Chwała Bogu

OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Grzegorz Braun: Perswazje, pogróżki i propozycje nie do odrzucenia. Z dziejów międzynarodowego „dialogu” z Polakami.

Kto z Polaków nie przywykł jeszcze do tego, że nas usiłują sztorcować nieproszone guwernantki i spieszą oświecać samozwańczy kuratorzy – czas najwyższy się przyzwyczaić. Kogo jeszcze dziś zaskakują i serio przejmują obłudne przemowy i hucpiarskie pohukiwania „w obronie demokracji” oraz „europejskich standardów”, rzekomo w Polsce zagrożonych – niech sobie uświadomi, że to wszystko już było.

Perswazje, pogróżki i propozycje nie do odrzucenia. Z dziejów międzynarodowego „dialogu” z Polakami

 

Od stuleci nie było przecież takiego pokolenia, któremu nie przypadłaby w udziale jakaś porcja przemądrzałych pouczeń udzielanych z fałszywą troską; które by się nie stało obiektem bezczelnego szantażu upozowanego na życzliwe doradztwo; czy wreszcie takiego, które by nie padło ofiarą podstępnej napaści przedstawianej jako nieodzowna pomoc. Przeglądając historyczne przykłady, których moc przywodzą na myśl wydarzenia ostatnich miesięcy i dni – od kiedy układ III RP wystąpił z całą siłą swoich środków masowej dezinformacji, zmuszając układ IV RP do podjęcia niezręcznego „dialogu” z Komisją Europejską – możemy pokusić się o wstępną systematyzację powtarzalnych motywów i stałych wątków antypolskiej narracji.

Zachodni intelektualiści i pożyteczni idioci wobec polskiej zuchwałości

Żywiołowa nieakceptacja naszej suwerenności ze strony ludzi, którzy skądinąd reprezentują niebagatelny potencjał intelektualny i zyskali poważny autorytet naukowy, ma tradycje tak długie, że bodaj czy nie sięgające początków naszej cywilizowanej państwowości. Listę „zachodnich intelektualistów” – którzy samo istnienie państwa Polan i wyjątkową zaradność jego władcy uważali za obrazę Boskiej i ludzkiej sprawiedliwości – otwiera kronikarz Thietmar (975-1018), biskup Merseburga. Zawarty w jego doprawdy niezastąpionej kronice rys sylwetki Bolesława Chrobrego jest bodaj pierwszym tak monumentalnym pokazem idiosynkrazji i autentycznej polonofobii. Czyniąc Bolesława głównym czarnym charakterem swej narracji, Thietmar ze szczególną częstotliwością nazywa go: „zuchwałym”, „krnąbrnym”, „pychą nadętym”; z zasady przypisuje „niegodziwe zamysły” i „złośliwe plany”. Owszem, sam pierwszy nasz koronowany monarcha nie był może człowiekiem „do rany przyłóż” i z pewnością nie nadaje się na wyidelizowany wzorzec ad usum Delphini, ale przecież przewielebny Thietmar popadł niewątpliwie w obsesję na jego punkcie. Żadne okrucieństwa i podstępy nie wyprowadzały niemieckiego kronikarza z równowagi tak bardzo, jak duma i niezależność. Szydło wychodzi z worka, gdy Thietmar wspomina kontakty Bolesława Wielkiego z niemieckimi panami (których nb zdołał przejściowo uczynić swymi lennikami): Jak przykro jest porównywać współczesnych z naszymi przodkami! Za życia znakomitego Hodona ojciec Bolesława Mieszko nie odważył się nigdy wejść w kożuchu do domu, w którym wiedział, że znajduje się Hodo, ani siedzieć, gdy on się podniósł z miejsca.

Jakże dobrze znamy te wyrazy oburzonego niedowierzania: Polak mający zasłużone poczucie własnej wartości – to coś, co się do dziś w głowie nie mieści niejednemu z niemieckich „kronikarzy” naszej współczesności.

 

