Wówczas, tuż przed okrągłą pięćsetną rocznicą Reformacji Marcina Lutra, wielkiej profanacji najświętszej Eucharystii, zorganizowanym mordzie na kapłanach, zakonnikach, wiernych świeckich, przed świętowaniem zorganizowanej grabieży majątków Kościoła, zawaliło się podczas trzęsienia ziemi sanktuarium głównego Patrona Europy, Św. Benedykta z Nursji.

Co niektórzy komentowali, że Święty Benedykt nie mógł patrzeć na to bałwochwalcze, bluźniercze świętowanie i dopuścił zniszczenie swego sanktuarium, aby obłudnie nie czczono jego i nie oddawano w najważniejszych kościołach Europy czci samemu diabłu.

Szatan jako ojciec kłamstwa i morderca od początku dał początek kłamstwu ideologii luterańskiej a mordami przede wszystkim na duchowieństwie, zainaugurował wejście Reformacji w dzieje Kościoła i świata.

Dwa dni temu, łaskawie uzurpujący tron papieski Franciszek, z okazji wspomnienia Świętego Franciszka z Asyżu, w Ogrodach Watykańskich urządził z udziałem purpuratów, świeckich i zakonników, w tym jednego franciszkanina potępieńca, obchody wspomnienia Świętego Biedaczyny z Asyżu.

Osoba tego Świętego jest bluźnierczo używana do autoryzowania nabożeństwa do sił wszechświata, do Matki – Ziemi, zamiast do Boga. W nabożeństwie tym wzięli udział jacyś szamani, poganie, guślarze i zaklinacze. Ubrani i pomalowani rytualnie wznosili oni modlitwy wokół figur dwóch nagich ciężarnych kobiet. Z grzechotkami, przykucaniem, w rytualnym rytmie wznosili modły do sił, których stworzycielem jest Bóg. Dokonali pogańskich rytuałów na Franciszku, jakby sakramenty Kościoła nie były wystarczającym namaszczeniem i potrzebne było jeszcze pogańskie. Ofiarowali mu drewnianą figurę nagiej brzemiennej kobiety.

Nie czcili Stworzyciela, który jest większy niż każda cielesna czy duchowa istota, większy niż żywioły których jest Panem. Czcili siły przyrody, siły życiowe roślin, zwierząt, ludzi i całego wszechświata. Oddawali pogańską cześć mocom, które pozwalają się rozmnażać i trwać życiu. Jakby te wszystkie żywioły nie miały jednego doskonałego Stworzyciela, który ma Imię i który ma swoją Liturgię którą sam ustanowił w swojej objawionej i jedynej religii.

Tego dnia również odbyła się papieska Msza Święta w Bazylice Watykańskiej. Z lewej strony tuż przy ołtarzu niewielki kawałek tynku odpadł od sklepienia bazyliki i upadł na posadzkę. Nikomu nic się nie stało.

>https://www.tvp.info/44700765/niebezpieczny-incydent-w-watykanie-podczas-mszy-spadly-kawalki-tynku-z-sufitu

Nie ma dziś proroków, a gdy pojawia się głos prawdy wśród kapłanów, jest niszczony, pozbawiany funkcji, zamykany, prześladowany i pozbawiany środków do życia.

Nie ma takich, co odważnie mówią, i są słyszani powszechnie. Panuje zmowa pokrywania bałwochwalstwa i kłamstwa autorytetem Boga i godnością Kościoła. Bóg używany jest do potwierdzania kłamstw.

Dorobek Kościoła jest używany do autoryzacji walki z Bogiem w Jego Kościele. Ciało Oblubienicy jest przez hierarchów odstępców poniewierane. Oni przez bałwochwalstwo oddani są szatanowi. Oni są ciałem nie Oblubienicy ale nierządnicy, która idzie na rozpustę sakralną z obcymi bóstwami.

Biblijny nierząd – bałwochwalstwo, uprawiany jest w Watykańskich ogrodach. Osoby świętych Pańskich, kościoły stawiane przez wiernych papieży i królów, w których Ołtarzach i kryptach spoczywają ciała Męczenników, zamęczonych w obronie czystości jedynej prawdziwej Wiary, są używane do autoryzacji zbrodni bluźnierstwa i czczenia pogańskich bożków.

Ojciec kłamstwa i zabójca dusz, ubrał w szaty najwyższych godności kościelnych bluźnierców i bałwochwalców, uzurpatorów, którzy dostali w ręce nie tylko urzędy, ale ludzkie zaufanie prostaczków, rząd dusz i pieniądze wszystkich kościołów świata.

Naprawdę, nadszedł czas, Watykan stał się siedzibą Antychrysta.

A że nie ma komu o tym mówić, kamienie wołają. Nie kamienie pogańskich świątyń, w których demony nie mają nic wspólnego z prawdą, ale kamienie kościołów poświęconych Bogu, kamienie Bazyliki w której murach leżą Święte Ciała Męczenników. Przemawiają kamienie Kościoła, w którym leżą szczątki Świętej Skały, na której Chrystus zbudował, jak a fundamencie, swój Kościół.

Kamienie wołają, że obrzydły Bogu nabożeństwa bluźnierców, są wstrętne ofiary bałwochwalców, który do Ołtarza Świętego podchodzą zaraz po odprawianiu pogańskich obrzędów.

Ludzie milczą, kamienie wołać będą. Im większa cisza tych, którzy powinni mówić, tym mocniej przemawiają kamienie.

Więcej mają ducha kamienie świątyń, przesiąknięte krwią męczenników, niż współcześni kardynałowie, biskupi i kapłani, niż ogłupiali, w nic naprawdę nie wierzący, nie umiejący odróżnić pogańskie bożki od Chrystusa świeccy katolicy.

Potrzeba nawrócenia, postu i modlitwy, gdyż dziś rozpoczął się Synod dla Amazonii, który może być kolejnym krokiem w galopującym niszczeniu Kościoła, jakie dokonuje się rękami Franciszka.

Przy milczeniu ludzkim, oby nas nie pogrzebały za tchórzostwo kamienie świątyń, w których szczątki zamęczonych za czystość Wiary są obecne w Ołtarzach. Bo długo tego znosić nie będą. Kyrie elejson.

https://swietatradycja.wordpress.com

Przynęta wegetariańska

Komentarz • tygodnik „Goniec” (Toronto) • 29 września 2019

Polska jednym susem znowu wskoczyła do grona mocarstw światowych za sprawą pana prezydenta Andrzeja Dudy, który w Nowym Jorku podpisał zobowiązanie, że Polska zapłaci za zainstalowanie w naszym nieszczęśliwym, to znaczy pardon – oczywiście szalenie szczęśliwym kraju, nie tylko dodatkowego tysiąca żołnierzy amerykańskich, ale nawet rozmaite dowództwa, przede wszystkim – w Drawsku Pomorskim. Jest to oczywiście zgodne z doktryną elastycznego reagowania, jaką w pierwszej połowie lat 60-tych sformułował Robert McNamara. Sprowadza się ona do tego, że owszem – haratamy się – ale na przedpolach. Toteż każde mocarstwo stara się pozyskać jak najwięcej przedpoli, na których można by się wyharatać, taktownie oszczędzając terytoria własne. Wszystkie konflikty z okresu „zimnej wojny” to wojny o przedpola, a ponieważ jesteśmy chyba w przededniu nawrotu zimnych wojen, no to i sprawa przedpoli nabiera rumieńców. Nie ma w tym osobliwego, bo Polska jest przedpolem obrotowym; ruscy szachiści na komuny też Polskę tak traktowali, a generał Jaruzelski nawet utworzył wojska jednorazowego użytku, czyli tzw. „niebieskie berety”, które miały wykrwawić się podczas szturmowania Europy Północnej. Teraz jest oczywiście inaczej; teraz Nasz Najważniejszy Sojusznik stara się, co prawda ostrożnie, zainstalować na polskim terytorium przynętę w postaci wspomnianych „rotacyjnych” formacji. Nie ma w tym oczywiście nic złego, to znaczy – nie byłoby, gdyby Polska otrzymywała za to jakieś wynagrodzenie, ale chyba pan prezydent Duda krępował się zagadywać prezydenta Trumpa o takie rzeczy, podobnie jak wcześniej nie ośmielił się poruszyć sprawy ustawy nr 447 JUST, której, ma się rozumieć, „nie ma”. Ale już wkrótce, bo chyba zaraz po wyborach w naszym bantustanie, sekretarz stanu, pan Pompeo, będzie musiał przedstawić Kongresowi stosowny raport, jak Polska wywiązuje się z realizowania roszczeń. Co na ten temat sądzi Kongres, to już trochę wiemy, choćby z listu podpisanego przez 88 senatorów, w którym oczekują oni od pana Pompeo, że podejmie wobec Polski „śmiałe kroki”. Żeby jakoś osłodzić tę gorzką pigułkę, prezydent Trump zapewnił prezydenta Dudę, że sprawa wiz dla obywateli polskich też nabiera rumieńców, z czego oczywiście wszyscy się bardzo cieszą, bo jakże tu się nie cieszyć, kiedy Polska nie tylko wskakuje do grona wielkich mocarstw, ale w dodatku nawiązuje coś na kształt specjalnych stosunków z USA? Ciekawe, jaka będzie reakcja ruskich szachistów, bo jakaś chyba będzie, skoro Stany Zjednoczone przybliżają swoją broń ku Rosji, podobnie jak Sowiety przybliżyły swoją broń do USA w roku 1962, co wywołało tzw. „kryzys karaibski”. Ale w odróżnieniu od ZSRR z czasów Chruszczowa, a zwłaszcza Breżniewa, dzisiejsza Rosja to śmiertelnie chory człowiek Europ, a nawet świata, więc „nikt nam nie zrobi nic, bo z nami jest marszałek Śmigły-Rydz”. Takie przesłanie przekazuje ludowi do wierzenia obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm, podobnie jak w 1939 roku sanacja przekonywała wszystkich, że Niemcy czołgi to mają z tektury – aż nastąpił wiadomy finał. Gdyby jednak sprawy i teraz potoczyły się podobnie, to chyba USA zgodzą się na powołanie jakiegoś polskiego rządu na uchodźstwie, który już chyba podpisze wszystko – o ile oczywiście ktokolwiek będzie jeszcze zwracał uwagę na takie głupstwa i wymagał jakichś podpisów.

Na razie jednak prezydent Trump w ONZ dopuścił się świętokradztwa i to na skalę globalną, bo okazało się, że nie tylko nie wierzy w Gretę Thunbert, w którą wszyscy mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się po zapachu, skwapliwie wierzą, niczym w pana red. Michnika – ale w dodatku scharakteryzował ją jako „szczęśliwą młodą dziewczynkę”, podczas gdy sama Greta nie tylko obsztorcowała wszystkich ONZ-towskich ważniaków, ale „oskarżyła ich, że „okradli” ją z „marzeń i dzieciństwa”. Jakże więc może być „szczęśliwa”, skoro jest nieszczęśliwa ex definitione i za miliony kocha i cierpi Katiusze? Zresztą nie jest w tym osamotniona, bo ONZ-towscy ważniacy zmobilizowali „młodych”, którzy jak niegdyś proletariusze, zaczęli się „łączyć”, strajkować i protestować, zaś najgorliwsi ślubowali, że dopóki klimat się nie uspokoi, to oni nie będą się rozmnażać. Ciekaw jestem, jaki interes mają ONZ-towscy ważniacy z tym całym klimatem, bo zyski z handlu limitami emisji dwutlenku węgla oraz możliwość blokowania tempa rozwoju gospodarczego krajów słabszych i głupszych, musi być coś jeszcze, skoro zabrali się do tego z takim przytupem. Abstynencja rozmnożeniowa, to woda na młyn pana prof. Ehrlicha, co to postuluje zredukowanie światowej populacji do najwyżej miliarda – żeby było komu pożyczać na procent. Oczywiście wszyscy wiedzą, że te „zmiany”, to fiume, bo klimat zawsze się zmieniał, bez względu na to, co ludzie robili, a nawet wtedy, gdy ludzi w ogóle jeszcze nie było, chociaż pani Ewa Kopacz utrzymuje, że „rzucali kamieniami w dinozaury”, w więc musieli być. W tej sytuacji lepiej rozumiemy, dlaczego prezydent Donald Trump jest tak znienawidzony przez postępactwo. Gdyby jeszcze w nieco większym stopniu uwzględniał polskie interesy państwowe – ale gdzie tam marzyć o tem – jak mawiał subiekt Ignacy Rzecki z „Lalki”.

Ale co tu wymagać od prezydenta Trumpa, skoro kandydaci na prawodawców, co prawda nie wszyscy, ale reprezentująca obóz zdrady i zaprzaństwa pani Klaudia Jachira ustawiła się przed pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego, żeby popisać się swoim dowcipem? Nie żaden tam „Bóg”, nie żaden tam „Honor”, nie żadna tam „Ojczyzna” na którą zresztą srają i inni jegomoście, niby mądrzejsi od pani Jachiry, tylko „Bób, Humus i Włoszczyzna”. Widać wyraźnie, że „Honor”, podobnie jak „Ojczyzna”, że o „Bogu” już nie wspomnę, są dla pani Klaudii Jachiry pojęciami obcymi, a chyba nawet nienawistnymi. Nie sądzę też, by w dowodzonym przez pana Schetino, który teraz próbuje chować się pod spódnicą posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, obozie zdrady i zaprzaństwa, pani Jachira była odosobniona – bo przecież musiał być jakiś powód, że ścisłe kierownictwo tej sitwy, pretensjonalnie nazwanej „Koalicją Obywatelską, uznało, że to właśnie ją trzeba stręczyć tubylcom na prawodawcę. Jakże można poważnie traktować państwo, które takich kandydatów wysuwa do swego parlamentu, a przede wszystkim – jakże można traktować poważnie partię, która takie osoby popiera? Przecież z takimi słowami na ustach – a jeśli usta mieli zagipsowane, to z niemym serdecznym krzykiem – ginęli najlepsi polscy patrioci, którymi pani Klaudia Jachira tak ostentacyjnie wzgardziła. „Bób, humus i włoszczyzna” – to wszystko potrawy wegetariańskie, które w środowisku postępackim zawsze budziły zainteresowanie, o czym świadczy przypadek wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera. Myślę, nawiasem mówiąc, że w porównaniu z panią Jachirą, Adolf Hitler był jednak człowiekiem ideowym – ale czego oczekiwać od osób, których zainteresowania nie wykraczają poza rozważania – co by tu zjeść, żeby nie dostać wzdęć, tylko żeby przewód pokarmowy aż do szczęśliwego wypróżnienia, działał „jak natura chciała”. „Takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Najwyraźniej Adam Mickiewicz musiał przewidzieć panią Klaudię Jachirę, która pewnie dostanie się do Sejmu z ramienia obozu zdrady i zaprzaństwa – bo czyż starym kiejkutom, a zwłaszcza – ich zagranicznym mocodawcom – nie tacy właśnie dygnitarze są w Polsce potrzebni?
Stanisław Michalkiewicz

Abp Polak: poza Kościołem nihilizm? “To nie jest stanowisko Kościoła”

Abp Prymas Polski Wojciech Polak odciął się od słów Jarosław Kaczyńskiego, który stwierdził, że „poza Kościołem jest tylko nihilizm”.

Prymasowi Polski pytanie o słowa prezesa PiS zadał w muzeum Polin prof. Mirosław Wyrzykowski, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku.

– Absolutnie to nie jest wizja Kościoła, która jest związana z Kościołem Katolickim. Mogą być to poglądy, co do poglądów nie będę dyskutował z takimi czy innymi osobami; natomiast co do wizji – na pewno nie. Nie mam żadnych wątpliwości – stwierdził abp Polak.

Prymas zaznaczył również, że gdyby opinia Jarosława Kaczyńskiego była zgodna z nauczaniem Kościoła, jego obecność na konferencji w Muzeum Polin „byłaby co najmniej dziwna”.

„Kościół był i jest dzierżycielem jedynego powszechnego systemu wartości. Poza nim mamy tylko nihilizm i my ten nihilizm odrzucamy”, oświadczył niedawno prezes PiS i to te słowa stały się przedmiotem dyskusji z Prymasem w Polin.

Prymas abp Wojciech Polak był gościem w Muzeum Żydów Polskich Polin na konferencji „Tworzymy pokój. Wiara w demokrację – czas wyzwań”.

Źródło: dorzeczy.pl

ged

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2019-09-22) – [Org. tytuł: «Abp Polak: poza Kościołem nihilizm? To nie jest stanowisko Kościoła»]

KOMENTARZ BIBUŁY: Po pierwsze, wielce dziwi i wcale nie cieszy, że Prymas Polski natychmiast zareagował na słowa wypowiedziane przez Prezesa PiS, bo w większości przypadków nie reaguje na nic, na powszechne zgorszenie.

Po drugie, tenże sam Prymas Polski powiedział kiedyś, że stroni od polityki, a tutaj, w kampanii wyborczej natychmiast zaangażował się karcąc (bezpodstawnie) przywódcę jednej opcji politycznej. Czekamy na równie szybkie reakcje po rzeczywiście bulwersujących wypowiedziach politycznych przedstawicieli żydo-komuny z partii Razem, PO czy tworów LGBT.

Po trzecie, co ksiądz katolicki, arcybiskup, Prymas Polski robił w antypolskim towarzystwie (jakaś rabinka, jakiś pseudo-biskup Samiec, komuno-żydostwo, Aleksander Smolar, Magdalena Środa, Adam Bodnar i inne typki), na terenie antypolskiej eksterytorialnej instytucji o nazwie “Polin”? Oficjalnie, dyskutował o “pokoju na świecie”, a w rzeczywistości był tam celem budowania Nowej Religii, która niestety nie ma z katolicyzmem nic wspólnego – jest wręcz zaprzeczeniem Jedynej Prawdziwej Objawionej Religii. I to właściwie wyjaśnia jego (z małej litery…) postawę i jego (z małej litery) wypowiedzi. Smutne, ale rak posoborowia w Kościele pożera coraz więcej komórek, w tym i te, które tradycyjnie stanowiły trzon zdrowego kierowania Organizmem.

No i po czwarte, najważniejsze: bliżej prezesowi Kaczyńskiemu do prawdy niż arcybiskupowi Polakowi. Poza Kościołem nie ma zbawienia i poza Kościołem Powszechnym nie ma Prawdziwej Wiary, co doprowadza wprost do nihilizmu. I niewątpliwie jest prawdą, co powiedział prezes Kaczyński, że “Kościół był i jest dzierżycielem jedynego powszechnego systemu wartości. Poza nim mamy tylko nihilizm.” Arcybiskup Polak (nazwisko jest bardzo mylące…) po prostu błądzi, zresztą jak większość posoborowych hierarchów, dla których ekumenizm, dialogi międzyreligijne, dobra prasa i radosne obchodzenie 500-lecia rozłamu w Kościele – są ważniejsze niż doktryna katolicka.