Całe cztery stulecia po Thietmarze, choć Korona Królestwa Polskiego jest już wysoko i trwale wzniesiona, w niemieckim obszarze językowym wciąż żywa jest tradycja kwestionowania pozycji polskiego władcy (wówczas także Wielkiego Księcia Litewskiego). Jako pod pewnymi względami prekursorskie należy wyróżnić dzieło Jana (Johannesa) Falkenberga (1385-1435), dominikańskiego autora zakontraktowanego przez Krzyżaków na potrzeby walki propagandowej prowadzonej na soborze w Konstancji. Polska delegacja z Pawłem Włodkowicem i Zawiszą Czarnym na czele musiała stawić czoła czarnemu pi-arowi, który Krzyżacy prowadzili wykorzystując dwa zamówione u Falkenberga dzieła: dłuższy i „cięższy” traktat „Liber de doctrina” oraz popularyzującą treści tego pierwszego „Satyrę na herezje i inne nikczemności Polaków oraz ich króla Jagiełły”. Demaskował w nich Falkenberg Jagiełłę jako ni mniej, ni więcej, krypto-poganina i uzasadniał nie tylko możliwość, ale wręcz chrześcijański obowiązek położenia gwałtownego kresu jego panowaniu. Cesarz ma prawo walczyć z poganami, nawet pokojowo nastawionymi – dowodził Falkenberg – a Polacy, którzy bronią pogan [tj. Litwinów], zasługują tedy na śmierć tym bardziej. Należy ich zatem obrócić w niewolników – pozabijawszy uprzednio samego Jagiełłę i wszystkich jego zwolenników. Tak referują poglądy Falkenberga badacze, którzy jednocześnie – może z lekką anachroniczną przesadą – czynią zeń pierwszego teoretyka genocydu. Tymczasem Jan Falkenberg jest raczej postacią po prostu nieszczęśliwą – za swe traktaty trafił nawet do papieskiego więzienia (polska dyplomacja potrafiła to stosunkowo szybko wyegzekwować) – pozostaje więc figurą prototypową „pożytecznego idioty”, który z przekonaniem godnym lepszej sprawy realizuje cudze polityczne zlecenie; z pełnym poczuciem własnej niezależności oddaje swój intelekt na usługi bardziej odeń samego bezwzględnych graczy.

Jakże znajomo jednak brzmią dziś te wywody: Polaków, którzy nie reprezentują wyznaczonej arbitralnie normy (a przy tym psują „krzyżackie” interesy), należy przymusić siłą do podporządkowania.

 

Ignoranci i ideolodzy światowej rewolucji przeciw polskiej anarchii i papizmowi

Że aby pisać o Polsce w tonie autorytatywnym niepotrzebna jest żadna głębsza znajomość rzeczy, a wytykać Polakom ich nieznośne wady i przyrodzoną niższość można bez powoływania się na jakiekolwiek bezpośrednie doświadczenie ani rzetelną wiedzę źródłową – to fakt na gruncie polonofobicznej literatury oczywisty. John Barclay, który nigdy na oczy nie oglądał Polski, napisał w swoim dziele opisującym kraje świata „Icon Animorum” [1630], że Polacy „są z przyrodzenia nieobliczalni i samowolni [born to ferocity and licence] i nie umieją się rządzić [not know how to govern themselves]”. Na gruncie takich uprzedzeń – kiedy dochodzi do nich jeszcze resentyment motywowany przesądem sekciarskim – nic dziwnego, że późniejszy, nawet bliski kontakt z Polską, może wszystko zmienić jeszcze tylko na gorsze. Stąd w brytyjskiej literaturze czasów rewolucji protestanckiej z kraju zrazu tylko lekceważonego, szybko awansuje Polska do rangi kraju potępianego – czego przykładem paszkwil: „Wieść z Polski o okrutnych praktykach papistowskiego kleru przeciw protestantom” [„News from Poland, of the cruell Practice of the Popish Clergie against the Protestants”, Londyn 1641] autorstwa Eleazera Gilberta, który przez jakiś czas bawił wówczas w Wilnie jako kalwiński agitator.

Stanowczo jednak całe sterty podobnych „Wieści z Polski”, jakie wyprodukowano w ogarniętym rewolucją protestancką świecie, nie zaważyły na wizerunku Polski tak znacząco, jak skromne skądinąd objętościowo publikacje nt. Polski, które wyszły spod pióra Jana Amosa Komenskiego (1592-1670), czeskiego rewolucjonisty, już nie tuzinkowego agitatora, ale niezwykle wpływowego guru (filozofa, teologa i pedagoga), który w połowie XVII w. znalazł schronienie w Polsce – by później odwdzięczyć się za to w specyficzny sposób, szerząc mianowicie wieści o polskiej nietolerancji. Dziś czczony nie tylko w ojczystych Czechach, ale uczyniony wręcz jednym ze świeckich „patronów” Eurokołchozu (patrz: program dla młodzieży „Commenius”), uczynił w swoim czasie wiele dla nawiązania nici spisku rozbiorowego (Szwecji, Brandenburgii, Siedmiogrodzian Rakoczego, Bogusława Radziwiłła i Kozaków Chmielnickiego) przeciw katolickiej Polsce. Dopięty traktatem w Radnot [1656], choć nie na długo i nie w pełni wprowadzony w życie – był to pierwszy tak bliski sukcesu spisek rozbiorowy. Patronowała mu Anglia Oliwera Cromwella, który w korespondencji do podbijającego wówczas Polskę Karola Gustawa wyrażał ukontentowanie faktem „utrącenia jednego rogu papieżowi”. Wymieniony wyżej Komenski adresował doń z kolei swój panegiryk „Carolo Gustawo” – i trafnie upatrując w szwedzkim królu najlepszego wówczas realizatora „straszliwego dzieła zreformowania świata” [terribile opus reformationis mundi] tak zachęcał: „Daj im [mieszkańcom Rzplitej] wolność, większą i lepszą, niż mieli…”

I to jest właśnie oryginalny wkład Jana Amosa Komenskiego w doktrynę antypolonizmu: ewentualne wyzucie Polaków z suwerenności, zniszczenie ich tradycji i odebranie praw – to nazywać się ma „większą i lepszą wolnością”.