„Starsi Bracia”

Wśród wielu popularnych frazezów przedziwnej formacji religijnej, którą nazywamy «katolicyzmem posoborowym», ważne miejsce zajmuje ten, który współczesnych wyznawców judaizmu talmudycznego określa «starszymi (?!) braćmi» chrześcijan.

Nie chcemy tu polemi­zować z dziwacznym konceptem, który ewidentnie talmudyczny judaizm, to wyznanie bez świątyni, bez kapłanów i bez ofiary, powstałe — tak samo jak islam — w reakcji na chrześcijaństwo, zamie­nia miejscami ze staroza­konnym żydostwem; jego nonsensowność jest oczywi­sta dla każdego katolika. Możemy tylko pokrótce odwołać się do trafnych słów szwajcarskiego teolo­ga Karola Journeta, wybit­nego dwudziestowiecznego tomisty, później mianowa­nego kardynałem, który pisał: „Żydowski błąd jest pomyłką łodygi, która w chwili, gdy zakwitnie, nie poznaje samej siebie, skon­sternowana odrzuca kwiat i zwraca się ku korzeniom. Oto powstaje nowa formacja reli­gijna. Jest nią obecne żydo­stwo. Ma dwa tysiące lat”‘. 1Journet dodaje dalej, że judaizm wraz z islamem to dwaj skłóceni bracia, nawzajem do siebie podobni, którzy „wza­jemnie głoszą Bożą transcen­dencję, wykluczając Trójcę i Wcielenie” i którzy „Bożemu objawieniu o duchowym zbawieniu świata stawiają na drodze doczesne losy wła­snego narodu”2.

Spróbujmy teraz prześle­dzić powstanie inkrymino­wanego powiedzenia. Pierw­szym człowiekiem, który w czasach nam współcze­snych wypowiedział się o talmudycznych żydach jako o „starszych braciach” chrześcijan, był Jan Paweł II. Stało się to 13 kwietnia 1986 r. podczas papieskiej wizyty w synagodze rzym­skiej, w której papieża przy­jął ówczesny naczelny rabin Rzymu Eliasz Toaff. Dosłow­na wypowiedź papieża brzmiała: „Siete i nostri fra­telli prediletti e, in un certo modo, si potrebbe dire, i nostri fratelli maggiori“3, zatem: „Jesteście naszymi szczególnie umiłowanymi brać­mi i w pewnym sensie, jeśli można tak powiedzieć, naszy­mi starszymi braćmi”. Bliższe­go uzasadnienia tego zaskaku­jącego sformułowania, które możemy eufemistycznie nazwać niefortunnym, już w papieskim przemówieniu nie znajdujemy.

Przyjrzyjmy się wszakże bli­żej papieskim słowom. Wiado­mo, że sposób mówienia Jana Pawła II często obfitował w nie­jednoznaczności i że odległa mu była scholastyczna klarow­ność; w swej niepewności papież opatrywał potem często własne słowa cudzysłowami czy nawet jakimiś usprawiedli­wiającymi „słownymi podpór­kami”, którymi osłabiał czy wręcz kwestionował pewne stwierdzenia w tym samym momencie, w którym je wypo­wiadał. O wyjątkowo wysokim stopniu niepewności, którą papież czuł, gdy wygłaszał sen­tencję o „starszych braciach”, świadczy to, że stosunkowo krótkie zdanie opatrzył zaraz dwiema swoistymi podpórka­mi, mianowicie wyrażeniami „in un certo modo” (`w pewnym sensie’) oraz „si potrebbe dire” (jeśli można tak powiedzieć; że tak powiem’); jego niepewność była ewidentnie tak wielka, że niebezpiecznie zbliżała się do przekonania, iż dopuszcza się czegoś niewłaściwego. Wszak­że nie oparł się pokusie i coś go skłoniło do tego, że osta­tecznie zdanie o „starszych bra­ciach” rzeczywiście wypowie­dział — trudno orzec, czy było to jego znane upodobanie do szokujących wystąpień, czy też inne, raczej polityczne powody; nie sposób przy tym nie zauwa­żyć, że sentencja ta jest cał­kiem zgodna z o wiele szerszą „posoborową” praktyką, która zuchwale ignoruje tradycyjne nauczanie Kościoła o stosunku chrześcijaństwa do żydostwa.

Wypowiedź papieża natural­nie wzbudziła niezwykły entu­zjazm wszystkich wrogów reli­gii katolickiej, którzy aż do dziś dnia nieustannie tłuką nią zawstydzonych katolików po głowach. Sam papież, pobudzo­ny aplauzem mediów, pozbył się początkowego zażenowania i gdy później wprost nawiązy­wał do własnej wypowiedzi, czynił to już w przerobionej postaci, zatem bez tych uspra­wiedliwiających słówek, który­mi przedtem ją opatrzył. Pod­czas wizyty w Ziemi Świętej w marcu 2000 r. (tak, chodzi o tę słynną wizytę w Jerozoli­mie, gdy Jan Paweł II z drże­niem wtykał kartki w szczeliny ściany świątyni Heroda…), podczas spotkania z naczelnym rabinem Izraela, które odbyło się 23 marca 2000 r., już niezu­pełnie w zgodzie z prawdą stwierdził, że wówczas, do żydów zgromadzonych w rzym­skiej synagodze, powiedział jednoznacznie: „Siete i nostri fratelli maggiori“4.

Skąd jednak Jan Paweł II wziął to wyrażenie? Starali się to od pierwszej chwili ustalić komentatorzy papieskiego wystąpienia w rzymskiej syna­godze; poprawnie przy tym przeczuwali, że istniało nie­wielkie prawdopodobieństwo, by to sformułowanie pochodzi­ło od jakiegoś ortodoksyjnego teologa katolickiego, dlatego szukali w źródłach niekatolic­kich. Początkowo wyrażano opinię, że praprzyczyny należy szukać u żydowskiego filozofa Marcina Bubera, który w Chry­stusie widział swego „wielkie­go brata”5. Jest jednak oczywi­ste, że w tym przypadku cho­dziło tylko o powierzchowne skojarzenie wywołane słowem „brat” — od Chrystusa jako „wielkiego brata” żydowskiego myśliciela do talmudycznego żyda jako „starszego brata” katolicyzmu wiedzie doprawdy bardzo daleka droga.

Dopiero młoda polska histo­ryczka literatury Agnieszka Zielińska6 zwróciła uwagę na rzeczywiste źródło, z którego czerpał Jan Paweł II — miano­wicie na heterodoksyjne nurty w polskim romantyzmie, z któ­rym przyszły papież zapoznał się bliżej w młodości jako stu­dent polonistyki w Krakowie. „Starszego brata Izraela” spo­tykamy u Adama Mickiewicza w jego Składzie zasad z roku 1848, piętnastopunktowym programie, którym miała kie­rować się najpierw Mickiewi­czowska legia włoska, ale póź­niej także życie w oswobodzo­nej Polsce. W punkcie dziesią­tym czytamy: „Izraelowi, bratu starszemu, uszanowanie, bra­terstwo i pomoc na drodze ku jego dobru wiecznemu i docze­snemu”. Mickiewicz nie był jed­nakże inicjatorem tego zwrotu — przejął go bowiem od swego „Mistrza” i duchowego wodza, Andrzeja Towiańskiego.

Andrzej Towiański (1799 -­ 1878)7 był postacią dosyć zagadkową, o której do dziś panują rozmaite opinie — nie­którzy uznają go za wizjonera, inni za oszusta, a są też tacy, którzy uważają, że pozostawał na usługach polityki rosyjskiej, starając się spowodować ide­owy rozkład polskiej emigracji. Bezsporne jest jednak to, że chodzi o postać, która miała znaczny wpływ na duchową historię emigracji polskiej po nieudanym powstaniu listopa­dowym roku 1831. Drobny szlachcic z Litwy, poddany cara rosyjskiego, opuścił swoją ojczyznę w 1840 r., a w lipcu 1841 r. osiadł w Paryżu, cen­trum polskiej emigracji, gdzie głosił, że otrzymał specjalne objawienie. Bardzo szybko sku­pił wokół siebie krąg zwolenni­ków; pomogła mu w tym zapewne okoliczność, że od samego początku wśród jego stronników znalazł się także powszechnie szanowany Adam Mickiewicz, którego małżonkę Towiański rzekomo uzdrowił ze sporadycznych zaburzeń psychicznych.

„Koło”, jak nazywała się gru­pa czcicieli Towiańskiego, mia­ło wszelkie zewnętrzne oznaki sekty — były tu histeryczne kobiety, ale też nie mniej histe­ryczni mężczyźni (w okresie romantyzmu nie było to niczym niezwykłym), nie brakowało całowania stóp „Mistrza”, „sióstr” donoszących na „braci” czy nawet pewnego elementu erotycznego, jaki do zgroma­dzenia wniosła młoda i powab­na Ksawera Deybel, „księżnicz­ka Nowego Jeruzalem”, którą „Mistrz” przywiózł sobie z domu. Najbardziej egzaltowa­ni spośród zwolenników Towiańskiego prowadzili cał­kiem poważnie dyskusje na temat, czy „Mistrz” jest Duchem Świętym, Chrystusem Pocieszycielem, drugim wciele­niem Słowa czy też raczej jakimś sakramentem.

Nauczanie Towiańskiego, które pozostawało pod wpły­wem Swedenborga, Saint­-Martina oraz innych współcze­snych mu pseudomistyków i teozofów, najwyraźniej wywo­dziło się w znacznej mierze z Kabały. Świat by/ według nie­go przeniknięty eonami, ducha­mi pośredniczącymi między Bogiem a stworzeniem; czło­wiek winien więc doskonalić się przy pomocy duchów jasnych i w stałej walce z duchami ciemnymi, z który­mi mógł się kontaktować według własnej woli. Bóstwu Chrystusa „Mistrz” ewidentnie zaprzeczał — Chrystus był dla niego jakimś „najwyższym Bożym urzędnikiem” czy „naj­wyższym ministrem” — tym samym więc nie wierzył bynaj­mniej w Jego zmartwychwsta­nie. W nauce Towiańskiego nie brak nawet wędrówki dusz. Nic zatem dziwnego, że wielki przeciwnik towianizmu, ks. Piotr Semenenko, uważał ten system za „kompletne zaprze­czenie” chrześcijaństwa. Nauka Towiańskiego nie jest jednak całkiem jednoznaczna; „Mistrz” nieraz wygłaszał wzajemnie sprzeczne poglądy, ponadto z biegiem czasu zmienił swoje nauczanie, a jego ezoteryczną część powierzał tylko wybra­nym studentom.

Towiański twierdził sam o sobie, że jego misją jest odno­wienie Kościoła chrześcijań­skiego, bo Kościół współczesny jest tylko „martwym drzewem” czy „grobem pobielanym”; natomiast on sam jest pierw­szym z siedmiu wysłanników, którzy zainaugurują siedem epok rozwoju ludzkości. Kiedy indziej jednak, jak się zdaje, za pierwszego wysłannika uważał Chrystusa, za drugiego ­Napoleona (pierwszy cesarz Francuzów w ogóle był przez członków „Koła” otoczony nad­zwyczajnym kultem religij­nym), a siebie — aż za trzecie­go. Podobnie jak średniowiecz­ni joachimici, także Towiański glosii nadejście „trzeciego pię­tra Kościoła”, które nastąpi po piętrze pierwszym (żydostwie starozakonnym) i drugim (chrześcijaństwie); miała je zapoczątkować nowa rewolucja chrześcijańska, na czele której powinni stać papież i naczelny rabin.

Wizyta Jana Pawła II w rzymskiej synagodze, 13 kwietnia 1986 r. Obok papieża rabin Eliasz Toaff

Do tych reform próbował Towiański zjednać papieża Grzegorza XVI, ale też barona Rothschilda czy cara Mikoła­ja I. Z usiłowań o zjednanie po swojej stronie papiestwa nie zrezygnował zresztą aż do śmierci; w tym też celu stop­niowo łagodził (przynajmniej pozornie) niektóre szczególnie ekscentryczne strony swego nauczania. Naturalnie jego sta­rania zakończyły się niepowo­dzeniem i książki Towiańskie­go znalazły się na indeksie (znaczna część z nich została jednak wydana dopiero po jego śmierci). Wielkie zasługi dla umysłowego pokonania heterodoksyjnego nauczania Towiańskiego — pod którego wpływ tak łatwo dostawali się nieszczęśni polscy emigranci, pozbawieni odpowiedniej edu­kacji religijnej — mieli człon­kowie nowo powstałego wów­czas polskiego zakonu zmar­twychwstańców, na czele ze swym długoletnim przełożo­nym generalnym ks. Piotrem Semenenką.

Zmartwychwstańcy obawiali się, że w osobie Towiańskiego wystąpił „nowy Luter”, nieba­wem okazało się jednak, że przeceniali zagrożenie — pod­czas gdy Luter odwiódł od Chrystusa i Jego Kościoła miliony wierzących, sekta Towiańskiego liczyła swoich wiernych tylko na setki, a po śmierci założyciela stopniowo zanikła. Gdyby nie zdarzyło się, że do zwolenników „Mistrza” należeli przez jakiś czas także dwaj najwięksi poeci polskiego romantyzmu, Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki (obaj jednak ostatecznie roze­szli się z Towiańskim), dziś o Towiańskim nawet w Polsce wiedziałaby tylko garstka spe­cjalistów. Indywidualnych sym­patyków Towiańskiego nie brak jednak także w dzisiej­szych czasach. Należy do nich również wspomniana Agniesz­ka Zielińska, która jest wielką wielbicielką nie tylko Towiań­skiego, ale także II Soboru Watykańskiego i Jana Pawła II, samego Towiańskiego zaś uwa­ża za prekursora soboru (ewo­lucjonistyczne elementy w jego nauczaniu mogą zresztą przy­pominać Teilharda de Chardin) i szuka tajemniczych paralel między jego życiem a życiem polskiego papieża…

Jaki był stosunek Towiań­skiego do żydostwa? Towiań­ski uznawał trzy wielkie naro­dy Bożego ludu, wypełniające stopniowo zadania, które zosta­ły im powierzone. Pierwszym z tych narodów byli Żydzi, dru­gim Francuzi, a trzecim Polacy, tzn. Słowdianie (w swoim Wiel­kim Periodzie Towiański uży­wał sformułowań „Izrael Żyd”, „Izrael Francuz” i „Izrael Sło­wianin”), którzy mieli odgry­wać wiodącą rolę w owym „trzecim piętrze Kościoła”, naprawiając nieustannie poprzednie dwa piętra. Żydom jako „starszym braciom”, „duchowo najstarszym wie­kiem”, których zadaniem było „prowadzenie młodszych braci na Bożej drodze”, poświęcał wszakże Towiański coraz wię­cej uwagi: starał się nawracać ich na chrześcijaństwo i, oczy­wiście, również na towianizm. Pierwszym Żydem, którego udało mu się pozyskać, był Gerson Ram, syn żydowskiego kupca z Litwy, który potem działał misyjnie wśród innych Żydów; Rama posyłał też Towiański jako swego wysłan­nika do Rothschilda, ale i do Grzegorza XVI. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej termino­logii Towiańskiego, jego sło­wom o „braterstwie Izraela z młodszymi braćmi”, „człowie­ku późniejszym”, „nowych narodach”, a także innym podobnym wypowiedziom, oka­że się, że terminu „starsi bra­cia” nie odnosił Towiański do religii judaistycznej, a raczej do narodu żydowskiego, zatem do narodu, który naprawdę jest starszy niż Francuzi, Polacy czy inne narody chrześcijań­skie. Towiańskiego pojmowa­nie Żydów jako „starszych bra­ci” Francuzów czy Polaków nie powinno zatem być, jak się wydaje, wrogie dla katolickie­go chrześcijanina; wszelako absolutnie wrogie pozostaje znamiennie bulwersujące poj­mowanie tego zwrotu, z któ­rym spotykamy się w obecnych czasach, począwszy od 13 kwietnia 1986 r.

Zapoznanie się z dziełem Andrzeja Towiańskiego daje nam zatem możliwość stwier­dzić, z jak mętnego źródła zaczerpnął Jan Paweł II swoją sentencję, wypowiedzianą po raz pierwszy w obecności naczelnego rabina Rzymu i potem kilkakrotnie powtórzo­ną. Pozostańmy jednak jeszcze przez chwilę przy tej papieskiej wizycie w synagodze rzymskiej i spróbujmy odgadnąć sens całej tej akcji, rzeczywiście sta­rannie zorganizowanej i od tej pory wielokrotnie przypomina­nej i medialnie opiewanej. Chy­ba nie pomylimy się, wyrażając domniemanie, że przynajmniej jednym z celów, do których dążyli organizatorzy tej papieskiej drogi do Canossy, była próba stłumienia wspomnień katolików o innym papieżu i o innym naczelnym rabinie Rzymu. Było to ponad 40 lat przed niefortunnym wydarze­niem z kwietnia 1986 r. ­w październiku 1944 r., w świę­to Jom Kippur, kiedy naczelne­mu rabinowi Rzymu, Izraelowi Zollemu, również w synagodze rzymskiej objawił się Jezus Chrystus; rabin Zolli przyjął chrzest 13 lutego 1945 r., przy czym jako wyraz wdzięczności za to, co papież Pius XII zdzia­łał dla ludności żydowskiej w latach II wojny światowej, przyjął chrzestne imię Euge­niusz, a więc chrzestne imię Piusa XII8. Rabina Zollego już od wielu lat wiązała z Piusem XII przyjaźń, która po chrzcie rabina zyskała jeszcze na sile; obu ich od tej pory łączył już nie tylko subtelny zmysł sztu­ki, podziw dla poezji Rilkego czy Wagnerowskiego Parsifala, ale w pierwszym rzędzie wspól­na wiara. Nawrócenie rabina spotkało się oczywiście z ogromną niechęcią czoło­wych przedstawicieli judaizmu włoskiego i światowego. Zapewne jednym z powodów ogólnoświatowej kampanii roz­pętanej o wiele później prze­ciwko osobie Piusa XII był wpływ papieża na konwersję Zollego.