Jakże współczesna to retoryka – i dziś przecież obecna w propagandzie, która brutalne zakusy na suwerenność narodu usiłuje przedstawić jako motywowane szczerą troską o jego swobody. A w perspektywie jawią się dalsze logiczne konsekwencje takiego rozumowania: jeśli argumenty nie przemawiają – wówczas nie pozostaje nic innego, jak tylko przykładnie ukarać i bez ceregieli zneutralizować „papistowskich” niewdzięczników, którzy sami nie chcą, a innym stoją na zawadzie w drodze ku „większej i lepszej wolności”.

 

XVIII-wieczny „Klub Obrońców Dysydentów” – na rzecz pokoju, tolerancji i oświecenia

Kulminacją antykatolickiej propagandy wymierzonej w Polskę jest tzw. sprawa toruńska [1724] – wyroki śmierci wykonane na protestanckich rajcach miejskich, którzy nie położyli kresu antykatolickiemu tumultowi (napaści protestanckiego motłochu na kolegium jezuickie). Stała się ta sprawa kanwą zorkiestrowanej na skalę kontynentu kampanii propagandowej wymierzonej w Polskę. Dwuznaczna rola Augusta II Mocnego nie zmienia faktu, że po raz pierwszy – być może od czasów „antypapistowskiej” aktywności Komenskiego – cała Europa zaalarmowana została wiadomościami o losie dysydentów tj. innowierców w Polsce, gdzie notabene możliwości publicznego sprawowania przez nich kultu były nieporównanie lepsze niż gdziekolwiek indziej. Tymczasem Fryderyk Wilhelm pruski zwrócił się do monarchów Wielkiej Brytanii, Danii, Szwecji i Rosji z ofertą synchronizowania nacisków na Polskę w celu poszerzenia praw dysydentów. Charakterystyczne, że największą troskę o ich los przejawiali akurat ci monarchowie, którzy we własnych domenach absolutnie wykluczali publiczny kult wyznań niepaństwowych. Np. katolicy w Berlinie dopiero dwie dekady później będą mogli słuchać Mszy Świętej w jednym kościele. Sprawa toruńska była więc tylko pretekstem dla podjęcia ofensywy przeciw katolickiej Polsce przez zjednoczony front heretyków ze schizmatykami.

W kolejnych dekadach ambasadorowie obcych państw w Polsce do perfekcji doprowadzą system wykorzystywania tzw. sprawy dysydenckiej dla wywierania presji na Króla, Sejm i Senat. Zwłaszcza w wykonaniu ambasadorów Rosji i Prus będzie to popis mistrzowskiej gry na wielu fortepianach – zarządzanie poprzez zorganizowany i podsycany konflikt wewnętrzny (np. konfederacja toruńska vs konfederacja radomska etc.). Z jednej strony nieustanne besztanie Polaków za rzekomy brak tolerancji staje się narzędziem skutecznej kontroli tracącego suwerenność państwa – z drugiej strony natomiast pomaga izolować Polskę na arenie międzynarodowej. Obydwa te zabiegi były wszak koniecznym etapem na drodze do ostatecznej parcelacji państwa.

Nikt jednak nie nazywał tego wówczas oficjalnie „rozbiorami” ani „napaścią”, ani – ma się rozumieć – „rozbojem w biały dzień”. Mówiono co najwyżej o „podziale”, ale bez żadnych negatywnych konotacji. Wręcz przeciwnie – zarówno występujący z bandycką inicjatywą Berlin, jaki kontrolujący sytuację Petersburg, jak też wreszcie doproszony do zbrodniczej spółki Wiedeń – wszyscy dbali o ubieranie paskudnych realiów w eleganckie frazesy. Nie mówiono jednak o utracie suwerenności, ale o „gwarancji wolności” – od czego cesarzową Katarzynę zaczęto tytułować „Gwarantką”. Ohyda, perfidia i rozbójniczy charakter kolejnych projektów rozbiorowych były tak ewidentne, że dla ich zneutralizowania trzeba było sięgnąć po retorykę wyższej konieczności – zaczęto tedy mówić o pokoju. I tak w korespondencji ze Stanisławem Augustem pisała Katarzyna, że wszystko czyni „dla zachowania powszechnego spokoju północy”, zaś Fryderyk pruski tłumaczył, iż: „Po próżnym przedstawieniu rozmaitych środków trzeba było chwycić się tego podziału jako jedynego środka uniknięcia powszechnej wojny”.

 

Fryderyk tłumaczył to wówczas akurat Wolterowi, który nie zaniedbywał okazji, by skomplementować swego mecenasa: „Utrzymują, że to Wasza Królewska Mość podał myśl podziału Polski, i wierzę temu, gdyż widać w tym geniusz”. Wolter był zresztą jednym z tych intelektualistów ówczesnej doby, którzy poniekąd przygotowali elity Zachodu – ale, o smutny paradoksie, także i samej Polski – do akceptacji rozbiorów Polski. Bez francuskiej „Encyklopedii” trudno bowiem wyobrazić sobie skutecznie prowadzoną przez „oświeconych” walki z polską tradycją narodową i katolicką – pod pretekstem przezwyciężania przywar narodowych, które podkreślano wspólnym mianownikiem „sarmatyzmu”. Sarmatyzm był w retoryce oświeconych wszystkim co najgorsze – był „starym”, którego należało się pozbyć w imię „nowego”. Walka z sarmatyzmem prowadzona w XVIII w. na łamach oświeceniowej prasy i literatury, ale także tak nowoczesnymi wówczas środkami masowej propagandy jak teatr – była pierwszą tak nowoczesną i zmasowaną kampanią, która w walkę z własną tradycją zaangażowała nie tylko sam język, ale i szeroką elitę, która wobec własnego narodu zaczęła stosować „pedagogikę wstydu”. Polegała ona wówczas – dokładnie tak jak i dziś – na wskazywaniu „standardów europejskich”, jako wzorca, którego osiągnięcie wymaga rozbratu z własną tradycją narodową, a nawet warta jest rezygnacji z części dorobku cywilizacyjnego.

Wdrażanie narodu politycznego do powszechnej akceptacji oderwania od korzeni i „transformacji” Polaka-sarmaty w Polaka oświeconego – to była szkoła, której przejście niewątpliwie przygotowało pierwsze pokolenia KEN na rozstanie z własną państwowością. Oświeceniowa nowomowa, która pozwalała szydzić z tego, co dla tylu pokoleń było świętością i negować wartość tego, co tylu pokoleniem dobrze służyło – niewątpliwie święciła tryumf na sejmie grodzieńskim [1793] – gdzie po spacyfikowaniu dość zresztą nielicznych malkontentów, o traktatach rozbiorowych mówiło się już: „szczęśliwe systemma jedności i przyjaźni” (sic).

 

Stalinowski front antyfaszystowski przeciw reakcji, antysemityzmowi i ksenofobii

Późniejsze doświadczenia historyczne w tej dziedzinie dają się już opisać jako kolejne repliki i mutacje przedstawionych wyżej modeli. Niezmiennie obowiązuje żelazna zasada nie nazywania rzeczy po imieniu – dlatego odbieranie Polsce suwerenności przedstawia się zawsze jako tryumf rozsądku, sprawiedliwości i przezorności – jako zażegnanie jakiegoś większego niebezpieczeństwa, które Polacy samym swoim istnieniem gotowi sprowadzić na świat. Dlatego wszystkie inwazje Polski – te dokonane i te niedokonane – mają motywacje wyłącznie „pokojowe”. I Hitler z Goebbelsem, i Stalin z Mołotowem deklarują w każdym przypadku troskę o pokój światowy, dla którego „awanturnicza” postawa Polski jest zawsze największym zagrożeniem.

Nic nowego w tej sprawie – jak przez cały XX w., tak i dziś np. mniejszość żydowska systematycznie sięga po sprawdzony model „sprawy dysydenckiej” – nie cofając się przed praktyką donosu na własne państwo do organizacji międzynarodowych. A od kiedy w 1926 r. na Kremlu zdecydowano walczyć z Polską pod hasłem „antyfaszyzmu” – czynią to z wielkim oddaniem kolejne pokolenia funków, dzieci, wnuków, a dziś pewnie już nawet prawnuków stalinowskiego Kominternu. Z ich udziałem trwa niekończący się „koncert na pudła rezonansowe” – w którym krajowi funkcjonariusze frontu ideologicznego udzielają wywiadów towarzyszom z Zachodu, aby następnie prezentować środowiskowe opinie jako „reakcje prasy zagranicznej”. Instancje zagraniczne angażowane są dla uzyskania przewagi w rozgrywce, jaka toczy się na krajowej scenie politycznej i za jej kulisami.

Mężowie i żony stanu innych państw, reprezentujący interesy rozmaitych mafii, służb i lóż, z dużym zaangażowaniem wchodzą w role „gwarantów” naszych pryncypiów ustrojowych – niczym Katarzyna przed 250 laty. W kolejnych epokach wraca ten mechanizm ubezwłasnowolnienia – wytyczania horyzontów aspiracjom narodu pod groźba zastosowania np. „doktryny Breżniewa”, czy jej swoistej wersji obowiązującej dziś w Unii Europejskiej (gdzie w miejsce imperatywu „obrony socjalizmu” mamy wykorzystywany właśnie imperatyw „obrony demokracji”).