Papieska wizyta w synago­dze rzymskiej, do której doszło 13 kwietnia 1986 r., oznaczała niewątpliwie tryumf rabina Toaffa, któremu udało się tak upokorzyć znienawidzone papiestwo, jak nie zdołał tego uczynić żaden z jego poprzed­ników; to symptomatyczne, że wygłoszone wówczas słowa o „starszych braciach” rabin Toaff tryumfalnie wykorzystał w tytule swej autobiografii9. Historia jednak po latach dopisala do jego tryumfu ironiczne post scriptum. Mianowicie syn tegoż rabina, Ariel Toaff, profe­sor historii średniowiecza i renesansu na uniwersytecie Bar Ilan w Tel Awiwie, w lutym 2007 r. wydal swoją książkę Pasque di sangue. Ebrei d’Eu­ropa e omicidi rituali (`Krwawa Pascha. Europejscy Żydzi i rytualne mordy’)’10, w której udokumentował na podstawie studiów nad źródłami — pocho­dzącymi zwłaszcza z rejonu północno-wschodnich Włoch ­że w średniowieczu rzeczywi­ście istniała na tym terytorium sekta żydów aszkenazyjskich, która dopuszczała się mordów rytualnych. Po gwałtownej kampanii medialnej, w którą włączył się także jego ojciec, ostatecznie zmuszono Ariela Toaffa, by wycofał swoją książ­kę z obiegu i po roku opubliko­wał nowe jej wydanie, w któ­rym przezornie osłabił swe pierwotne tezy; nie zamierza­my już wszakże zajmować się tu całą sprawą, stanowiącą tyl­ko kolejny rozdział w dziejach ograniczania swobody badań historycznych w Europie na początku XXI wieku. Niemniej pozostaje faktem, że podczas gdy posoborowi hierarchowie kościelni, bardziej posłuszni światu niż Bogu, lękliwie zabraniali w swych diecezjach kultu dziecięcych męczenni­ków, ofiar mordów rytualnych, na czele z najbardziej znanym z nich, św. Szymonem z Try­dentu — żydowski historyk, syn naczelnego rabina Rzymu, bez wahania wystąpił w obro­nie tych, których wyrzekli się ich współwyznawcy. W taki sposób współczesna historia stosunków Kościoła katolickie­go i rzymskiej gminy żydow­skiej zakreśliła doprawdy inte­resujący łuk — od Eugeniusza Zollego, przez Eliasza Toaffa, do Ariela Toaffa.

Paweł Zahradnik

Dr Paweł Zahradnik stale współpra­cuje z czeskim pismem tradycyjnych katolików „Te Deum”. Z języka czeskie­go przełożyła Krystyna Grań.

Kościół, który został postawiony na głowie – wywiad z ks. Dawidem Pagliaranim FSSPX

Czcigodny Księże, przed końcem bieżącego roku będzie miało miejsce wiele ważnych wydarzeń, takich jak synod nt. Amazonii czy reforma Kurii Rzymskiej. Przyniosą one doniosłe konsekwencje dla życia Kościoła. Jak, zdaniem Księdza, sytuują się one na tle pontyfikatu papieża Franciszek?

Ks. Dawid Pagliarani FSSPX, przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X

Coraz więcej katolików odnosi wrażenie, że Kościół stanął na progu nowej katastrofy. Jeśli cofniemy się nieco w czasie, [dostrzeżemy, że] II Sobór Watykański mógł się odbyć, ponieważ był rezultatem rozkładu, jaki dotknął Kościół w latach przed jego zwołaniem: w krytycznym momencie tama pękła pod naporem sił, które działały już od pewnego czasu. Właśnie w ten sposób zwyciężają wielkie rewolucje, gdyż legislatorzy tylko aprobują i sankcjonują to, co już wcześniej, przynajmniej częściowo, stało się faktem.

I tak reforma liturgiczna była tylko rezultatem eksperymentów działającego w okresie międzywojennym ruchu liturgicznego, który zdołał pozyskać dla swych postulatów część duchowieństwa. Współcześnie, podczas tego pontyfikatu, dokument Amoris lætitia usankcjonował praktykę, która niestety już wcześniej była obecna w Kościele, szczególnie jeśli chodzi o możliwość przyjmowania Komunii przez osoby żyjące w stanie jawnego grzechu. Jak się wydaje, sytuacja dojrzała dziś do przeprowadzenia kolejnych reform o dalekosiężnych skutkach.

Czy mógłby Ksiądz sprecyzować swój pogląd na temat ekshortacji apostolskiej Amoris lætitia trzy lata po jej publikacji?

Amoris lætitia jest w historii Kościoła ostatnich lat tym, czym są Hiroszima czy Nagasaki w historii współczesnej Japonii. Patrząc po ludzku, spustoszenia spowodowane tym dokumentem są niemożliwe do naprawienia. Jego wydanie było bez wątpienia najbardziej rewolucyjnym z dotychczasowych czynów papieża Franciszka, a zarazem wzbudzającym największe kontrowersje – także poza środowiskiem Tradycji – ponieważ bezpośrednio dotyka kwestii moralności małżeńskiej, co umożliwiło wielu duchownym oraz świeckim dostrzeżenie poważnych błędów, jakie zawiera. Ten fatalny dokument został mylnie uznany za dzieło kogoś ekscentrycznego i lubiącego prowokować, a tak niektórzy postrzegają obecnego papieża. Nie jest to właściwy obraz rzeczy i jest czymś niewłaściwym stosowanie tak daleko idących uproszczeń.

Zdaje się Ksiądz sugerować, że Amoris lætitia jest nieuniknionym skutkiem czegoś daleko wykraczającego poza osobowość obecnego papieża. Dlaczego stroni Ksiądz od określenia go jako człowieka oryginalnego?

Amoris laetitia to jeden z tych skutków, które prędzej czy później musiały zaistnieć jako rezultat zasad, przyjętych przez sobór. Kardynał Walter Kasper przyznał i podkreślił, że nowa eklezjologia koresponduje z nowym pojmowaniem rodziny chrześcijańskiej1.

W rzeczy samej sobór był przede wszystkim eklezjologiczny, tzn. w swoich dokumentach przedstawił nową koncepcję Kościoła. Kościół założony przez Pana Jezusa już nie ma być po prostu Kościołem katolickim, ale czymś szerszym: ma zawierać inne wyznania chrześcijańskie. W tym ujęciu wspólnoty prawosławne czy protestanckie posiadają „eklezjalność” na mocy sakramentu chrztu. Innymi słowy, wielką nowością eklezjologii soboru jest możliwość przynależności do Kościoła założonego przez Pana Jezusa na różne sposoby i w różnym stopniu. Stąd też współczesne pojęcie „pełnej” lub „niepełnej” jedności, [jedności] ze „zmienną geometrią”, jak można by rzec. Kościół stał się strukturalnie otwarty i elastyczny. Nowy sposób przynależności do Kościoła, elastyczny i różnorodny, według którego wszyscy chrześcijanie są zjednoczeni w Kościele Chrystusowym, leży u podstaw ekumenicznego chaosu.

Nie sądźmy jednak, że te teologiczne nowinki są czymś czysto abstrakcyjnym – mają one wpływ na codzienne życie wiernych. Wszystkie błędy dogmatyczne, które oddziałują na Kościół, prędzej czy później wywrą wpływ również na rodzinę chrześcijańską, albowiem jedność małżonków chrześcijańskich jest odbiciem jedności Chrystusa i Jego Kościoła. Kościołowi ekumenicznemu, elastycznemu i panchrześcijańskiemu odpowiada pojęcie rodziny, w której zobowiązania małżeńskie utraciły swoje dawne znaczenie, w której więzy między małżonkami, między kobietą a mężczyzną, nie są już postrzegane ani definiowane w ten sam sposób: one również stają się elastyczne.

Papież postępujący według zasad II Soboru Watykańskiego

Czy mógłby Ksiądz sprecyzować swoją myśl?

Konkretnie rzecz ujmując: tak jak „panchrześcijański” Kościół Chrystusowy, choć poza jednością katolicką, miałby zawierać dobre i pozytywne elementy, tak samo miałyby istnieć dla wiernych dobre i pozytywne elementy poza małżeństwem sakramentalnym, np. w małżeństwie cywilnym, a także w jakimkolwiek innym związku. Tak jak nie ma już rozróżnienia między „prawdziwym” Kościołem a „fałszywymi” kościołami – gdyż kościoły niekatolickie są dobre, tyle że mniej doskonałe – tak samo wszystkie związki stają się dobre, albowiem zawsze jest w nich coś dobrego, choćby sama miłość.

Oznacza to, że w „dobrym” małżeństwie cywilnym – szczególnie jeśli zostało ono zawarte między osobami wierzącymi – można znaleźć niektóre elementy chrześcijańskiego małżeństwa sakramentalnego. Nie chodzi wcale o to, aby traktować małżeństwa sakramentalne i cywilne jako sobie równe; jednak związek cywilny nie jest zły sam w sobie, a jedynie mniej dobry! Dotychczas mówiliśmy o uczynkach dobrych i złych, o życiu w łasce lub w grzechu śmiertelnym; obecnie są jedynie uczynki dobre i mniej dobre. Podsumowując, Kościołowi ekumenicznemu odpowiada ekumeniczna rodzina, tzn. rodzina zrekonstruowana (w Polsce używa się także określenia „rodzina patchworkowa” – przyp. red. WTK) lub podlegająca rekonstrukcji, według potrzeb i wrażliwości.

Przed II Soborem Watykańskim Kościół nauczał, że niekatolickie wyznania chrześcijańskie nie należą do prawdziwego Kościoła, a więc nie są częścią Kościoła Jezusa Chrystusa. Doktryna zawarta w Konstytucji dogmatycznej o Kościele Lumen gentium (nr 8) otwiera drogę do uznania ich za częściowe realizacje Kościoła Chrystusowego. Konsekwencje tych błędów są nieobliczalne i z czasem tylko się potęgują.

Amoris lætitia jest więc nieuniknionym rezultatem nowej eklezjologii głoszonej przez Lumen gentium, a także niemądrego otwarcia się na świat, zalecanego przez Konstytucję duszpasterską o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes2. I istotnie, wraz z Amoris lætitia małżeństwo chrześcijańskie staje się coraz bardziej takim, jakim go rodzi i profanuje współczesność.

Dlatego nauczanie papieża Franciszka – obiektywnie rzecz biorąc wprowadzające zamieszanie – nie jest jakąś dziwaczną aberracją, ale logiczną konsekwencją zasad proklamowanych przez sobór. Papież po prostu wyciąga z nich ostateczne – na obecnym etapie – konsekwencje…

Czy ta nowa doktryna o Kościele znalazła wyraz w jakiejś konkretnej koncepcji teologicznej?

Po soborze pojęcie „Ludu Bożego” zastąpiło pojęcie „Mistycznego Ciała Chrystusa”. Jest ono obecne w wielu miejscach nowego Kodeksu prawa kanonicznego, opublikowanego w 1983 r. Jednak w 1985 r. nastąpiło pewne przesunięcie. Okazało się, że termin „Lud Boży” jest niewygodny, ponieważ umożliwiał skręt w kierunku teologii wyzwolenia i marksizmu. Został on zastąpiony innym pojęciem, również wywodzącym się z soboru – eklezjologią wspólnoty. Pozwala ono [na forsowanie tezy o] elastycznej przynależności do Kościoła, [głoszącej] że wszyscy chrześcijanie są zjednoczeni w tym samym Kościele Chrystusowym, ale w różnią się stopniem tego zjednoczenia. Znaczy to, że dialog ekumeniczny stał się niczym konwersacja w wieży Babel, jak to miało miejsce w Asyżu w 1986 r. Jest jak ukochany przez papieża Franciszka wielościan: „Bryła geometryczna, która ma wiele różnych ścian. Wielościan odzwierciedla zbieg wszystkich różności, które zachowują w nim swoją oryginalność. Nic się nie rozpuszcza, nic nie zostaje zniszczone, żadna z części nie dominuje nad innymi”3.

Czy widzi Ksiądz ten sam eklezjologiczny fundament w reformach zapowiedzianych przez instrumentum laboris najbliższego synodu nt. Amazonii bądź w projekcie reformy Kurii Rzymskiej?

Wszystko sprowadza się, bezpośrednio lub pośrednio, do fałszywego pojęcia Kościoła. Zauważmy raz jeszcze, że papież Franciszek jedynie wyciąga ostateczne konkluzje z zasad głoszonych przez sobór. Mówiąc konkretnie, reformy forsowane przez papieża zakładają istnienie Kościoła wsłuchującego się, Kościoła synodalnego, Kościoła uwrażliwionego na kulturę ludów, na ich oczekiwania i wymagania, zwłaszcza dotyczące spraw ludzkich i naturalnych, właściwych dla naszych czasów i wciąż zmieniających się. Wiara, liturgia i rządy Kościoła muszą się do tego wszystkiego dostosować i być tego rezultatem.

Wiecznie wsłuchujący się Kościół synodalny stanowi najnowszy etap ewolucji Kościoła kolegialnego, promowanego przez II Sobór Watykański. Oto konkretny przykład: wedle instrumentum laboris Kościół winien przyjąć i uznać za własne takie elementy, jak lokalne tradycje związane z kultem duchów oraz tradycyjną medycynę amazońską, które przypominają tzw. egzorcyzmy. Ponieważ te tubylcze zwyczaje są zakorzenione w terytorium, które ma swoją historię, zatem owo „terytorium jest miejscem teologicznym, szczególnym źródłem Bożego objawienia”. Oto dlaczego należy uznać bogactwo tych rodzimych kultur, albowiem „nieszczere otwarcie się na bliźniego, a także postawa korporacyjna, ograniczająca zbawienie jedynie do własnej wiary, niszczą tę właśnie wiarę”. Odnosi się wrażenie, że zamiast walczyć z pogaństwem obecna hierarchia chce przyjąć i wcielić jego wartości. Organizatorzy przyszłego synodu nazywają je „znakami czasu” – to wyrażenie tak drogie Janowi XXIII – które należy traktować jako znaki dane przez Ducha Świętego.

Kościół Chrystusowy nie jest forum

A jeśli chodzi o Kurię?

Projekt reformy Kurii zakłada z kolei taki Kościół, który o wiele bardziej przypomina dzieło ludzkie niż społeczność Bożą, hierarchiczną, będącą depozytariuszem nadprzyrodzonego Objawienia, korzystającą z nieomylnego charyzmatu zachowania i głoszenia ludziom odwiecznej prawdy aż do końca czasów. Jak wprost wskazuje tekst projektu, chodzi o „uwspółcześnienie (aggiornamento) Kurii […] w oparciu o eklezjologię II Soboru Watykańskiego”. Dlatego nie budzą zaskoczenia słowa autorstwa grupy kardynałów zajmujących się tą reformą: „Kuria działa jako pewnego rodzaju platforma i forum komunikacji między Kościołami partykularnymi i konferencjami biskupów. Kuria zbiera doświadczenia Kościoła powszechnego i w oparciu o nie dodaje zachęty Kościołom partykularnym i konferencjom biskupów […] To życie jedności udzielone Kościołowi jest obliczem synodalności […] Lud wiernych, kolegium biskupie, biskup Rzymu słuchają się wzajemnie, wsłuchując się także w Ducha Świętego […] Ta reforma jest ustanowiona w duchu «zdrowej decentralizacji» […] Kościół synodalny to «Lud Boży, który wspólnie kroczy» […] Ta posługa Kurii względem misji biskupów i communio [‘jedności’] nie polega na czujności czy kontroli ani na podejmowaniu decyzji przez wyższy autorytet […]”4.

Platforma, forum, synodalność, decentralizacja… wszystko to jedynie potwierdza eklezjologiczny rodowód wszystkich współczesnych błędów. W tym bezkształtnym zlepku nie ma już żadnego autorytetu. To niszczenie Kościoła takiego, jakim go założył Pan Jezus. Zakładając swój Kościół Chrystus nie otworzył forum komunikacji ani platformy wymiany; powierzył On Piotrowi i swoim apostołom zadanie pasania Jego trzody oraz powołał ich do tego, żeby byli kolumnami prawdy i świętości, prowadzącymi dusze do nieba.

Jak można scharakteryzować ten błąd eklezjologiczny odnośnie do boskiego ustroju Kościoła, założonego przez Jezusa Chrystusa?

To pytanie dotyczy obszernej kwestii, ale abp Lefebvre udzielił nam na nie częściowej odpowiedzi. Mówił, że struktura nowej Mszy odpowiadała Kościołowi demokratycznemu, który nie jest już hierarchiczny ani monarchiczny. Kościół synodalny, o którym marzy papież Franciszek, ma zdecydowanie demokratyczny charakter. On sam powiedział, jak go sobie wyobraża: jako odwróconą piramidę. Czyż można było jaśniej pokazać, jak rozumie synodalność? Synodalność to Kościół, który został postawiony na głowie. Jednakże podkreślmy raz jeszcze: to tylko naturalny wzrost nasion, zasadzonych na soborze.

Czy nie uważa Ksiądz, że próbuje się na siłę sprowadzić obecną rzeczywistość do zasad II Soboru Watykańskiego, który miał miejsce ponad pół wieku temu?

Niech odpowiedzi na to pytanie udzieli jeden z najbliższych współpracowników papieża Franciszka – kardynał [Oskar Rodríguez] Maradiaga, arcybiskup Tegucigalpy (stolicy Hondurasu – przyp. red. WTK) i koordynator C6 – doradczej grupy kardynałów. Powiedział on: „Po II Soborze Watykańskim następuje zmiana metod i treści ewangelizacji oraz edukacji chrześcijańskiej. Zmienia się liturgia […] Zmienia się perspektywa misjonarska: misjonarz powinien ustanowić dialog ewangelizacyjny […] Zmienia się działanie społeczne; nie chodzi już tylko o miłość i rozwój różnych form pomocy, ale także o walkę na rzecz sprawiedliwości, prawa ludzkie i wyzwolenie […] Wszystko zmienia się w Kościele wedle odnowionego modelu duszpasterskiego”. Aby ukazać, w jakim duchu są dokonywane te zmiany, dodał: „Papież chce doprowadzić odnowę Kościoła do punktu, w którym stanie się ona nieodwracalna. Wiatrem, który popycha żagle Kościoła na pełne morze jego głębokiej i zupełnej odnowy, jest miłosierdzie”5.

Jednak podniosło się przeciw planowanym reformom wiele głosów i można się spodziewać, że nie ucichną również w najbliższych miesiącach. Jak ocenia Ksiądz te reakcje?

Można się tylko cieszyć z podobnych reakcji i stopniowego uświadamiania sobie przez wielu wiernych i kilku purpuratów, że Kościół zbliża się do nowej katastrofy. Reakcje te są cenne, bowiem świadczą o tym, że głos, który promuje wspomniane błędy, nie może być głosem Chrystusa ani Magisterium Kościoła. Jest to bardzo ważne i, pomimo tragicznego kontekstu, pokrzepiające. Nasze Bractwo ma obowiązek uważnie śledzić te reakcje, a równocześnie starać się unikać mylnych postaw, które nie mogą przynieść żadnego efektu.