Pięć lat temu w pisanym na łamy „Polonia Christiana” tekście „Klasycy antypolonizmu” stwierdzałem oczywistości: Oto Polskę krytykuje się, redukuje i stawia w stan likwidacji zawsze z pozycji wyższości cywilizacyjnej – w imię „ogólnoludzkich” celów. Zawsze idzie o jeśli nie o „zabezpieczenie pokoju w świecie”, jeśli nie o „wspólne zwycięstwo” (np. „nad faszyzmem”), to przynajmniej o dobro samej Polski (np. jej „dostosowanie do standardów” i „pełną integrację”). Do kanonu antypolonizmu należy nigdy nie wyrażane wprost, a jednak najgłębiej żywione przekonanie, że Polska zostawiona samej sobie jest potencjalnie niebezpieczna – na zewnątrz (np. zagraża „jedności”) i do wewnątrz (zagraża np. „mniejszości”). Że zatem Polska powinna, musi – w imię nieubłaganych praw postępu – być poddana jakiejś kontroli. Inaczej bowiem niechybnie „zbudzą się demony” (fakultatywnie: „nietolerancji”, „ksenofobii”, „antysemityzmu”). Nie można więc Polski zostawić samopas – trzeba ją urzędowo ubezwłasnowolnić, poddać kurateli oświeconych guwernantek, które już wiedzą jak sprawić, by Polacy wyzbyli się złych nawyków wysysanych z mlekiem matki.

Pozostaje nadzieja, że zwłaszcza w ostatnich latach skokowo maleje podatność Polaków, zwłaszcza młodych na pedagogikę wstydu z jednej, a i zwykłe pogróżki z drugiej strony. Chwała Bogu, wielu z nas zdążyło już zauważyć, że niezależnie od tego, jak daleko zajdziemy na drodze kompromisu, konformizacji, a potem konsekwentnie bezwarunkowej kapitulacji – Polska z zasady jest dla „obozu postępu” w ogóle nie do przyjęcia. Ze strony dziedziców Komeniusza nie ma i nie będzie przyzwolenia na żadną prawdziwą Polskę – zwłaszcza tę trwającą przy Tradycji. Nie ma zatem istotnych źródeł trwałego i pożytecznego Jej istnienia – innych, niż Wola Boża i nasza własna wolna wola. Co sobie z całą mocą uświadomiwszy, możemy odetchnąwszy z ulgą zacząć poważnie myśleć o odzyskaniu kontroli nad własnym życiem narodowym. A to oznaczać powinno opracowanie planu pilnego wycofania się ze stanu tej uwłaczającej zależności, którą Andrzej Olechowski (b. MSZ III RP, w PRL TW SB „Must”, uczestnik spotkań Grupy Bilderbergu i Komisji Trójstronnej), gdy przed laty zachwalał Polakom uroki Eurokołchozu, wskazał jako najważniejszą korzyść: „możliwość współdecydowania o własnych sprawach” (sic!).

 

Grzegorz Braun

 

 

Islamizacja – kara za apostazję – rozmowa z ks. Guyem Pagesem

Poddając się strachowi, już ulegamy islamizacji, bo islam znaczy właśnie „poddanie”. Francuzi, nawet kiedy dostrzegają ten problem, nie mają możliwości rozwiązania go, ponieważ krępuje ich republika, która – w imię rzekomej wolności religijnej – zabrania im działać. Nie uznaje przy tym faktu, że islam wcale nie jest religią, tylko totalitarnym systemem politycznym – mówi ksiądz Guy Pagès, autor książki Przesłuchać islam; 1501 pytań, które należy postawić muzułmanom, w rozmowie z Piotrem Doerre.

Islamizacja - kara za apostazjęZamachy, do jakich doszło niedawno w Paryżu, wstrząsnęły całą Europą. Chyba nikt we Francji nie ma już wątpliwości, że islam to poważny problem?

Nie byłbym tego taki pewien. Przede wszystkim o islamie nie mówi się dziś prawdy – to wielkie nieszczęście. Z tego powodu muzułmanie nie mogą się nawrócić, a niemuzułmanie, którzy nic o islamie nie wiedzą, myślą, że jest on w gruncie rzeczy religią dobrą, a źli są tylko fanatycy.

Co więcej, w panującej obecnie mentalności postępu, w której za lepsze uważa się zawsze to co nowsze, islam – późniejszy w historii od chrześcijaństwa – jawi się wielu ludziom jako coś z definicji od chrześcijaństwa doskonalszego. Kraje Europy Zachodniej, wyrzekając się chrześcijaństwa, zaczęły sprzyjać islamizacji, a sam Kościół wydaje się nie mieć nic przeciwko opinii, że islam jest religią dobrą. Droga do islamizacji Europy jest więc otwarta, a na całym globie żyje miliard czterysta tysięcy muzułmanów – przekonanych, że ich misją jest narzucenie światu szariatu.

Najgorsze zaś jest to, że prawodawstwo europejskie zaczyna się do szariatu dostosowywać. Na przykład, we Włoszech odbył się proces muzułmanina, który pobił i uwięził swoją córkę dlatego, że spotykała się z niemuzułmaninem. Sędzia włoski uniewinnił oskarżonego uzasadniając, że zrobił to dla dobra córki i działał według własnych wartości. Tak oto prawo islamskie okazało się ważniejsze od prawa włoskiego.

Jest wiele przykładów na to, że muzułmanie zamieszkujący Europę żyją w zupełnej niezgodzie z panującymi tu prawami, szczególnie rażąca wydaje się jednak poligamia. Czy to częste zjawisko we Francji?