Soborowy pluralizm obezwładnia opozycję

Co Ksiądz przez to rozumie?

Po pierwsze należy zauważyć, że te reakcje przypominają rzucanie grochem o ścianę i trzeba mieć odwagę, żeby spytać, dlaczego tak się dzieje. Przykładowo czterech kardynałów wyraziło swoje dubia odnośnie do Amoris lætitia. Ich czyn został przez wielu zauważony i powitany jako początek akcji, która przyniesie trwałe skutki – a jednak milczenie Watykanu pozostawiło tę krytykę bez odpowiedzi. W międzyczasie dwóch ze wspomnianych kardynałów zmarło, zaś papież Franciszek przeszedł do kolejnych projektów reformy, o których przed chwilą rozmawialiśmy. W ten sposób uwaga [zainteresowanych] została skierowana na nowe tematy, siłą rzeczy pozostawiając bitwę o Amoris lætitia na drugim planie, jakby zapomnianą, a treść tej ekshortacji najwyraźniej została de facto przyjęta.

Aby zrozumieć milczenie papieża nie możemy zapominać, że Kościół wywodzący się z soboru jest pluralistyczny. To Kościół, który nie opiera się już na wiecznej i objawionej prawdzie, nauczanej odgórnie przez autorytet. Mamy do czynienia z Kościołem, który „wsłuchuje się”, a zatem słucha głosów, które mogą się od siebie różnić. Dla porównania: w ustroju demokratycznym zawsze jest miejsce, przynajmniej pozornie, dla opozycji. Należy ona w pewnym sensie do systemu, ponieważ pokazuje, że można dyskutować, posiadać odmienną opinię, że jest miejsce dla wszystkich. Coś takiego może oczywiście wspierać dialog demokratyczny, ale nie przywróci panowania absolutnej i powszechnej prawdy oraz odwiecznego prawa moralnego. Zatem błąd może być swobodnie głoszony obok rzeczywistej, ale strukturalnie nieskutecznej opozycji, niezdolnej do zastąpienia błędu prawdą. Należy więc w ogóle zerwać z systemem pluralistycznym, a źródłem tego systemu jest II Sobór Watykański.

Co zdaniem Księdza powinni uczynić ci duchowni oraz wierni świeccy, którym zależy na przyszłości Kościoła?

Po pierwsze, powinni mieć świadomość [problemu] oraz odwagę, by uznać, że istnieje ciągłość między nauką soboru i papieży epoki posoborowej a obecnym pontyfikatem. Cytowanie na przykład magisterium „świętego” Jana Pawła II w celu przeciwstawienia go nowinkom papieża Franciszka jest bardzo złym pomysłem, z góry skazanym na porażkę. Dobry lekarz nie może się zadowolić nałożeniem na ranę kilku szwów, zanim jej gruntownie nie oczyści. Nie gardzimy tymi wysiłkami, ale sama miłość bliźniego zobowiązuje nas do jasnego wskazania, gdzie leży źródło problemów.

Podając konkretny przykład tej wewnętrznej sprzeczności wystarczy przywołać osobę kardynała Müllera. Jest on obecnie, spośród różnych innych postaci, najbardziej zaciekłym krytykiem Amoris lætitia, instrumentum laboris i projektu reformy Kurii. Używa bardzo mocnych określeń; mówi nawet o „zerwaniu z Tradycją”. A przecież ten kardynał, który znajduje obecnie dość siły, aby publicznie piętnować owe błędy, jest tym samym, który chciał zmusić Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X – w jedności ze swymi poprzednikami i następcami w Kongregacji Nauki Wiary – do zaakceptowania całego soboru i posoborowego Magisterium! Abstrahując od sprawy Bractwa i jego stanowiska, krytyka wyrażana przez kard. Müllera, która skupia się na objawach nie doszukując się ich przyczyn, jest wysoce szkodliwa i nielogiczna.

Miłosierdzie „przekazywania tego, co się otrzymało”

Często zarzuca się Bractwu, że potrafi jedynie krytykować. Co proponuje ono pozytywnego?

Bractwo nie krytykuje w sposób systematyczny czy a priori. Nie jest ono zawodowym mizantropem. Cieszy się ono swobodą wypowiedzi, która pozwala mu mówić otwarcie, bez obawy, że straci korzyści, których nie posiada… Wolność ta jest w obecnych czasach niezbędna.

Przede wszystkim Bractwo żywi miłość do Kościoła i do dusz. Obecny kryzys nie jest tylko kryzysem doktrynalnym. Kolejne seminaria są zamykane, kościoły pustoszeją, dramatycznie spada uczestnictwo w życiu sakramentalnym. Nie możemy wobec tego stać z założonymi rękoma i mówić sobie: „Wszystko to dowodzi, że Tradycja ma rację!”. Tradycja ma obowiązek przychodzenia z pomocą duszom przy pomocy środków, których jej udziela Boża Opatrzność. Nie jesteśmy motywowani pyszną dumą, lecz ponaglani miłością, która pragnie „przekazać to, cośmy otrzymali” (por. 1 Kor 15, 3). Oto, co pragniemy pokornie czynić poprzez nasz codzienny apostolat – jednak jest on nieodłączny od piętnowania zła, które trapi Kościół. Tylko w ten sposób możemy choćby częściowo uchronić trzodę porzuconą i rozproszoną przez złych pasterzy.

Czego Bractwo oczekuje od duchownych i świeckich, którzy zaczynają jasno postrzegać obecną sytuację? Co robić, aby ich postawa zaowocowała pozytywnie i skutecznie?

Muszą oni mieć odwagę uznać, że nawet odpowiednie stanowisko doktrynalne nie wystarczy, jeśli nie będzie mu towarzyszyć życie duszpasterskie, duchowe i liturgiczne spójne z zasadami, których chce się bronić, ponieważ sobór zapoczątkował nowy nurt życia chrześcijańskiego, spójny z jego nową doktryną.

Jeśli już się przyzna wszystkie prawa prawdziwej nauce katolickiej, trzeba podjąć autentyczne życie katolickie spójne z tym, co się wyznaje. Bez tego taka czy inna deklaracja pozostanie jedynie wydarzeniem medialnym, pamiętanym przez kilka miesięcy, a może tylko parę tygodni… Mówiąc konkretnie, trzeba przylgnąć wyłącznie do Mszy św. trydenckiej i przyjąć wszystko to, co się z tym krokiem wiąże; trzeba przylgnąć do Mszy katolickiej i wyciągnąć z tego wszystkie konsekwencje; trzeba przylgnąć do Mszy nieekumenicznej, Mszy wszech czasów i z tej Mszy czerpać łaski potrzebne do odnowienia życia świeckich wiernych, zakonów, seminariów, a zwłaszcza do odrodzenia się ideału kapłaństwa katolickiego. Nie chodzi o przywrócenie Mszy trydenckiej dlatego, że jest ona teoretycznie najlepszą opcją. Chodzi o jej powszechne przywrócenie, życie nią i obronę jej aż do męczeństwa, ponieważ jedynie Krzyż Pana Jezusa może wyprowadzić Kościół z katastrofalnej sytuacji, w której się znalazł.

Portæ inferi non prævalebunt adversus eam!

„Bramy piekielne nie przemogą go!”

Menzingen, 12 września 2019 r., w święto Najświętszego Imienia Maryi

Od liberalizmu do personalizmu, detronizacja Chrystusa Króla – Ks. John Jenkins FSSPX

Szanowni Państwo, drodzy Wierni,

W roku obecnym obchodzimy ważną rocznicę, pięćdziesięciolecie zakończenia II Soboru Watykańskiego. Wszystkie rocznice są okazją do refleksji nad znaczeniem pewnych wydarzeń, nad ich wypływem oraz skutkami, jakie wywarły. Podczas niniejszej konferencji chciałbym powiedzieć pokrótce o jednym z doktrynalnych fundamentów Vaticanum II, czy nawet idei przewodniej promulgowanych przez niego dokumentów. Aby właściwie zrozumieć sobór, musimy przede wszystkim poznać fundamentalne doktryny, które stanowiły dla niego inspirację oraz siłę napędową.

Nie od rzeczy będzie przypomnienie w tym miejscu, że około czterdzieści lat przed soborem, w roku 1925, promulgowana została encyklika Quas primas – O społecznym panowaniu Chrystusa, potwierdzająca to, co powiedział św. Paweł w Liście do Koryntian (1Kor 15,25): „Trzeba bowiem, żeby królował”. Zaledwie dwadzieścia lat przed soborem, Pius XII raz jeszcze powtórzył tę doktrynę, stwierdzając: „Ratunek i zbawienie dla współczesnego człowieka znajduje się tylko w czci dla Chrystusa jako Króla, w uznaniu uprawnień wynikających z władzy, jaką On sprawuje, oraz w doprowadzeniu do powrotu poszczególnych ludzi i całej ludzkiej społeczności do chrześcijańskiego prawa prawdy i miłości” (Summi pontifucatus, 1939). Leon XIII w swej encyklice Diuturnum illud podkreślał, że „spokój i pomyślność trwały dopóty, dopóki pomiędzy władzą duchowną a świecką panowała zgodna przyjaźń”. Od samych początków chrześcijaństwa, od chrztu Konstantyna aż po czasy poprzedzające II Sobór Watykański, papieże zawsze pracowali na rzecz społecznego panowania naszego Pana Jezusa Chrystusa, którego najpełniejszym wyrazem jest publiczne uznanie prawdziwości wiary katolickiej.

Po soborze jednak jesteśmy świadkami nie tylko dramatycznej zmiany, nie tylko pewnych trudności w głoszeniu praw Boga i Kościoła – które w całej historii napotykało na rozmaite przeciwności – na naszych oczach dokonuje się całkowity zwrot. Podczas, gdy do tej pory papieże potępiali tak zwane „prawa człowieka” jako poroniony płód rewolucji, obecnie jesteśmy świadkami, jak samo papiestwo stało się narzędziem propagandy głoszącej idee masońskiej rewolucji francuskiej. Podczas, gdy uprzednio papieże zawsze walczyli o wiarę chrześcijańską, która ukształtowała katolicką Europę, obecnie angażują oni swój autorytet w promowanie utopijnej wizji Europy, która odmawia uznania praw Kościoła.

Co więcej, Stolica Apostolska sama domaga się zaprzestania uznawania katolicyzmu za jedyną prawdziwą religię. W konsekwencji tak zwanych „reform” Vaticanum II katolicki kanton Valais w Szwajcarii usunął ze swej konstytucji wszelkie wzmianki o religii katolickiej – a uczynił to w wyniku nacisków ze strony nuncjusza papieskiego w Berne. Podobnie Kolumbia, reformując w roku 1991 swa konstytucję, usunęła z niej zapis uznający katolicyzm za jedyną prawdziwą religię – znów na naleganie ze strony Watykanu, wbrew woli narodu oraz rządu. Włochy, kraj, w którym znajduje się sam Rzym, zniosły przywileje Kościoła w roku 1984, również wskutek nacisków ze strony Watykanu, w imię Dignitatis humanae.

W trakcie minionych pięćdziesięciu lat byliśmy świadkami nie tylko detronizacji Chrystusa Pana w konstytucjach państw do tej pory katolickich, ale nawet detronizacji samego papieża. 13 listopada 1964 roku Paweł VI zdjął papieską tiarę, symbol duchowej i świeckiej władzy papieża, której historia sięga co najmniej VII wieku. Od tego czasu żaden inny papież nie założył jej już, co ma symboliczne znaczenie dla nowego rozumienia władzy i godności.

Owe minionych pięćdziesiąt lat były świadkami głębokich zmian nie tylko w liturgii i Mszy, ale nawet w najbardziej fundamentalnych instytucjach Kościoła – nawet w sakramencie małżeństwa, tak niezbędnym dla budowania społeczeństwa chrześcijańskiego. Reforma Kodeksu Prawa Kanonicznego w roku 1983 wprowadziła nowe zasady, prowadzące do całkowicie nowego rozumienia małżeństwa, a katastrofalny rezultat, jaki miało to dla życia Kościoła, widoczny jest dla każdego. W roku 1968, wkrótce po zakończeniu obrad soboru, Kościół katolicki w Stanach Zjednoczonych ogłosił 450 dekretów stwierdzających nieważność małżeństwa – w większości przypadków w sprawach dotyczących konwertytów – podczas gdy w roku 1997 dekretów takich ogłoszono już 73 tysiące – i dotyczyły one w większości zadeklarowanych katolików.

Kiedy patrzy się głębię i rozmiar zmian w wewnętrznym życiu Kościoła, a zwłaszcza w relacjach Kościoła ze światem, nasuwa się w sposób naturalny pytanie: skąd pochodziła inspiracja do tych zmian? Reforma prawa kanonicznego, która doprowadziła do nowego pojmowania małżeństwa oraz laicyzacja państw niegdyś katolickich wywodzą się z jednej wspólnej zasady, wspólnego błędu, który zatruł umysły duchowieństwa – a doktryna ta nosi nazwę personalizmu.

Doktryna personalizmu

Personalizm, jak na to wskazuje sama nazwa, jest systemem filozoficznym, stawiającym człowieka w centrum wszelkich filozoficznych rozważań. Personalizm upatruje najwyższą rzeczywistość i wartość w osobie, która nadaje znaczenie całej rzeczywistości i stanowi jej najwyższą wartość. Tak więc termin personalizm może być w sposób uprawniony odnoszony do szerokiego zakresu szkół filozoficznych. Z historycznego punktu widzenia jest to raczej kierunek reakcyjny, będący opozycją wobec ekstremalnych form totalitaryzmu, którego świadkiem było minione stulecie, czyli komunizmu i faszyzmu. Jako taki jest on często mglistym i eklektycznym nurtem, który nie posiada prawdziwie uniwersalnego punktu odniesienia, a ze względu na podkreślanie przed personalistów podmiotowości osoby i związków z fenomenologią oraz egzystencjalizmem, niektóre główne nurty personalizmu wymykają się jakiejkolwiek klasyfikacji.

Zwłaszcza jeden filozof personalistyczny wywarł szczególnie przemożny wpływ na II Sobór Watykański. Sam Paweł VI, papież który promulgował i wdrażał w życie dokumenty soborowe, nazywał go swym „mistrzem intelektualnym”. Był on również jednym z autorów tekstu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, a także bliskim przyjacielem Saula Alinsky’ego, znanego agitatora z Chicago. Człowiekiem tym był Jacques Maritain, autor książki Humanizm integralny, która wywarła ogromny wpływ na samego Pawła VI oraz autorów dokumentów soborowych. Jego wpływ dostrzec można w całości tekstów Vaticanum II, nawet w takich szczegółach jak naiwna koncepcja postępu rodzaju ludzkiego.

W hołdzie dla jego wpływu Paweł VI poświęcił Maritainowi swą mowę wygłoszoną na zamknięcie soboru, „Orędzie do ludzi myśli i nauki”.

By zrozumieć błędy Maritaina i powód, dla którego jego utopijna wizja nowego chrześcijaństwa stała się wizją Vaticanum II, musimy powiedzieć nieco więcej o jego życiu i postaciach, które wywarły wpływ na jego poglądy. Później chciałbym pokazać, w jaki sposób ów konkretny nurt personalizmu stał się motorem zmian w doktrynie, a nawet w jaki sposób dzięki niemu rewolucja francuska wkroczyła do Kościoła.

Życie Maritaina

Jacques Maritain urodził się w roku 1882 w Paryżu, jako syn wybitnego prawnika, którego matka Genevieve Favre była córką jednego z architektów III Republiki. Urodził się poza Kościołem i dorastał w liberalnym, protestanckim środowisku. Podczas studiów na Sorbonie spotkał swą przyszłą żonę, Raissę, żydowską emigrantkę z Rosji. Jako studenci odczuwali oboje głód prawdy, jednak francuski scjentyzm tego czasu nie oferował im odpowiedzi na najbardziej fundamentalne pytania. Pewne wyobrażenie o poczuciu bezsensu, jakie przepełniało wówczas jego samego i jego przyszłą żonę dać nam może fakt, że oboje ślubowali popełnić samobójstwo, jeśli nie będą potrafili znaleźć sensu życia pełniejszego niż ten, jaki oferował im empiryzm.

Opatrznościowo Maritain poznał wówczas francuskiego pisarza Charlesa Peguy i pod jego wpływem zaczął uczęszczać na wykłady Henri Bergsona. Filozofia Bergsona wywarła na niego wielki wpływ, zwłaszcza idee siły witalnej, ewolucji ku doskonałości i podkreślanie znaczenia osoby. Później, pod wpływem katolickiego pisarza Leona Bloya, Maritain nawrócił się i w roku 1906 stał się członkiem Kościoła katolickiego. Zarówno on sam jak i jego żona pozostawali pod silnym wpływem filozofii św. Tomasza z Akwinu.

Bezpośrednio po konwersji Maritaina i jego żonę słusznie zaliczyć można było do jednych z najgorliwszych obrońców Kościoła. W pierwszych dwudziestu latach po nawróceniu bronił on żarliwie „filozofii wieczystej”, podobnie jak to czynili jego koledzy-filozofowie i zarazem przyjaciele: ks. Clerrisac i ks. Reginald Garrigou-Lagrange. Interesował się również zagadnieniami politycznymi, związując z Akcją Francuską, ruchem, który choć w sposób niedoskonały, dążył do przywrócenia monarchii i uzdrowienia życia publicznego we Francji.

W roku 1926 miało jednak miejsce tragiczne wydarzenie, które przeobraziło Maritaina z krzyżowca walczącego z ateistycznym światem współczesnym w zwolennika ideałów masońskich. W grudniu 1926 roku, wskutek kalumnii i podszeptów ze strony ludzi, którzy pragnęli zawrzeć nieroztropny pokój z Republiką Francuską, papież Pius XI potępił Action Francaise. Wydarzenie to zmieniło autora znakomitej książki „Trzej reformatorzy” w reformatora właśnie, reformatora Kościoła, dążącego do zaszczepienia mu masońskich idei Republiki Francuskiej.

Ponieważ nie mamy w tej chwili czasu, by przedstawiać w sposób szczegółowy całą ewolucję myśli Maritaina, przyjrzymy się głównym jego błędom, stanowiącym zasadniczą przesłankę dla jego usiłowań pogodzenia Kościoła ze światem współczesnym.