Zgodnie z obecnymi przepisami na temat rodziny jeden mężczyzna – nawet jeśli oficjalnie nie jest zdeklarowanym poligamistą – może mieć kilka kobiet, z którymi ma dzieci. I albo te kobiety mieszkają razem z nim, albo deklarują się jako matki samotnie wychowujące dzieci, nabywając tym samym prawo do subwencji socjalnych, przydziału mieszkania i wszelkiej innej pomocy. Mężczyzna z taką sytuacją rodzinną może bardzo dobrze żyć dzięki świadczeniom socjalnym przekazywanym jego kobietom. W niektórych przypadkach taka comiesięczna pomoc pozwala na uzbieranie całkiem pokaźnej fortuny. Poligamia jest zatem metodą zarabiania pieniędzy.

Dlaczego francuskie władze nie przeciwdziałają tego rodzaju praktykom i w ogóle ekspansji islamu?

Bo zaślepia je zasada laickości, która postuluje równość wszystkich religii. Francuska klasa polityczna nie rozumie, czym jest islam i nie może tego zrozumieć, nie odwołując się do Chrystusa. Bo islam istnieje tylko po to, aby zniszczyć chrześcijaństwo. Kiedy nie wierzy się w Chrystusa, nie jest się w stanie poznać prawdy na temat islamu.

Wynika z tego, że to laicyzacja otworzyła Francję na przyjęcie islamu…

We Francji laickość jest dogmatem, którym Francja się szczyci na całym świecie. Właśnie ta laickość, to zepchnięcie całego życia religijnego do sfery prywatnej pozwala, dać muzułmanom miejsce we francuskim społeczeństwie. Ale – uwaga! – miejsce to chce definiować republika pragnąca kierować islamem w taki sposób, aby stał się on „islamem francuskim”.

Rząd francuski zamiast walczyć przeciwko islamowi szuka raczej środka, aby go oswoić. Politycy wierzą, że islam jest zdolny zaakceptować oddzielenie domeny religijnej od państwowej. Tymczasem religia ta nie dopuszcza podobnego rozróżnienia, bo islam to reżim totalitarny. Oczywiście, muzułmanie się do tego nie przyznają, ponieważ nie są jeszcze w większości i tymczasowo tolerują politykę rządu, na co pozwala im takija – islamska strategia okłamywania i udawania. Ale od dnia, w którym zdobędą liczebną przewagę, będą chcieli żyć według szariatu, który nie odróżnia ani sfery państwowej od religijnej, ani publicznej od prywatnej. Islam pozbędzie się wtedy swego „francuskiego” oblicza i ukaże się takim, jakim jest, czyli systemem reguł kompletnie barbarzyńskich i totalitarnych. Projekt stworzenia przez rząd lokalnej odmiany islamu jest więc krokiem fałszywym.

Ale przecież rząd to nie wszystko. Co z samym społeczeństwem francuskim?

Współcześni Francuzi są kompletnie znieczuleni strachem wobec postępów islamu. Myślą, że ustępując coraz więcej pola muzułmanom, inwestują kapitał na przyszłość na zasadzie: Kiedy wy będziecie u władzy, to będziecie dla nas tak mili, jak my byliśmy mili dla was. Nie ma innej reakcji – serca wszystkich ludzi odpowiedzialnych za życie polityczne i społeczne we Francji poddały się strachowi.

A poddając się strachowi, już ulegamy islamizacji, bo islam znaczy właśnie „poddanie”. Francuzi, nawet kiedy dostrzegają ten problem, nie mają możliwości rozwiązania go, ponieważ krępuje ich republika, która – w imię rzekomej wolności religijnej – zabrania im działać. Nie uznaje przy tym faktu, że islam wcale nie jest religią, tylko totalitarnym systemem politycznym – i niczym innym. Jest systemem najgorszym, jaki tylko może być, ponieważ ingeruje nawet w życie prywatne ludzi.

Czy w kontekście dążenia islamu do narzucenia światu prawa szariatu jest w ogóle możliwe pokojowe współżycie chrześcijan i muzułmanów w jednym kraju?

Nie, ponieważ islam w założeniu ma podzielić ludzkość na muzułmanów i niemuzułmanów i zbudować miedzy nimi mur nienawiści. Koran zawiera setki wersetów wzywających do nienawiści i zabijania niemuzułmanów. W jego narracji wszystko, co nie jest muzułmańskie, jest z definicji złe i musi zostać zniszczone, a niewierni albo się nawrócą, albo spotka ich śmierć, bądź też będą żyć pod islamskim panowaniem, akceptując swój upośledzony, niższy status społeczny i polityczny.

Europejczycy, jako niemuzułmanie, powinni się obawiać islamu, ponieważ islam chce ich uczynić poddanymi. Zresztą, jak już wspomniałem, samo słowo „islam” znaczy „poddanie”. Poddanie czemu? Antychrystowi. Któż inny bowiem może przybyć po Chrystusie, jeśli nie Antychryst? Islam nadchodzi, aby zniszczyć dzieło Chrystusa. W tej religii Jezus nie jest Bogiem, nie umarł i nie zmartwychwstał, grzechy nie są zmazywane, a człowiek wierzy, że może się zbawić tylko wypełniając nakazy prawa. Jest to system, w którym zamiast miłości praktykuje się ślepe posłuszeństwo względem rozkazów boga, którego się nie zna i którego się nigdy nie zobaczy.

Stosunek Allacha do człowieka ma charakter przemocy i będzie się każdorazowo powtarzał w relacjach muzułmanów do niemuzułmanów, mężczyzn do kobiet, panów do niewolników. W Koranie Allach zabrania zniesienia niewolnictwa. Kobieta w islamie nie ma tej samej godności co mężczyzna, nie ma prawa dziedziczenia jak jej brat, w sądzie jej słowo ma wartość połowy słowa mężczyzny, nie może także sama decydować o swoim małżeństwie, i tak dalej…

Niemuzułmanie powinni więc zrozumieć, że skoro odrzucili Chrystusa, będą mieli Antychrysta. Rozwój islamu na Zachodzie to ciężka kara za apostazję. Trzeba zatem, aby ludzie Zachodu zadali sobie pytanie: Czy chcę być muzułmaninem? Statystycznie bowiem wszystko zmierza właśnie w tym kierunku. Muzułmanie są przekonani, że mają rację i dla tej racji gotowi są wysadzać się w powietrze, zabijać i narzucać islam wszędzie.

Zatem ludzie Zachodu albo staną się muzułmanami, aby mieć święty spokój, albo stawią opór. Muszą jednak wiedzieć, dlaczego nie mogą się poddać. A do tego konieczny jest powrót do początków ich tożsamości. Niezbędne jest ponowne odkrycie tego, co sprawia, że chcą żyć jako ludzie wolni. Postępy islamu stawiają Europejczyków przed nieuchronnym wyborem: albo powrócą do Chrystusa, który ich wyzwolił z niewoli demona, albo popadną w system siedem razy gorszy niż ten, którego ich praojcowie zaznali przed chrześcijaństwem.

Islam nie jest więc – jak się twierdzi – religią pokoju?

Kiedy nasz Pan Jezus Chrystus opuszczał ziemię, przekazał władzę św. Piotrowi, czyli pierwszemu papieżowi. My, katolicy wiemy zatem, do kogo się mamy zwrócić z problemami dotyczącymi wiary i moralności: „Cokolwiek zwiążesz na ziemi będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi będzie rozwiązane w niebie”. Mahomet nikomu nie powierzył swojego autorytetu. Islam nie jest zdolny przynieść światu pokoju, ponieważ w sobie samym nie ma zasady jedności. Zawsze znajdą się tacy muzułmanie, którzy będą twierdzili że mają interpretację Koranu bardziej autentyczną od ich sąsiadów. Z tego powodu wszyscy pierwsi kalifowie zostali zgładzeni. Jedyny możliwy system polityczny w krajach muzułmańskich to tyrania. Nie ma innego, ponieważ w islamie nie ma zasady jedności. Islam to strach, poddanie się. Poddanie czemu? Tego nie wiadomo, bo Allacha się nie widzi i tak naprawdę nikt nie wie, kim lub czym on jest.

W islamie istnieje instytucja muftich, ludzi posiadających głęboką wiedzę na temat religii, którzy pełnią również rolę sędziów. Jeśli oni stwierdzą, że jakiś człowiek prowadzi życie niezgodne z zasadami Islamu, mogą zażądać ukarania go śmiercią. Nosi to nazwę fatwy – jest to wyrażona na piśmie interpretacja islamskiego prawa, której praktykowanie zaleca się muzułmanom. Fatwa może być decyzją zarówno arbitralną, jak i śmieszną i absurdalną. Na przykład w czasie dojścia do władzy Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie na uniwersytecie Al-Azhar w Kairze wydano fatwę, która dopuszczała stosunek płciowy muzułmanina z jego zmarłą żoną do 6 godzin po jej śmierci. Istnieje też fatwa, w której muzułmańskiej kobiecie pracującej z mężczyzną nienależącym do jej rodziny doradza się, aby dała mu do picia mleka z własnej piersi. W ten sposób będzie mogło między nimi powstać coś na podobieństwo relacji matka-syn, co wykluczy możliwość wszelkich relacji seksualnych, jako, że kazirodztwo jest w islamie nie do pomyślenia.

Ale przecież islam przedstawia się często jako wielką religię i wspaniałą cywilizację. Tyle się mówi chociażby o wyższości cywilizacyjnej krajów muzułmańskich nad Europą w wiekach średnich…

Historia pokazuje, że islam nigdy nie doprowadził ludzkości do jakiegokolwiek stopnia doskonałości. Owszem, czasami słyszymy: popatrzcie tylko na Andaluzję, obejrzyjcie miniatury perskie z XIV wieku… Ale to przecież nie islam to wszystko stworzył, lecz zislamizowane podbite ludy, którym udało się zachować z ich macierzystych kultur nasiona ich własnych zdolności, które zaowocowały nie dzięki islamowi, ale wbrew niemu.