Błędy Maritaina

Fundamentalne błędy Maritaina znaleźć można w jego książce „Humanizm integralny”, opublikowanej we Francji w roku 1936, a wkrótce przetłumaczonej również na inne języki. W książce tej Maritain rozpoczyna refleksje nad idealnym państwem chrześcijańskim, poddając krytyce zwłaszcza to, co przez długi czas traktowane było jako uosobienie ładu chrześcijańskiego, tj. Święte Cesarstwo Rzymskie. Posunął się nawet do przedstawienia nowego ideału, nowego chrześcijaństwa i nowego ładu chrześcijańskiego, którego urzeczywistnianie napotykało do tej pory na tak wielkie trudności. Wedle swych własnych słów, pragnął:

„(…) nowego chrześcijaństwa, odpowiadającego dzisiejszemu systemowi politycznemu] czy postępowi cywilizacji, którego siłą życiową będzie chrześcijanin i który odpowiadać będzie historycznemu klimatowi epoki, na której progu żyjemy” (Humanizm integralny, wyd. ang., s. 126.

Aby zbudować filozoficzne i teologiczne podstawy tego nowego ładu, Maritain wprowadza fundamentalne rozróżnienie, pochodzące według niego od św. Tomasza, które jednak według niego nigdy nie zostało zrozumiane. W dalszej części tej konferencji wykażemy fałszywość tego twierdzenia.

Maritain twierdzi, że istnieje fundamentalna różnica pomiędzy tym, co nazywamy jednostką, a tym co nazywamy osobą. Dla Maritaina państwo nie ma władzy nad osobami, ale jedynie nad jednostkami, a to ze względu na doczesny cel swej władzy. Jako jednostka istota ludzka jest członkiem państwa, jednak jako osoba przekracza porządek naturalny, jest więc w istocie od państwa niezależna. To właśnie owo rozróżnienie stanowi fundament tego, co zwane jest w dzisiejszym Kościele personalizmem, opiera się on na twierdzeniu, że osoba jest czymś transcendentnym, przekraczającym jednostkę, czy też raczej tym, co nadaje istocie ludzkiej jej autonomię, doskonałość i godność.

Maritain utrzymuje, że dwa sprzeczne ze sobą błędy jego wieku, komunizm i faszyzm, ignorują to rozróżnienie – a stąd prowadzą do totalitaryzmu, w którym państwo stara się rozciągnąć kontrolę nad osobami, a nie tylko jednostkami. Kiedy państwo usiłuje narzucić swój wpływ, a zwłaszcza gdy stara się zmusić osoby do działania wbrew ich wolnej woli – a nawet kierować je ku zbawieniu – staje się wówczas nieludzkie, bezosobowe i totalitarne.

Dlatego też dla Maritaina tak zwany „ład uświęcający”, w którym namaszczony władca miał pomagać ludziom na ich drodze do zbawienia, uznać należy obecnie za całkowicie przestarzały i anachroniczny – musi on więc zostać wyrzucony na śmietnik historii jako smutny relikt przeszłości. W ten sposób Maritain degraduje minionych piętnaście wieków chrześcijaństwa do rangi niedojrzałego tworu, będącego skutkiem niezrozumienia fundamentalnej natury osoby ludzkiej. Uznawał ów „ład uświęcający” nie tylko za anachronizm, ale nawet za „niebezpieczną pokusę” dla katolików – zwłaszcza dla walczących z komunistami katolików hiszpańskich. Do katolików pragnących uczestniczyć w narodzinach tej nowej świeckiej liberalnej epoki, pisał:

„Chrześcijańska Europa musi uwolnić się od wyobrażeń i fantazji o Sacrum Imperium, które było w przeszłości skutecznym i koniecznym etapem w rozwoju historii, obecnie jednak jest stało się jedynie fantazją, która mogłaby posłużyć jedynie temu, by prawda po raz kolejny służyła kłamstwu, maskowaniu pozorami chrześcijaństwa form doczesnego reżimu, stała się ona bowiem obca duchowi chrześcijańskiemu” (ibid. 203-204).

Maritain pisał to w roku 1936, kiedy świat znajdował się na krawędzi katastrofy II wojny światowej. A jednak, podobnie jak heretycy schyłku średniowiecza, prorokował że nadejście „historycznej katastrofy o zasięgu światowym” poprzedzi świetlaną Trzecią Erę, czy też według jego własnych słów „nową epokę”, nowe panowanie Ducha, będące koniecznym warunkiem dla zapanowania na ziemi integralnego humanizmu. Oczekiwał więc „nowej Pięćdziesiątnicy”, która otworzy świat na nowy humanizm integralny i nowe chrześcijaństwo.

Maritain odrzucał nie tylko sankcjonowanie systemu politycznego przez Kościół, ale również wszelkie roszczenia, jakie Chrystus czy Jego Kościół mógłby mieć do społeczności ludzkiej. Pisał o „faktycznej emancypacji porządku publicznego spod kurateli hierarchii kościelnej, jako o koniecznym etapie rozwoju historycznego”.

Dlatego też dla Maritaina, by człowiek stał się prawdziwie człowiekiem, by był nim w sposób integralny, Kościół musi być oddzielony od państwa, a Chrystus nie może panować w społeczeństwie, ponieważ nakłada to ograniczenia na osoby, państwo zaś może sprawować swą władzę jedynie względem jednostek. Chrystus musi zostać zdetronizowany, ponieważ Jego władza odnosi się nie do jednostek, ale do osób.

Błędy Maritaina w dokumentach soborowych

Nawet przy pobieżnej lekturze tekstów Vaticanum II nie sposób nie dostrzec zbieżności idei głoszonych przez Maritaina z zasadami wyrażanymi przez dokumenty takie jak Gaudium et spes. Rozpoczyna ona nawet swe rozważania nad misją Kościoła wizją zapożyczoną od Maritaina, mówiąc o nowym etapie w historii ludzkości, który musi znaleźć odzwierciedlenie w rozwoju religijnym. Cytując sam sobór:

„Dziś rodzaj ludzki przeżywa nowy okres swojej historii, w którym głębokie i szybkie przemiany rozprzestrzeniają się stopniowo na cały świat. Wywołane inteligencją człowieka i jego twórczymi zabiegami, oddziaływają ze swej strony na samego człowieka, na jego sądy i pragnienia indywidualne i zbiorowe, na jego sposób myślenia i działania zarówno w odniesieniu do rzeczy, jak i do ludzi. Tak więc możemy już mówić o prawdziwej przemianie społecznej i kulturalnej, która wywiera swój wpływ również na życie religijne”. (GS, 4)

Wpływ Maritaina odczuwalny jest nawet obecnie, zwłaszcza w krytyce dawnego miejsca Kościoła w społeczeństwie. Koncepcję zaczerpniętą od Maritaina, wedle której Kościół w jakiś sposób zatracił swą prawdziwą misję i swe prawdziwe miejsce w świecie, odnaleźć można również w słowach, jakie wypowiedział Benedykt XVI w mowie do Kurii kilka tygodni po rozpoczęciu swego pontyfikatu:

„II Sobór Waty­kański, uznając i przyjmu­jąc za własną w deklaracji o wolności religijnej Digni­tatis humanae podstawową za­sadę współczesnego państwa, wydobył w ten sposób na światło dzienne najgłębsze dzie­dzictwo Kościoła”.

Podobnie jak w przypadku Maritaina, papież stwierdza tu, że od czasów Konstantyna Kościół w jakiś sposób błądził, czy też utracił swe dziedzictwo, które odkryć na nowo musiał dopiero II Sobór Watykański. Zgodnie z tą linią rozumowania dziedzictwo Kościoła uosabia obecnie współczesne państwo ateistyczne. Jak za chwilę zobaczymy, konsekwencje tych idei doprowadziły Maritaina do końcowego wniosku, że ideały wolności, równości i braterstwa, idee masonerii i rewolucji francuskiej, są w istocie bardziej chrześcijańskie niż koncepcja państwa katolickiego.

Podobnie jak XVI-wieczni protestanci, którzy odrzucali Tradycję Kościoła tam, gdzie sprzeczna była ona z ich doktrynami i naukami, tak też nowe chrześcijaństwo, modernistyczna wizja Kościoła, odrzuca Tradycję w jej wymiarze praktycznym. Odrzuca tradycyjną wizję Kościoła i nauczanie o jego miejscu w społeczeństwie, jako uświęciciela i źródło inspiracji dla społeczeństwa świeckiego. Stąd też, podobnie jak protestanci odrzucali religijne praktyki Kościoła, tak też personaliści pozostający pod wpływem Maritaina odczuwają konieczność usuwania wszelkich pozostałości po byłych przywilejach, jakimi cieszył się Kościół w społeczeństwie. Podobnie jak rewolucja protestancka niszczyła posągi, ołtarze i obrazy, które przypominały o prawdach doktryny katolickiej, tak też nowe chrześcijaństwo musi usuwać wszelkie pozostałości po średniowiecznym ładzie społecznym, jako pamiątki po Sacrum Imperium.

To właśnie te idee doprowadziły nie tylko do krytyki samej koncepcji państwa wyznaniowego, ale nawet do sformułowania tezy, że aby być chrześcijańskim, państwo nie powinno wyznawać żadnej religii.

Błędy personalizmu odnośnie sakramentu małżeństwa

Jan Paweł II nazywał nowy Kodeks Prawa Kanonicznego, promulgowany w roku 1983 „ostatnim dokumentem II Soboru Watykańskiego” rozumiejąc przez to, że reformował on prawa Kościoła w duchu Vaticanum II. Wpływ personalizmu na nowy Kodeks jest powszechnie uznawany przez wszystkich współczesnych kanonistów. Cytując msgr Cornac Burke’a, sędziego Roty Rzymskiej (najwyższego sądu Kościoła):

„Wpływ idei personalistycznych widoczny jest zwłaszcza w Kodeksie Prawa Kanonicznego promulgowanym w roku 1983. W rozdziale dotyczącym małżeństwa, już pierwszy kanon, odnoszący się do natury i celu małżeństwa, stwierdza: «Małżeńskie przymierze, przez które mężczyzna i kobieta tworzą ze sobą wspólnotę całego życia, skierowaną ze swej natury do dobra małżonków oraz zrodzenia i wychowania potomstwa, zostało między ochrzczonymi podniesione przez Chrystusa Pana do godności sakramentu»” (1055).

Należy tu zauważyć, że ta definicja małżeństwa zawiera poważne błędy. Po pierwsze stwierdza ona, że małżeństwo jest ze swej natury ukierunkowane na dobro małżonków, jako na cel zasadniczy, zaś prokreacja i wychowanie potomstwa wspominane są na drugim miejscu. Jednak natura ludzka nie jest skonstruowana w taki sposób. Powodem, dla którego mężczyzna i kobieta łączą się w małżeństwie jest przede wszystkim dobro całego rodzaju ludzkiego, czyli potomstwo. Dobro małżonków jest raczej środkiem do tego celu – gdyż, jak możecie sobie wyobrazić, trudno jest wychowywać dzieci, gdy obie strony nie udzielają sobie wzajemnego wsparcia.

Św. Tomasz stwierdza, że sama różnica między płciami, tj. ich różne miejsce w małżeństwie, wynika z faktu biologicznego, z tego, że tylko kobieta zdolna jest zrodzić dzieci. Tak więc z samej natury rzeczy wspólnota małżeńska jest nie tylko rzeczą dobrą, ale wręcz konieczną dla rodzaju ludzkiego jako całości. Błędem jest więc twierdzić, że małżeństwo jest – jak chcą personaliści – „spełnianiem się przez dar z siebie samego” [można by tu dodać, że wielu ludzi, którzy nigdy nie byli w związku małżeńskim, nie tylko osiągnęło „samospełnienie” ale nawet zbawienie swych dusz]. Wzajemna pomoc, jaką zapewnia małżeństwo, nie jest celem samym w sobie, podobnie jak nie jest ona celem samym w sobie w jakimkolwiek innym przypadku – z samej definicji pomoc służyć musi osiągnięciu jakiegoś innego celu, jest więc jedynie środkiem. Małżeństwo jest ze swej definicji społecznością – i jak każda społeczność istnieje nie dla siebie samego, ale dla realizacji jakichś celów.

Zakładając – posługując się językiem personalistów – że „człowiek odnajduje się najpełniej poprzez dar z samego siebie”, można by zadać pytanie, ilu małżonków jest w stanie złożyć w całości samego siebie w darze w dniu ślubu. W przeważającej większości nowożeńcy są całkowicie nieświadomi tego wszystkiego, co pociąga za sobą małżeństwo. Małżeństwo jest w rzeczywistości dla większości ludzi wielką przygodą, pełną wszelkiego rodzaju nieprzewidywalnych sytuacji, przygodą która może zostać zwieńczona sukcesem jedynie poprzez życie ukierunkowane na jego cel, czyli dobro rodziny oraz dzieci. Tylko wówczas, gdy małżonkowie mają cały czas na względzie wspólne dobro całości – co pociąga za sobą konieczność ofiar z obu stron – małżeństwo może przetrwać dłużej niż pierwszy okres uniesień.

Praktycznymi konsekwencjami personalistycznej definicji małżeństwa jest wzrost liczby dekretów stwierdzających jego nieważność, często pod pretekstem „braku dojrzałości” stron. W rzeczywistości mało kto jest w stanie zrozumieć w pełni, co oznacza „wspólnota całego życia”, by posłużyć się językiem nowego Kodeksu. Często pary kochają się po prostu i w pewien niejasny sposób pragną spędzić resztę życia razem, jak chciała natura. W rzeczywistości to nie „przymierze” ale często naturalny instynkt rządzi pierwszymi latami narzeczeństwa i małżeństwa. Częstokroć dopiero po pojawieniu się dzieci małżonkowie zaczynają naprawdę rozumieć bogactwo życia, jakie wybrali i wzajemną potrzebę pomocy.

Jednak w oparciu o nowy Kodeks Prawa Kanonicznego trybunał kościelny często wydaje dekrety stwierdzające nieważność małżeństwa powołując się na niedojrzałość lub niezdolność do „zawarcia przymierza na całe życie”. Podczas, gdy do tej pory jako rzecz normalną postrzegano, że małżonkowie mogą napotykać na trudności, gdy zaczną rozumieć swe obowiązki i że prawo powinno pomagać im pozostać razem przez wzgląd na dobro dzieci, obecnie prawo posługuje się każdym pretekstem, by zniszczyć małżeństwo. Samo prawo, zgodnie z personalistycznym odwróceniem celów małżeństwa, działa przeciwko wspólnemu dobru małżeństwa, jak również przeciwko samym małżonkom.

Trzeba tu pamiętać, że każdy dekret stwierdzający nieważność małżeństwa nie jest jedynie statystyką, ale duchową tragedią pozostawiającą po sobie wielkie emocjonalne blizny tak u małżonków, jak i u dzieci. Praktycznymi konsekwencjami personalizmu jest więc osłabienie związku, będącego fundamentem społeczeństwa chrześcijańskiego, niewypowiedziane krzywdy wyrządzane samym małżonkom oraz zagrożenie dla katolickiego wychowania dzieci.

Odparcie błędów Maritaina

Uważam, że na miejscu będzie przedstawienie teraz krótkiego odparcia błędów Maritaina, gdyż jak widzieliśmy, reprezentowana przez niego odmiana personalizmu jest prawdziwą duchową trucizną. Mamy czas jedynie na przedstawienie krótkiego ich zarysu, a część z nich jest natury raczej filozoficznej.

Fundamentalna teza Maritaina, którą rozwija on w licznych książkach głosi, że istnieje rzeczywista różnica pomiędzy tym, co rozumiemy jako jednostka, a tym, co rozumiemy jako osoba. Istota ludzka jest zarówno jednostką jak i osobą, podczas gdy zwierzę na przykład jest jedynie jednostką. Według Maritaina to osoba jest podmiotem praw, mogącym zasłużyć na życie wieczne – dlatego właśnie człowiek może zbawić swoją duszę, pies natomiast nie. Stwierdza, że rozróżnienie to znaleźć można u św. Tomasza z Akwinu i w jego myśli politycznej.

Z twierdzeniem tym jest tylko jeden problem. Jest ono po prostu fałszywe, a ponadto nie sposób doszukać się go nigdzie w pismach św. Tomasza. Św. Tomasz podaje w sposób dość jasny definicję osoby, którą zaczerpnął od Boecjusza: „byt jednostkowy o naturze rozumnej”. Co więcej, nie ma rzeczywistej różnicy między indywidualnym człowiekiem a osobą ludzką – jest to po prostu jedna i ta sama rzeczywistość. Istniejemy jako osoby, jesteśmy indywidualnymi istotami ludzkimi oraz osobami przez ten sam akt istnienia. Nie jest tak, że jesteśmy najpierw „jednostkami”, a potem w jakiś sposób stajemy się osobami. Państwo nie składa się z masy jednostek o ludzkiej naturze, ale z osób, z istot ludzkich. Każda istota ludzka jest z definicji osobą. Nawet, gdybyśmy hipotetycznie dopuścili istnienie takiego rozróżnienia, nie istniałoby ono w rzeczywistości.

Co więcej, św. Tomasz, w swym traktacie o Trójcy Świętej podkreśla, że cechą osobowości, wynikającą z tego, że jest ona jednostkowa, jest fakt, że jest ona nieprzekazywalna. Innymi słowy, nie może być ona nadana komu innemu. Osobowość jest jednostkowa, ponieważ nie jest ona czymś, co może być dzielone, jest niejako „odizolowana” od innych, ponieważ jest indywidualna i nieprzekazywalna.

Można by też zauważyć, że gdybyśmy mieli zastosować to maritainowskie rozróżnienie do naszego Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa, musielibyśmy powiedzieć, że Chrystus Pan był dwoma różnymi rzeczywistościami w tym samym czasie: osobą i równocześnie jednostką. Przez jeden akt istnienia Chrystus stawałby się człowiekiem, a następnie przez kolejny – Osobą. Jest to bardzo starożytna herezja, znana pod nazwą nestorianizmu. Nestoriusz, biskup Konstantynopola, który potępiony został podczas soboru w Efezie twierdził, że Najświętsza Maryja Panna nie może być nazywana prawdziwie Matką Boga, ale jedynie Matką Jezusa. Według niego była Ona odpowiedzialna za istnienie indywidualnej natury ludzkiej Jezusa, nie dała jednak życia Osobie Boskiej. Jest to jednak oczywiście błąd. Najświętsza Dziewica zrodziła Osobę, a nie jednostkę. Dała życie Osobie, która jest Synem Bożym.

Nestorianizm był rodzajem wstrząsu wtórnego po herezji ariańskiej i w pewien sposób był z nią spokrewniony. Arianizm doprowadził w IV wieku do całkowitego niemal wyniszczenia Kościoła. Ariusz, pod pretekstem zwiększenia wpływu Kościoła dzięki dostosowaniu Jezusa do pogańskiego Panteonu, doprowadził do całkowitego niemal zaniku wpływu Kościoła na społeczeństwo. Te same owoce przypisać można temu, co moglibyśmy nazwać maritainizmem – systematyczne niszczenie Kościoła od środka i całkowite unicestwienie wpływu Kościoła na społeczeństwo świeckie. Dostosowywanie nowego chrześcijaństwa do zasad masońskiego państwa demokratycznego prowadzi ostatecznie do zniszczenia samego Kościoła.

Chaos dogmatyczny i moralny będący owocem arianizmu bardzo przypomina czasy, w których żyjemy obecnie i jeśli przyjrzymy się przyczynom tego stanu rzeczy, takim jak owo fałszywe rozróżnienie filozoficzne między osobą a jednostką, dostrzec możemy prawdę tkwiącą w powiedzeniu: błędy pojawiają się zawsze, zawsze jednak są to te same błędy.

Rewolucja poprzez Ewangelię

Jedną z konsekwencji tego fałszywego rozróżnienia między osobą a jednostką jest fakt, że całe życie publiczne staje się oderwane od religii, a z kolei religia staje się zmaterializowana. Zgodnie z tą nową wizją osoby są autonomiczne, wolne i nie związane w jakikolwiek sposób, co przypisuje się godności nadawanej im według Ewangelii dzięki wierze. Z drugiej strony społeczeństwo jest zbiorem jednostek, który na przestrzeni historii przybierał rozmaite formy. Podobnie jak moderniści, którzy oddzielali „Chrystusa historii” od „Chrystusa wiary”, nowe chrześcijaństwo rozdzielać będzie historyczne formy Christianitas od współczesnego modelu społeczeństwa i czynić wiarę sprawą prywatną, a nie publiczną. Jednak ponieważ w rzeczywistości osoba i jednostka nie są od siebie różne, osobista godność nadawana przez Chrystusa przypisywana jest każdej jednostce bez wyjątku i rozumiana w czysto materialny sposób.

To właśnie owo materialistyczne i personalistyczne rozumienie Ewangelii toruje drogę całkowicie rewolucyjnemu postrzeganiu chrześcijaństwa. Nowe chrześcijaństwo to nie co innego, jak rewolucja 1789 roku w Kościele katolickim, co przyznał swego czasu kard. Ratzinger, obecny Benedykt XVI:

„Wystarczy nam tutaj zaznaczyć, że tekst gra rolę anty-Syllabusa w takim stopniu, w jakim stanowi próbę oficjalnego pojednania Kościoła ze światem takim, jakim stał się od 1789 roku” (Principles of Catholic Theology, 1987, ss. 381-382).

Wolność

W Piśmie Świętym czytamy miedzy innymi, jak św. Paweł zwraca się do Galatów: „Wy zatem, bracia, powołani zostaliście do wolności” (Gal 5,13). Św. Tomasz wyjaśnia, że stan wolności, o którym mówi Apostoł, jest stanem wiary, wolnością od Starego Prawa, które Żydzi chcieli narzucić konwertytom. Jak jednak wyjaśnia św. Paweł, w Chrystusie „Nie otrzymaliście przecież ducha niewoli, by się znowu pogrążyć w bojaźni, ale otrzymaliście ducha przybrania za synów, w którym możemy wołać: «Abba, Ojcze!»” (Rz 8,15).

Należy zauważyć, że te słowa Apostoła nie miały sensu politycznego w tym sensie, że nie wzywały do emancypacji ludu i niewolników. W innym liście Apostoł stwierdza: „Niewolnicy, bądźcie we wszystkim posłuszni doczesnym panom, nie służąc tylko dla oka”. Wolność ta jest więc raczej wolnością od niewoli grzechu, wolnością czystego sumienia, wolnością Ducha Chrystusowego (2Kor 3,17). Społeczne konsekwencje ewangelicznej wolności są natury pośredniej: jest nią wezwanie wszystkich narodów, wolnych i niewolników, bogatych i ubogich, panów i sług, do wypełniania obowiązków, do praktykowania posłuszeństwa oraz do wzmacniania praw i uprawnionych różnic naturalnych oraz historycznych, jakie istnieją pomiędzy ludźmi. Prawidłowo rozumiane społeczeństwo chrześcijańskie nie niszczy naturalnej hierarchii istniejącej między ludźmi, podobnie jak łaska nie niszczy natury, ale raczej buduje na niej i ją udoskonala.

Jeśli jednak będziemy rozumieli tę wolność w błędnym i materialistycznym sensie, w sensie personalistycznym, będzie ona oznaczała jedynie niezależność, nową świadomość nowych praw i zniesienie wszelkiego podporządkowania jednego człowieka wobec innych – jako sprzecznego z godnością osoby ludzkiej. Władza publiczna byłaby więc tolerowana jedynie w takim zakresie, w jakim byłaby wyrazem ludzkiej godności lub stanowiła w jakiś sposób wyraz ludzkiego consensusu. Jest to wolność rewolucji francuskiej, fundament antychrześcijańskiego społeczeństwa.

A jednak owo fałszywe rozróżnienie wprowadzone przez Maritaina pozwala nam połączyć te dwie rzeczy. Jako osoba, człowiek posiada pewną godność i wolny jest od wszelkiego publicznego przymusu, a jako jednostka stanowi element nowego chrześcijańskiego państwa jedynie o tyle, o ile państwo to uznaje wolność religijną. Według nowego chrześcijaństwa państwo jest chrześcijańskie jedynie wówczas, jeśli gwarantuje wolność religijną.

Równość

Św. Paweł pisał również w Liście do Galatów: „Nie ma już Żyda ani poganina, nie ma już niewolnika ani człowieka wolnego, nie ma już mężczyzny ani kobiety, wszyscy bowiem jesteście kimś jednym w Chrystusie Jezusie” (Gal 3, 28). Św. Tomasz jasno tłumaczy ten ustęp stwierdzając, że nic nie może przeszkadzać człowiekowi w przyjęciu wiary w Chrystusa i oczyszczeniu z grzechów przez chrzest. Chrześcijaństwo jest religią uniwersalną, nie ograniczającą się do konkretnej rasy, jak to było w przypadku Starego Przymierza.

A jednak św. Paweł nie niszczy w ten sposób naturalnych nierówności istniejących między ludźmi. W rzeczywistości nawet w porządku łaski istnieje pewna hierarchia: „Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze – najpierw Żyda, a potem Greka” (Rz 2,10). Istnieje naturalna różnica między mężem a żoną, i to do tego stopnia, że ich duchowe obowiązki w sakramencie małżeństwa pozostają różne i nierówne (Ef 5). Podobnie rady, jakie daje Apostoł ojcom i synom, sługom i panom, są różne – w zależności od ich stanu życia. Równość nie jest czymś naturalnym lecz nadprzyrodzonym, polega na równości synów Bożych dzięki łasce. Jednak nawet ta nadprzyrodzona równość posiada stopnie, w zależności od doskonałości miłości, z jaką wykonujemy uczynki zbawienia. Nawet w niebie nie będziemy równi, chwała każdego będzie proporcjonalna do jego wierności łasce. Łaska ta jednak dostępna jest dla wszystkich – na tym właśnie polega równość, jaką daje nam Ewangelia.

Jeśli jednak przyjmujemy, że osoby są równe wobec Boga w sensie materialistycznym i personalistycznym i że zasługują one na życie wieczne przez swe wolne przylgnięcie do wiary, logiczną konsekwencją tego musi być, że aby państwo mogło być uważane za „chrześcijańskie” w nowym sensie tego słowa, musi ono szanować wszelkie wolne przylgnięcie do jakiejkolwiek wiary. Państwo nie może wynosić jednego aktu wiary ponad inny, ale powinno traktować je na równi – unikając dyskryminacji. Dlatego nowe chrześcijaństwo oznacza również nowe państwo chrześcijańskie, w którym Kościół domaga się wolności nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich religii, ponieważ wszystkie one są wyrazem dążeń ludzkości do poznania Boga.

Braterstwo

Św. Paweł pisze w swym Liście do Rzymian: „Miłość niech będzie bez obłudy! Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem! W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie!” (Rz 12,10). Św. Tomasz wyjaśnia, że dzięki cnocie miłości kochamy bliźnich tak, jako miłowani jesteśmy przez Boga. Jest to miłość nadprzyrodzona, przekraczająca wszystko (1Kor 13), ponieważ jej źródłem jest sam Bóg. Jednak fakt, że ma ona swe źródło w Bogu, oznacza równocześnie, że szanuje ona ustanowione przez Niego naturalne różnice. Miłość jest cnotą często właśnie dlatego, ze przezwycięża naturalne antypatie wynikające z różnic w kulturze i wykształceniu.

Jednakże nowe chrześcijaństwo, chrześcijaństwo personalistyczne, mówi o powszechnym braterstwie osób podkreślając, że każda istota ludzka jest autonomiczna i wolna. W tym humanistycznym rozumieniu miłość polega na identyfikowaniu się z ubogimi, upodabnianiu się do robotników, angażowaniu się w różne społeczne inicjatywy wedle stale zmieniających się mód kreowanych przez media. Zapomina ono, że choć powinniśmy kochać ubogich, jak nam nakazał sam Chrystus, pewne jest jednak również, że „ubogich zawsze mieć będziecie miedzy sobą” (Mt 26,11). Próby stworzenia nowego chrześcijaństwa, budowanego na fałszywej braterskiej miłości, prowadzą do ignorowania samego celu miłości, jakim jest zjednoczenie z Bogiem.

Konkluzja

Należy zauważyć, że pod przemożnym wpływem Maritaina znajdowali się również intelektualiści będący architektami Unii Europejskiej. Na ironię zakrawa fakt, że większość intelektualistów, którzy stworzyli Unię Europejską, była w istocie katolikami. Pod szczególnie silnym wpływem Maritaina znajdował się Robert Schuman. Istnieje konkretny powód, dla którego Unia jest tak dogłębnie niechrześcijańska – nie jest tak jednak bynajmniej dlatego, że wśród jej założycieli nie było katolików, ale dlatego, że katolicy owi zainfekowani byli ideą nowego chrześcijaństwa, nową wizją Kościoła i społeczeństwa chrześcijańskiego, nową wizją zaszczepioną im przez personalizm Maritaina.

Co ciekawe, nie wszyscy katolicy XX wieku byli tak zauroczeni Maritainem. Wielu krytykowało jego nową wizję chrześcijaństwa. Po drugiej stronie Atlantyku argentyński ksiądz Julio Meinvielle otwarcie potępiał głoszone przez niego tezy. 1 grudnia 1959 roku Etienne Gilson pisał do Antona Pegisa:

„Jacques Maritain uważany jest za heretyka. Dawno już zostałby potępiony – ze względu na [głoszony przez niego] progresiwizm i laicyzm – gdyby nie fakt, że był ambasadorem Francji przy Stolicy Apostolskiej (…) Nigdy nie zostanie potępiony! Jednak progresywizm i laicyzm są heretyckie. Humanizm integralny jest książką niebezpieczną”.

Rzeczywiście, dzięki temu, że Maritain był ambasadorem Francji przy Stolicy Apostolskiej, jego pisma uniknęły jakiejkolwiek oficjalnej krytyki. Jednak jakim kosztem dla Kościoła i całego świata!

Ks. Julio Meinveille w swej książce De Lamennais a Maritain traktuje utopię Maritaina jako kontynuację ideologii Sillonu, potępionego już przez Piusa X. Na miejscu będzie tu przytoczenie fragmentu encykliki Piusa X Notre charge apostolique:

„(…) nie jest możliwe zbudowanie społeczeństwa w inny sposób, niż zbudował je Bóg. Nie jest możliwe zbudowanie społeczeństwa, jeśli Kościół nie położy jego fundamentów i nie będzie kierował jego budową. Cywilizacji nie trzeba już odkrywać, ani budować nowego społeczeństwa w obłokach. Ona była i jest – to cywilizacja chrześcijańska i katolickie społeczeństwo. Chodzi jedynie o ich ustanowienie i nieustanne odnawianie na naturalnych i nadprzyrodzonych podwalinach, przeciwko ciągle odradzającym się atakom szkodliwych utopii, buntów i bezbożności”.

Tak więc, drodzy przyjaciele, dołączmy do naszych modlitw o dobro całego Kościoła również życzenie tego świętego Papieża, by odnowić wszystko w Chrystusie. Dziękuję bardzo za uwagę i zapewniając o moich modlitwach zachęcam wszystkich do pracy na rzecz odbudowy katolickiego ładu społecznego.

Ks. John Jenkins FSSPX

tłum. Scriptor

Za: Scriptorium – z blogosfery Tradycji katolickiej (16/12/2016)

Wzrokiem naturalisty

Z jednej strony słyszymy, że jest tak dobrze, że już dobrzej być nie może, że Umiłowani Przywódcy elastycznym, śmiałym i wesołym krokiem prowadzą Ludzkość ku świetlanej przyszłości, ale z drugiej strony dobiegają niepokojące wieści, a to o globalnym ociepleniu, które nam zagraża, a to o deficycie wody pitnej, który spędza sen z powiek nawet pani Kindze Rusin, a to o kryzysie w jakim – oczywiście tu i ówdzie – pogrąża się współczesny świat, a przynajmniej – niektóre jego części. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Na to pytanie pada wiele odpowiedzi, które mają jednak tę wadę, że niekiedy bardzo różnią się między sobą. Na przykład pan prof. Erhlich z Pennsylwanii utrzymuje, że to wszystko dlatego, że jest za dużo ludzi, że gdyby tak ludzkość zredukować do najwyżej jednego miliarda, to znowu byłoby dobrze, jak nie przymierzając w Polsce za Gierka. Pan prof. Erhlich uczestniczył nawet w sympozjonie pod tytułem „Przeciw zagładzie” zorganizowanym przez papieską Akademię Nauk. Pomysł, by przeciwdziałać zagładzie przy pomocy zagłady około 6,5 miliarda ludzi jest – owszem – bardzo odważny, ale i on ma pewne słabe punkty. Po pierwsze – od kogo zaczynamy? Przecież nawet na najdłuższej drodze trzeba postawić pierwszy krok, więc odpowiedź na to proste pytanie jest konieczna. Konieczna – ale widocznie nie łatwa, bo nawet pan prof. Erhlich swoją egzystencję musi uważać za konieczną, skoro dożył ponad 80 lat, więc najwyraźniej nie zamierza zaczynać tej redukcji od siebie. Najwyraźniej musi uważać, że poświęcić się dla Ludzkości powinien ktoś inny, ale tym bardziej wraca pytanie: kto, czyli – od kogo zaczynamy zbawienną redukcję? Wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler uważał, że należy rozpocząć ją od Żydów, ale dzisiaj już wiadomo, że to była straszliwa pomyłka. No dobrze, od Żydów zaczynać nie można – ale w takim razie – od kogo? Z kolei pani filozofowa Magdalena Środzina uważa, że przed globalnym ociepleniem i w ogóle – zapaścią klimatyczną – mogą uratować świat muzułmańscy imigranci, którzy – podobnie zresztą jak Żydzi – nie jedzą wieprzowiny, a hodowla świń fatalnie oddziałuje na klimat. Gdyby zatem Polska przyjęła muzułmańskich imigrantów w ilości zalecanej przez Naszą Złotą Panią, to zaraz klimat by się poprawił, a skoro klimat by się poprawił, to ludziom żyłoby się lepiej, ludziom żyłoby się weselej, niczym w Rosji za Stalina. Wymagałoby to oczywiście zholokaustowania świń, ale czegóż się nie robi dla dobra Ludzkości? „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – zauważył Voltaire. Inni wreszcie uważają, że wszystkiemu winna masoneria, która jakoby pragnęła poprawić świat, ale niezupełnie jej to wychodzi, podobnie jak nie wychodziło to Malapucyuszowi Chałosowi, bohaterowi jednego z opowiadań Stanisława Lema w „Cyberiadzie”. Podobne pragnienia żywią komuniści i ich łagodniejsza odmiana w postaci socjaldemokratów, którzy z kolei uważają, że wszystkiemu winne są narody. Jeśli zlikwidować narody, to na świecie zapanuje pokój, niczym na cmentarzu. Ten pogląd zyskał aprobatę tak zwanych „ojców założycieli” Unii Europejskiej: Jana Monneta i Roberta Schumana, których bezlitośnie demaskuje francuski polityk Filip de Villiers w solidnie udokumentowanej książce „Gdy opadły maski”. Okazuje się, że Jan Monnet był nie tyle może świadomym amerykańskim agentem, co współpracował z amerykańskim wywiadem „bez swojej wiedzy i zgody”, chociaż nie protestował, gdy podstawieni przez agentów tzw. „murzyni” napisali mu jego „Wspomnienia”. Z kolei Robert Schuman był rodzajem oportunistycznego dekownika, co to angażował się w ruch oporu w każdej zakrystii – oczywiście w przerwach między posiłkami i modlitwami – dzięki czemu może nawet dostąpić zaszczytu wyniesienia na ołtarze w charakterze politycznie poprawnego świątka. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak na ołtarze zostanie wyniesiony Lech Wałęsa, ale mniejsza o to, bo ważniejsze jest, że przez Europę i Północną Amerykę przewala się komunistyczna rewolucja, której celem, a właściwie – jednym z celów – jest przekształcenie historycznych europejskich narodów w tak zwany „nawóz historii”, Oczywiście narodów europejskich, bo lewantyńskich – już nie, a zwłaszcza – narodu żydowskiego. Jak widzimy – nie jest łatwo naprawić świat i pewnie dlatego, chociaż oczywiście jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej – ale jednocześnie świat nękany jest kryzysami. Ponieważ po II Soborze Watykańskim Kościół zapragnął dotrzymać kroku światu, to nic dziwnego, że kryzys dotknął również jego.

Zamiast życia wiecznego – życie długie

Jedną, chyba nawet najważniejszą przyczyną tego kryzysu jest postępujący zanik potrzeby życia wiecznego wśród społeczności europejskich i północnoamerykańskich, zwłaszcza wśród warstw aspirujących do bycia „wyższymi”. Zamiast życia wiecznego, ludzie ci pragną życia długiego, a naprzeciw temu pragnieniu wychodzi medycyna, oferując – na razie jeszcze nieśmiało, ale to tylko skromne początki – części zamienne, pobierane z ludzi zdrowych. Tak pisał o tym Antoni Słonimski w wierszu „Gołąb ostatni”: „Porwały mnie plemiona zdziczałych tubylców, zbrojnych w maczugi światła, strzały laserowe, ponaddźwiękowe dzidy, kobaltowe proce, paraboliczne bębny, flety bioplazmy, wtórujące podskokom sztucznych serc lub krwawych, wydartych z piersi trupów jeszcze nie ostygłych.” Skoro tedy największa wartość, jaką oferowało chrześcijaństwo, w postaci życia wiecznego, została wzgardzona, to nic już nie staje na przeszkodzie, by rozwinął się technologiczny kanibalizm, który wychodzi naprzeciw potrzebie życia długiego.

Ale nie tylko o długość życia chodzi. O ile dawniej – powiedzmy to po chamsku – Kościół sprzedawał nadzieję, to obecnie popyt na ten towar coraz bardziej maleje, a rośnie na życie nie tylko długie, ale i umożliwiające nażarcie się świata. Całego oczywiście zeżreć się nie da, ale trzeba próbować zeżreć jak najwięcej. Naprzeciw tej potrzebie wychodzą cudowne diety i cudowne terapie, które w niezwykłych ilościach oferowane są przez rozmaitych cudownych uzdrowicieli – oczywiście nie za darmo. Ludzie bowiem, którzy utracili wiarę w życie wieczne, w coś jednak potrzebują wierzyć, więc gotowi są uwierzyć we wszystko, nawet w „Wielką Lechię”, nie mówiąc już o cudownych dietach, czy terapiach. Toteż nic dziwnego, że po II Soborze Watykańskim – jak to przenikliwie zauważył Mikołaj Gomez Davila – Kościół utraciwszy nadzieję, że ludzie będą postępować zgodnie z jego nauczaniem, zaczął nauczać tego, co ludzie robią. A co ludzie robią?

Zdrowie i seks

Każdy organizm ma do spełnienia dwa zadania: musi dostarczyć sobie energii, a więc – odżywiać się – oraz musi zapewnić ciągłość gatunku, do którego należy. Stara angielska modlitwa przed jedzeniem brzmiała następująco: „Jedni mają mięso, a nie mogą jeść. Inni go nie mają i cierpią głodu męki. A my mamy mięso i możemy jeść. Niech więc Bogu będą za to dzięki.” Możemy jeść… A kiedy możemy jeść? Wtedy, gdy jesteśmy zdrowi. Toteż zdrowie nie tylko jest warunkiem niezbędnym, by nażreć się świata, ale też jest jedną z dwóch spraw autentycznych. Wiadomo, że każdy może zachorować, podobnie jak wiadomo, że każdy może umrzeć. Zatem choroba i śmierć, w odróżnieniu od innych zdarzeń życiowych, które wcale nie musząc już być autentyczne, zachowują swoją autentyczność. Widać to między innymi w telewizyjnych serialach, które, pod pozorem rozrywki, dostarczają widzom wskazówek jak żyć i co jest ważne. Otóż w każdym serialu jedną ze spraw poważnych, przydających życiu dramatyzmu, jest choroba, nie mówiąc już o śmierci.

Drugą taką sprawą, którą człowiek przeżywa autentycznie, jest seks. Nawet nie miłość, chyba że jest to miłość własna, czyli skrajny egoizm, który w innym człowieku widzi tylko narzędzie dla osiągnięcia własnej przyjemności. Dlatego też, przy pozorach intencji zagwarantowania „dobrostanu”, coraz większą konkietę robi hedonizm, będący pożywką dla rozmaitych zboczeń, z sodomią i gomorią na czele. Tak bywało i dawniej – ale takie postawy były raczej wyjątkowe i ukrywane, podczas gdy obecnie mamy do czynienia z intensywną ich propagandą, a nawet zapowiedziami karania każdej krytycznej wypowiedzi na ich temat. Ten hedonizm pozostaje w oczywistej sprzeczności z krzewionym przez chrześcijaństwo altruizmem, który wymaga poświęcenia własnej wygody, własnej przyjemności, własnego interesu, a nawet własnego życia. Ale socjalizm zawsze nakierowany był na rozbudzanie w ludziach rozmaitych form pożądania, na czele z pożądaniem cudzej własności, które było motorem wszystkich rewolucji. Dlatego ze zdumieniem wypada odnotować uwagę papieża Franciszka, jakoby w dzisiejszych czasach ducha Chrystusowego najlepiej wyrażali komuniści. Ze zdumieniem – bo już na pierwszy rzut oka widać różnicę; Chrystus mówił: daj, podczas gdy komuniści mówią: bierz!

Przemysł rozrywkowy

Spadek zainteresowania życiem wiecznym i wzrost zainteresowania zdrowiem i seksem sprawił, że również w Kościele pojawiła się skłonność do zastępowania wiary rozmaitymi socjotechnikami. Wychodzą one naprzeciw bardzo żywym, zwłaszcza wśród ludzi młodych, skłonnościom do zabawy, czyli tak zwanego „imprezowania”. Warto zwrócić uwagę, że pretekstem do „imprezowania” może być cokolwiek, może być wszystko, a więc zarówno pielgrzymki do miejsc cudownych, jak i festiwale „Jurka Owsiaka”. Nie jest więc wykluczone, że miłośnicy „imprezowania” nie pominą żadnej ku niemu okazji – zarówno pobożnej, jak i bezbożnej. Tymczasem wielu przedstawicieli duchowieństwa to zamiłowanie do imprezowania utożsamia z sukcesem duszpasterskim – bo statystyki dają pozór dla takiego mniemania. Wiąże się to z nadskakiwaniem „młodym”, co robią również eunuchoidalne rządy Europy Zachodniej, a w rezultacie „młodość” z kategorii biologicznej stopniowo awansuje do kategorii etycznej. A młodzi – jak to młodzi; chętnie przyjmują nadskakiwanie, natomiast wymagania – raczej niechętnie. Toteż słusznie Prymas Wyszyński zżymał się, gdy podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1979 roku, publiczność papieża oklaskiwała. Jeśli oklaskują, to mogą też gwizdać – jak to na imprezach.

Pewność, czy rozterka?

Ludzie nawet i dzisiaj oczekują do Kościoła pewności. Tymczasem Kościół sprawia niekiedy wrażenie, jakby sam nie był do końca pewny tego, co głosi. Trudno powiedzieć, czy jest to rezultat rozwijania się w Kościele kultu Świętego Spokoju, czy też forsowanej po II Soborze Watykańskim tak zwanej „kolegialności”, która jest po prostu rodzajem ograniczonej demokracji tyle, że nazwanej eklezjastycznym żargonem. Ale w demokracji, nawet jeśli nazwać ją „kolegialnością”, coraz więcej spraw rozstrzyga się przez głosowanie. Jednak głosowanie nie jest w stanie dostarczyć nikomu informacji o tym, jak jest – a tylko – jakie opinie mieli członkowie głosującego gremium. W rezultacie trudno bez zastrzeżeń przyjmować prawdy ustalane w drodze głosowania, bo każdy zdaje sobie sprawę, że przy innym układzie sił, ustalona prawda mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Do tego dochodzi kult Świętego Spokoju, którego teologia jest prosta, jak budowa cepa: byle tylko nikogo nie urazić. Toteż nic dziwnego, że na tym gruncie pojawiają się takie kwiatki, jak watykański dokument stwierdzający, iż „w przeszłości” zdarzały się niewłaściwe interpretacje Ewangelii w duchu niekorzystnym dla Żydów. Skoro jednak takie niewłaściwe interpretacje zdarzały się „w przeszłości”, to skąd możemy mieć pewność, że obecne są już „właściwe”? Warto przy tym dodać, że interpretowanie Ewangelii jest podstawową funkcją Magisterium Kościoła, którego nauczanie cieszy się walorem nieomylności z uwagi na asystencję Ducha Świętego. Jeśli jednak sama Stolica Apostolska stwierdza, że „w przeszłości” różnie bywało, to takie nauczanie nie dostarcza nikomu pewności, tylko pogłębia rozterki. A ludzie mają dosyć rozterek i bez Kościoła, więc jeśli on też zacznie dostarczać rozterek, to właściwie do czego ma być potrzebny?

Zgodnie z prawem Parkinsona

Jak wiadomo, Parkinson twierdził, że gdy organizacja utworzona dla realizowania jakiegoś celu, nadmiernie się rozrośnie, to po przekroczeniu pewnego progu nie zajmuje się już działalnością zewnętrzną, czyli osiąganiem celów, dla których powstała, tylko koncentruje się na sobie samej. Pewne objawy w Kościele wskazują, że tak może się dziać. Coraz więcej uwagi Kościół poświęca problemom, którymi żyje duchowieństwo, na sprawy celibatu księży, roli kobiet, problemu homoseksualizmu, czy obecnie – pedofilii. Zwracał na to uwagę jeszcze za pierwszej komuny Stefan Kisielewski. Oto – powiadał – żyjemy w ustroju, który milionom ludzi łamie moralne kręgosłupy, zmusza do codziennego zakłamania – a tymczasem „Tygodnik Powszechny” zajmuje się eleganckimi, ale oderwanymi od tej codzienności problemami, jak właśnie – rola kobiet w Kościele, czy celibat księży. Dzisiaj komuna już takiego zakłamania, jak wtedy, od nikogo nie żąda, bo forsowany jest inny rodzaj zakłamania – ale Kościół hierarchiczny, zajęty wpatrywaniem się we własny pępek, przestaje to dostrzegać. W rezultacie mamy potężny kryzys przywództwa, bo duchowieństwo, w coraz większym stopniu zajęte sobą, do żadnego przywództwa nie ma już głowy. Myślę, że ostatnim wielkim przywódcą, który znakomicie sprostał roli, jaką wyznaczył mu Bóg i historia, był Stefan kardynał Wyszyński. To niedobrze.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton • Portal Informacyjny „Magna Polonia” (www.magnapolonia.org) • 27 sierpnia 2019

Naród bez (członka i …) głowy.

Polska przez wieki była największym skupiskiem diaspory żydowskiej na świecie. I jak nigdzie indziej uzyskała ona tu największe przywileje i żyła w otoczeniu niezwykle tolerancyjnego i łagodnego narodu. Wyrzuceni z całej Europy Zachodniej znaleźli tu Żydzi swoje miejsce odpoczynku, swoje Polin. Konsekwencje tego, my Polacy, odczuwamy dziś w sposób wyjątkowo bolesny, ale najgorsze jeszcze przed nami. Nie da się napisać historii Polski bez uwzględnienia w niej roli Żydów, co więcej, nie można zrozumieć naszej rzeczywistości, udając, że ich w niej nie ma. Oni są!

Druga wojna światowa była tragedią. Była tragedią dla narodu polskiego i taką była dla narodu żydowskiego. Dla narodu polskiego była to tragedia większa niż dla narodu żydowskiego. Naród polski stracił w niej swoją inteligencję, a właściwie jej zaczątek budowany w okresie II RP. Masy, jako takie, przetrwały, chociaż one też cierpiały i ich danina krwi była większa. W przypadku Żydów było odwrotnie. Inteligencja przetrwała, a masy, w odróżnieniu od polskich, zostały całkowicie unicestwione.

W kategoriach jednostki wartościowanie czyjegoś życia na podstawie przynależności do takiej czy innej warstwy czy klasy społecznej byłoby niemoralne i naganne. Tu chodzi o ludzką godność. W Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych brzmi to tak: We hold these truths to be self-evident: that all men are created equal and endowed by their Creator with certain inalienable rights, that amnog these are life, liberty and the pursuit of happiness. To można przetłumaczyć mniej więcej tak: Te prawdy uważamy za oczywiste: że wszyscy ludzie zostali stworzeni równymi i obdarzeni przez Stwórcę pewnymi niezbywalnymi prawami, wśród których są życie, wolność i dążenie do szczęścia.

Jednak w przypadku narodów jest trochę inaczej. Tak zwane elity odpowiadają za losy danego narodu czy państwa. Jeśli ulegną likwidacji, to ich odbudowa wymaga czasu. Masy odbudowują się już w następnym pokoleniu.

Nie ulega wątpliwości, że elity wywodzą się z mas. Jest to jednak proces długotrwały. One nie powstają z pokolenia na pokolenie. W II RP był już zaczątek tych elit, ale druga wojna światowa przerwała ich odradzanie się. Natomiast elity żydowskie przetrwały wojnę i wzmocnione zasięgiem przybyłym wraz z Armią Czerwoną zdominowały życie PRL-u. Trudno więc zgodzić się z tym, że tzw. plan Balcerowicza był próbą uzdrowienia polskiej gospodarki, raczej był zamiarem jej zlikwidowania i to się udało. To kolejny etap na drodze do tworzenia Judeopolonii.

MSO_1

Krzysztof Baliński w swojej książce „Ministerstwo Spraw Obcych czyli polskie sprawy w cudze ręce?” pisze:

»Po wyborach z 4 czerwca Sachs ponownie udał się do Polski, gdzie dziennikarz „Gazety Wyborczej” Grzegorz Lindenberg zorganizował mu i jego asystentowi Davidowi Liptonowi kolejne spotkania. Sachs tak wspomina: „Kiedy wkrótce po wyborach wróciłem do Polski, młody dynamiczny działacz Grzegorz Lindenberg zorganizował nasze, tj. Liptona i moje, trzy kolejne spotkania z głównymi strategami ruchu «Solidarności»: Bronisławem Geremkiem, Jackiem Kuroniem i Adamem Michnikiem”.

Sachs zobaczył się najpierw z Geremkiem. Oczywiście ten nie miał bladego wyobrażenia o zagadnieniach ekonomicznych. Spotkanie zakończyło się stwierdzeniem Geremka: „Myślę że ma pan rację”. Następnie Sachs udał się do Kuronia. Prof. Witold Kieżun tak opisuje spotkanie w swej książce Patologia Transformacji: „Kuroń palił papierosa za papierosem i od razu wyciągnął butelkę”. Następnie Sachs zaczął mu opowiadać o „niezbędnych” reformach, jakie czekają Polskę. Kuroń oczywiście nic z tego nie zrozumiał, ale co chwila znajdując się w alkoholowo-nikotynowym amoku walił ręką w stół i powtarzał: „Tak , rozumiem”. Ostatecznie podpity Kuroń stwierdził, że brzmi to fascynująco i że trzeba to zapisać. Natychmiast Sachs z razem z Liptonem i Lindenbergiem udali się do siedziby „Wyborczej”. Było około 23:30. Od razu przystąpiono do pospiesznego zapisywania programu transformacji ustrojowej. Kuroń chciał, żeby był gotowy już na następny dzień. Potwierdza to Naomi Klein w Doktrynie szoku: „Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy. Miał piętnaście stron i, jak twierdził Sachs, był to, jak sądzę, pierwszy raz, gdy ktoś napisał całościowy plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku”. Po napisaniu planu, który zostanie nazwany „Planem Balcerowicza”, oboje udali się do Michnika.

Tak więc plan polskiej transformacji ustrojowej napisany przez Sachsa z polecenia Sorosa i jego „zaufanych ludzi” powstał w ciągu jednej nocy na życzenie pijanego Kuronia i w siedzibie „Wyborczej”. Sachs w swojej książce wspomina, że rząd amerykański ostrzegał przywódców „Solidarności”, że on i Soros są groźnymi osobami i że mogą jedynie zaszkodzić polskiej transformacji: „Po wydarzeniach tego dnia wielu ludzi w Waszyngtonie próbowało tłumaczyć nowym polskim władzom, że jestem człowiekiem niebezpiecznym. Co najmniej jeden Polak dobrze notowany w Waszyngtonie radził premierowi, żeby mnie wydalił z Polski, zanim naprawdę zaszkodzę polskim reformom”.

W takim razie kogo reprezentował Soros, jeśli rząd amerykański ostrzegał przed nim Polaków? Czy aby nie organizacje żydowskie? Jasno więc z powyższego wynika, że Balcerowicz był nie tylko wykonawcą planu, przez który straciliśmy setki fabryk i przedsiębiorstw, ale planu transferu polskiego mienia do Nowego Jorku. I że to Soros jest odpowiedzialny za plan transformacji gospodarczej Polski, który Polskę w dalszym ciągu niszczy.«

Polska po rozbiorach i powstaniu listopadowym doświadczyła czegoś, co opisano jako Wielką Emigrację. Po prostu polskie elity wyemigrowały do Paryża. I od tego momentu Polacy stali się narodem bez głowy.

Bernhard Struck w książce „Nie Zachód, nie Wschód; Francja i Polska w oczach niemieckich podróżnych w latach 1750-1850”, Wydawnictwo Neriton, Muzeum Historii Polski, Warszawa 2012, pisze tak:

»Epokę reform w drugiej połowie XVIII w. aż po trzeci rozbiór Polski można w oparciu o pojęcia Bitterliego określić jako okres intensywnych stosunków i wymiany kulturalnej, a nawet jako splot kultur. Podróżni tacy jak Johann Bernoulli, Joachim Schulz, Johann Philipp von Carosi, Therese Hubner i inni utrzymywali kontakty osobiste i naukowe, i opisywali je. Prowadzili dialog z polskimi uczonymi, naukowcami, literatami, politykami, światłymi przedstawicielami szlachty, a w niektórych przypadkach z samym królem. Ich relacje i przekaz wiedzy o Polsce był wkładem w polsko-niemiecki transfer kulturalny. Taka forma stosunków kulturalnych w obrębie europejskiej republiki uczonych nie różniła się w istotny sposób aż do ok. 1800 r., pomijając kilka wyjątków, od sytuacji wielu podróżnych udających się w tym samym czasie do Paryża.

Jednak inaczej niż w przypadku Francji i wielorakich kontaktów niemieckich podróżnych z uczonymi, artystami i politykami w Paryżu, których opisy przewijają się w całym badanym okresie, podobnie jak zresztą i w innych epokach, stosunki kulturalne i dialog niemiecko-polski sukcesywnie zanikały. Ostatni rozbiór Polski i pierwsza fala emigracji polskich elit politycznych i kulturalnych po 1795 r. wpłynęła na zmniejszenie się liczby ewentualnych rozmówców czy partnerów. Ostatecznie stosunki te uległy zerwaniu po fali Wielkiej Emigracji, która nastąpiła po upadku powstania listopadowego. Bez elit towarzyskich i kulturalnych, wystarczy przypomnieć opisywaną ponurą atmosferę w Warszawie po 1830 r., wzajemna wymiana i splot kultur były na poziomie podróżujących, kulturalnych i literackich elit trudne do zrealizowania. Tym samym w odniesieniu do Polski sytuacja wzajemnego dialogu zmieniła się fundamentalnie. Aby posłużyć się językiem kolonialnego dyskursu, po 1831 r. nie rozmawiano już z mieszkańcami odwiedzanego kraju, lecz jedynie relacjonowano o nim samym. Polska – podobnie jak z punktu widzenia kolonizatora – przedstawiana była od zewnątrz, nie będąc już prezentowana z perspektywy kontaktów, jakie mogliby nawiązać zagraniczni goście. Znamienne jest, że ci spośród odwiedzających, którzy posługiwali się w latach 30. i 40. negatywną retoryką wobec Polski i polskiej kultury, nie wspominali w swych relacjach o żadnych partnerach dialogu, społecznych czy naukowych środowiskach w Polsce. Zamiast tego dominował podział na „my” i „oni”, który sprawiał, że w narracji brak było indywidualizacji charakteryzującej opisy sprzed 1800 r. Ten podstawowy wzorzec jednostronnie prowadzonego dyskursu, a zatem hegemonicznego dyskursu kulturalnego i spojrzenia wręcz kolonialnego, można odnieść do kontekstu wewnątrzeuropejskiego, a mianowicie do relacji niemiecko-polskich i relacji podróżniczych o Polsce. Dopiero połączenie narodowego i hegemoniczno-kolonialnego dyskursu umożliwiło, inaczej niż w odniesieniu do Francji, posługiwanie się przez podróżnych od połowy lat 30. negatywną i deprecjonującą retoryką.«

Żydzi szybko dostrzegli tę lukę tj. brak polskich elit. Ale była jeszcze polska szlachta, która ze swoim majątkiem i ziemią mogła stanowić pewną przeszkodę w realizacji ich celów. J.I. Kraszewski, jako redaktor kronenbergowskiej “Gazety Codziennej” miał okazję poznać ich. I opisał to w swojej powieści “Żyd”, której fragment cytuje Teodor Jeske-Choiński w książce „Historia Żydów w Polsce”:

»W powietrzu czuć proch (chodzi o powstanie styczniowe), ale dla nas to nic złego. Naturalnie ofiary będą, ale trzeba się będzie wyślizgiwać, aby nas koła tej wielkiej machiny, druzgocącej wszystko, nie pochwyciły. Ostatecznie jednak dla nas wygrana, ktokolwiek z nich wygra. Albo jeden, albo drugi da nam po skończonej awanturze równouprawnienie. Choćby potrzeba było z naszej strony jakichś ofiar pieniężnych, my się zawsze najmniej zrujnujemy, ocalejemy majątkowo, bo nasze kapitały ukryte dobrze, są mniej dostępne od mienia szlacheckiego, od ziemi, widocznej dla każdego. Byliśmy długo w pogardzie i poniewierce; korzystajmy z okazji. Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację itp. mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nas nie lubi, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę nam głównie idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pola, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta.

“A wówczas dla nas droga otwarta”… Jaka droga?…

„W każdym narodzie musi się wyrobić – rezonowali dalej bogacze żydowscy – ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, a panujemy już przez giełdy i przez wielką część prasy nad polową Europy. Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz…”

Oto jaką drogę widzieli przed sobą, do jakiego celu dążyli żydowscy asymilatorzy już około r. 1862. Zaledwie zdążyli wyjść z ghetta, zdjąć z siebie chałat, oświecić się po wierzchu, dorobić się wielkiej mamony, a już zachciało się im być inteligencją i arystokracją polską, już nazywali Warszawę swoją Jerozolimą, a ziemię polską swoją własnością. Parobkami, helotami mieli być u nich Polacy. Kultura europejska nie wytrzebiła z ich mózgu megalomanii talmudyzmu. Żydami, wrogami innowierców zostali.«

Kraszewski napisał powieść “Żyd” w1866 roku. Można więc śmiało powiedzieć, że świadomość żydowska po powstaniu styczniowym już dojrzała do podjęcia kroków do stworzenia w Królestwie Polskim Judeopolonii. A może to była pierwsza próba? Marian Miszalski w książce „Ukryta wojna cicha kapitulacja? (Polityka polska wobec żydowskiego rasizmu)” wymienia 5 prób stworzenia Judeopolonii:

-pierwsza, to projekt niemiecko-żydowski z 1914 roku.

-druga, to projekt Grunbauma z 1919 roku, polegający na próbie utworzenia państwa polsko-żydowskiego. Projekt ten poległ w Sejmie Ustawodawczym. Była to próba żydowska.

-trzecia próba, ta karykaturalna z 1945 roku (niesuwerenne państwo żydowsko-polskie w sowieckiej Polsce). Był to pomysł rosyjsko-żydowski.

-czwarta próba, to również próba rosyjsko-żydowska: spisek „okrągłego stołu”. Jaruzelski – eksponent sowieckiej racji stanu, „strona społeczna, to agentura bezpieczniacka ulokowana w „Solidarności” i żydowscy pupile Geremka i Michnika.

-piąta próba za 65 czy 300 miliardów dolarów. To jest próba wyłącznie żydowska, która jest realizowana przy pomocy rządu Izraela, lobby żydowskiego w Ameryce i „piątej kolumny” w Polsce.

Tak to widzi Marian Miszalski. Jeśli więc uznanie powstania styczniowego za taką próbę jest przedwczesne, to uznanie rewolucji 1905 roku już chyba nie! Cytowany wcześniej Jeske-Choiński pisze również:

Dokąd Żydzi zdążali podczas rewolucji, niech opowie Julian Unszlicht, który jako polski pisarz żydowskiego pochodzenia, zna lepiej od „gojów” tajemnice swoich współplemieńców. Pisze on pomiędzy innymi: „Ubiegła rewolucja w Królestwie była rewolucją żydowską, mającą na celu utrwalić hegemonię Izraela nad Polską i zrealizować utopijny ideał »Judeo-Polski«, Syjon na gruzach Polski. – Wiekami całymi żydostwo ze wszech stron spływało w granice Rzeczypospolitej na oścież dla obcych otwarte. Rzeczpospolita nie umiała wzbudzić dla siebie poszanowania ze strony żydostwa, które, biorąc jej tolerancyjność za oznakę słabości, nauczyło się Polskę lekceważyć, nie chcąc nawet jej języka uznać za swój. Żargon niemiecki, jak obecnie żargon rosyjski litwactwa – to żywe dokumenty stwierdzające przywiązanie żydostwa do tych państw, które nie tylko Polskę ciemiężą, ale i samo żydostwo sposobami wytępić usiłowały. Polska ujarzmiona stała się ojczyzną żydostwa całego świata, drugą Palestyną, w której nie miało ono potrzeby liczyć się z interesami ludności rdzennej. W warunkach wyjątkowych Polski przy rosnącym ucisku obcym i pozornym zmiażdżeniu przezeń aspiracji politycznych narodu polskiego, proces odpadania żydostwa od polskości mógł się tylko potęgować, prowadząc w prostej linii do fantastycznej idei Judeo-Polski, odrodzenia »narodowego« żydostwa w ujarzmionej Polsce pod egidą państwowości rosyjskiej. – Pierwszy etap został przebieżony: żydostwo powstaje jako zwarta masa przeciwko narodowi, który w ciągu tylu wieków udzielał mu gościny i przytułku, sądząc, że w zamian za to zdobędzie względy gromiącej go Rosji. Lecz w tej sytuacji walka żydostwa z polskością, mimo poparcia rządu rosyjskiego zakończyłaby się rychło klęską żydostwa, gdyby ono dla swych dążeń nie znalazło punktu oparcia w samym społeczeństwie polskim. Warunkiem nieodzownym istnienia w Polsce jako odrębnej całości tak osobliwej grupy jak żydostwo, było rozerwanie przezeń społeczeństwa polskiego na dwie wrogie części i przykucie jednej z nich – polskiego ludu pracującego – do swego dziejowego rydwanu, toczącego się ku nieznanym losom Izraela po »trupie Polski«.

Siła proletariatu polskiego miała zarazem służyć do wywarcia presji na rząd, by zdobyć na nim ustępstwa, których koszta poniesie Polska, a korzyści zagarnie żydostwo. Do tak niesłychanego eksperymentu dał się użyć socjalizm w Polsce. – Socjalizm polski nie umiał stawić czoła parciu nacjonalizmu żydowskiego, gdyż element żydowski, który się w nim licznie zagnieździł, nie dopuszczał do żadnej krytyki działalności politycznej żydostwa, natomiast zmuszał go ustawicznie do walki z reakcją polską, nie za jej ugodowość, bo to odpowiadało dążeniom centralistycznym nacjonalizmu żydowskiego, lecz za jej antysemityzm, któremu żer obfity dawały wybryki antypolskie socjal-litwactwa. W tych warunkach nastąpił wybuch szalonego, nieokiełznanego niczym antagonizmu. – Izrael stał się nieubłaganym, bezlitosnym sędzią wszystkich prawdziwych czy urojonych przewinień Polski, z lubością opluwał jej przeszłość, jej męczeństwo, jej prawo do wolnego życia. – Żydostwo stało się panem sytuacji w rewolucji. Coraz natarczywiej żądało od socjalistów polskich, by się wyparli swej narodowości, swych ideałów, a z proletariatu polskiego uczynili hołotę nacjonalizmu żydowskiego”.

Najmniej znana powieść Henryka Sienkiewicza to „Wiry”. Jej akcja toczy się w okresie rewolucji 1905 roku. Jest to romans i po części powieść polityczna, choć realistyczny obraz 1905 roku jest w niej skromny. Nie mniej jednak niektóre fragmenty brzmią nad wyraz aktualnie:

Nasi socjaliści zabrali się do przebudowy nowego domu, zapomniawszy, że żyjemy stłoczeni tylko w kilku izbach, a w innych mieszkają obcy, którzy na to nie pozwolą. A raczej owszem! Te kilka izb pozwolą zwalić, ale nie dadzą ich odbudować.

-To lepiej cały dom wysadzić dynamitem – wtrącił Świdwicki.

Ale uwagę tę pominięto milczeniem, po czym Groński rzekł:

-Jedna rzecz mnie wprost zdumiewa, a mianowicie to, że konserwatyści zwracają się z największą zaciekłością nie przeciw rewolucjonistom, ale przeciw patriotom narodowym, którzy rewolucji nie chcą i którzy jedynie mają dość siły, by do niej nie dopuścić. Rozumiem, że to robi obca biurokracja, ale dlaczego wtórują jej w tym nasi patres conscripti?

bp

Również Bolesław Prus napisał powieść „Dzieci” poświęconą rewolucji 1905 roku i również mało znaną. Obie chyba za PRL-u nie były wydawane, co zrozumiałe. Bo czyż można było wydrukować coś takiego:

„-Mamy wrażenie, że poza naszymi warchołami i ewentualnymi zabójcami stoi ktoś inny, komu bardzo zależy na tym, ażeby w kraju upadł przemysł, rolnictwo, wszelki dobrobyt i ażeby stan wojenny trwał Bóg wie jak długo.

-Proszę pana – ciągnął – zarząd fabryki nie tylko u nas dba o interesy akcjonariuszów, to samo jest wszędzie… Bywało źle… działy się niegodziwości… temu nie będę przeczył… Ale kiedy robotnicy pierwszy raz urządzili strajk, kiedy postawili żądania, aby im powiększyć płacę, zmniejszyć liczbę godzin pracy, urządzić łaźnię i ochronkę, opiekę na wypadek choroby, grzecznie traktować ich i tak dalej, i tak dalej, wszyscy począwszy od dyrektora, skończywszy na obecnym tu słudze pańskim – przyznaliśmy im rację i poparliśmy ich w radzie zarządzającej… Więcej panu powiem; w sekrecie zacieraliśmy ręce i szeptaliśmy między sobą: chwała Bogu, że nareszcie i w fabrykach skończą się obrzydliwe, pańszczyźniane stosunki.

-Tak, ruch ten zapowiadał się bardzo dobrze – wtrącił Świrski.

-A ciągnie się jak najgorzej – pochwycił sekretarz. – Bardzo prędko przekonaliśmy się, że robotnikom, a raczej menerom, nie chodzi o poprawę stosunków, ale o wywołanie zamętu… My pierwsze warunki robotników przyjęliśmy i gotowi byliśmy je wykonywać, ale oni tylko zaczęli stawiać coraz to nowe, coraz niemożliwsze żądania, ale jeszcze pracowali niedbale, psuli materiały, kradli, zmuszali trzymać w fabrykach takie jednostki, które kwalifikują się w najlepszym razie do wyrzucenia, w najgorszym do kryminału… A gdy oświadczyliśmy, że dalszych ustępstw fabryka nie może robić, skazano nas na śmierć.

-Cóż oni na przykład panu zarzucają?… – spytał Świrski.

-Nigdy pan nie uwierzy!… – zawołał sekretarz. – Mam zginąć za to, że kiedyś cieszyłem się zaufaniem robotników, że zachęcałem ich do uczenia się, do zawiązywania stowarzyszeń… że wreszcie w ostatnich czasach wyjaśniałem robotnikom niepraktyczność ich postępowania… A prawda!… Parę razy odezwałem się, że niepolskie to ręce i niepolskie serca kierują ruchem, który może skończyć się ogólną nędzą i upadkiem naszego narodu na korzyść nie wiadomo czyją…”

To, co może nie do końca udało się podczas rewolucji 1905 roku, udało się po 1989 roku. Soros zaaplikował nam „Plan Balcerowicza”, a następnie zaczął realizować ideę społeczeństwa otwartego, czyli wszelkie możliwe zboczenia i internacjonalistyczne społeczeństwo.

„Kuroń chciał, żeby był gotowy już na następny dzień. Potwierdza to Naomi Klein w Doktrynie szoku: „Sachs i Lipton napisali plan polskiej terapii szokowej w ciągu jednej nocy. Miał piętnaście stron i, jak twierdził Sachs, był to, jak sądzę, pierwszy raz, gdy ktoś napisał całościowy plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku”.

Tyle tylko, że nie był to plan przejścia z gospodarki socjalistycznej do wolnego rynku, tylko plan zlikwidowania gospodarki polskiej. Na piętnastu stronach to można napisać plan destrukcji. Destrukcja wymaga znacznie mniejszego wysiłku niż konstrukcja. Żeby napisać plan przejścia polskiej gospodarki od socjalizmu do wolnego rynku, to trzeba by było dokonać inwentaryzacji tj. opisania tego, co jest rentowne i warte zachowania i tego, co jest nieopłacalne i niewarte zachowania. W PRL-u były przedsiębiorstwa warte zachowania i takie, które były nierentowne, i które należało zlikwidować. Jednak tego typu inwentaryzacja trwałaby co najmniej kilka miesięcy, jeśli nie lat i byłaby opisana na kilkuset stronach, jeśli nie na tysiącach.

Published by Wiesław Liźniewicz

Kontakt: wzl@interia.pl View all posts by Wiesław Liźniewicz
Published July 12, 2019
źródło: https://bb-i.blog/2019/07/12/narod-bez-glowy/

Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Czy nauka może dać wsparcie dla tak ważnych dla katolika dogmatów, jak Niepokalane Poczęcie i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny? Okazuje się, że… tak. Takiego przynajmniej zdania jest Elizabeth Scalia – oblatka benedyktyńska, blogerka, autorka artykułów i książek, w tym wydanych po polsku: Obcy bogowie. Ukryte bożki życia codziennego.

Nauka wspiera dogmaty o Niepokalanym Poczęciu i Wniebowzięciu Najświętszej Maryi Panny

Wniebowzięcie, Francesco Botticini, XV wiek

Autorka uczęszczając na wykłady z anatomii i fizjologii, choć zachwycała się budową i funkcjonowaniem ciała ludzkiego, stwierdziła w „Our Sunday Visitor”, że „nic, co przedstawiano na wykładzie, nie wywołało u niej głośnej reakcji aż do chwili, gdy przedmiotem studiów stał się proces mikrochimeryzmu.

Gdy tylko profesor zaczął mówić o tym procesie, odezwał się mój katolicki dzwonek:

– Ależ to całkowicie tłumaczy Wniebowzięcie! – wypaliłam na głos pośród moich zaskoczonych kolegów i koleżanek ze studiów. Profesor popatrzył na mnie przez chwilę zaintrygowany i powiedział: – Ok-eeej, w każdym razie, w mikrochimeryzmie chodzi o to…”

‚Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał’

Dalej autorka zauważa, że mikrochimeryzm „tak głęboko wyjaśnia i usprawiedliwia nasz dogmat, że powinien być włączony do naszej katechezy mariologicznej”, gdyż pozwala to nam docenić fakt, „jak nauka i religia potrafią się uzupełniać i dopełniać nawzajem, i zachwycać w oniemiałym z wrażenia podziwie, że nasz Kościół wyjaśnił tę rzeczywistość bez pomocy mikroskopu dawno temu”.

Czym jest proces mikrochimeryzmu? To „proces, który powoduje, że odrobina komórek żyje w ciele żywiciela, ale są one zupełnie odrębne od niego”. Nie tak dawno media, także w Polsce, obiegła wiadomość, że według naukowców dziecko zostawia w ciele matki „mikroskopijną cząstkę samego siebie”. Co zresztą niesie ze sobą intrygujące implikacje, gdyż „wszystkie te komórki pozostają w niej na zawsze”, a więc także komórki nienarodzonego dziecka, które zostało zabite w wyniku aborcji.

Jakie ma to znaczenie w przypadku Maryi? E. Scalia pisze o tym, że wcześniej po prostu przyjmowała dogmat o Wniebowzięciu i nie próbowała się nawet nad nim zastanawiać, bo przekraczało to jej możliwości. Kiedy dowiedziała się o mikrochimeryzmie „nagle to wszystko nabrało sensu: niewielka ilość komórek Jezusa Chrystusa pozostała w Maryi na całe Jej życie”. Katolicy mają w ograniczonym stopniu takie doświadczenie, kiedy przyjmują Eucharystię, natomiast „Maryja była prawdziwym tabernakulum, w którym Bóg faktycznie nieustannie mieszkał”.

Przytaczając Psalm 16,10 Scalia podkreśla, że ciało Chrystusa nie doznało zepsucia w grobie, a „z tego wynika, że ciało Jego Matki, zawierając ślady komórkowe Boga (a cząstka Boga jest Bogiem całkowicie)” również nie mogło ulec rozkładowi. I tutaj nauka idzie ręka w rękę z teologią, gdyż wynika z tego logicznie, że „ciało Najświętszej Panny, zawierając wewnątrz Chrystusa, nie mogło pozostać na ziemi; oczywiście musiało przyłączyć się do Chrystusa w wymiarze niebiańskim”.

Co więcej, zdaniem autorki, tłumaczy to także inny „bardzo piękny dogmat” katolicki odnoszący się do Maryi, a mianowicie dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Przecież skoro wcielenie miało się dokonać przez Maryję, to „naczynie”, które miało do tego celu posłużyć „musiało być z konieczności czyste”. Jak wyjaśnia autorka: „Kiedy argumentujemy, że Maryi jako Arce Nowego Przymierza, miano oszczędzić zmazy grzechu pierworodnego, wiedza o tym, że Chrystus nie tylko skorzystał z Jej ciała, ale miał nieustannie w nim mieszkać, jedynie jeszcze bardziej wspiera tę dobrze uzasadnioną wiarę”. Tak oto wiara i rozum splatają się w „piękną całość”.

Jan J. Franczak

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    056513