W Andaluzji muzułmanie zastali to, co stworzyła cywilizacja rzymska i chrześcijańska. Arabscy budowniczowie meczetów i medycy byli chrześcijanami – to nie byli muzułmanie! Dzisiaj we Francji nawet prezydent ośmiela się powiedzieć, że to islam przyniósł do Europy skarb filozofii greckiej i starożytności. To fałsz, to bezwstydne kłamstwo! Naprawdę bowiem to zislamizowani chrześcijanie arabscy, a nie Arabowie‑muzułmanie, przetłumaczyli na język arabski dokumenty nauki i filozofii greckiej. I to oni, aby uniknąć prześladowań, przynieśli ze sobą te dokumenty do Europy.

Zresztą wiele z tych tekstów znano na Zachodzie jeszcze przed przybyciem tu arabskich przekładów z greki. Udowadnia to Sylvain Gouguenheim w książce Aristote au Mont Saint‑Michel. Les racines grecques de l’Europe chrétienne (Arystoteles na Mont Saint‑Michel. Greckie korzenie Europy chrześcijańskiej).

Kraje muzułmańskie nie przechodziły nigdy ewolucji ekonomicznej, technicznej i naukowej. Wynika to ze stosunku muzułmanów do Boga i świata – stosunku całkowicie fałszywego. W islamie nie można się rozwijać. Ideałem jest powrót do Złotego Wieku, którym było VII stulecie, czas Mahometa. Wszystko zatem, co jest postępem czy ewolucją, jest grzechem, ponieważ stanowi odcięcie się od doskonałego początku. Islam to niszczenie wszystkiego: trzeba oczyścić wszystko, aby dotrzeć do punktu zerowego – bo tylko wówczas będzie się pewnym, że wokół nie będzie zła… bo nie będzie w ogóle niczego.

Czy nie boi się Ksiądz głosić tak skrajnie antyislamskich poglądów w kraju tak zdominowanym przez strach?

Jestem dobrze znany w niektórych radykalnych środowiskach muzułmańskich, otrzymuję pogróżki, straszą mnie torturami i śmiercią; jasne więc, że po pewnych dzielnicach nie spaceruję. A co do reszty, uważam, że nie należy się bać. Trzeba być roztropnym, ale nie można żyć w strachu. Jezus powiedział: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle (Mt 10, 28–29).

Islam zawsze narzuca się za pomocą strachu – wywoływanego przez odrażające metody, którymi się posługuje: masakrami, torturami… Niektórzy ludzie są gotowi wyrzec się własnej wiary i zostać muzułmanami tylko dlatego, aby uniknąć tych strasznych rzeczy. Nie wolno tego akceptować. Trzeba sobie uświadomić, że większą wartością jest umrzeć niż stać się muzułmaninem. Jedyną zaporą zdolną powstrzymać ekspansję islamu jest wiara ludzi gotowych oddać własne życie, aby dać świadectwo prawdzie – jak to zrobił Chrystus.

Rozmawiał Piotr Doerre

Powyższy tekst jest tylko FRAGMENTEM artykułu opublikowanego w magazynie “Polonia Christiana”.


Gwałt jako forma dżihadu

Dla przeciętnego mieszkańca świata islamu – nie myślę tu ani o intelektualistach, ani o tzw. umiarkowanych muzułmanach – wszystkie kraje, które doń nie należą są potencjalnym obszarem ekspansji. Ta logika jest prosta. W jej źródłach i podstawach nie kryje się żaden margines na tak zwaną adaptację czy integrację kulturową. Przeciętny muzułmanin traktuje ludzi spoza sfery islamu jako niewiernych, ale szczególnie charakterystyczna jest tu postawa wobec kobiet niemuzułmanek. Ciało „niewiernej” kobiety jest bowiem polem bitwy, na którym prowadzi się dżihad.

W ramach prowadzenia owej religijnej wojny żadne normy i zakazy nie obowiązują. Przeciwnie, prowadzący koranizację pobożny muzułmanin ma traktować płeć piękną jako zdobycz do seksualnej niewoli, ale i do nawrócenia, o ile tylko uzna za słuszne posiąść ją jako żonę. Dlatego tak bardzo chybione – bo oparte na fałszywym założeniu – są starania feministek, liberałów i socjalistów argumentujących, że imigranci nie rozumieją naszych zasad cywilizacyjnych, że potrzebują nieco więcej czasu do pełnej adaptacji, że szkolenia i kursy integracyjne (w tym pogadanki na temat etosu równości płci) pomogą im w przyswajaniu tutejszych wzorców i zasad postępowania. Nic bardziej złudnego! Ślepi ślepych prowadzą w Europie Zachodniej ku przepaści, dopuszczając do tworzenia się hipergett na obrzeżach własnych metropolii. Gett, z których, co chwilę wyziera realne niebezpieczeństwo dla sytych i samozadowolonych autochtonów.

Polityka integracyjna zawiodła, ponieważ w punkcie wyjścia brak jakiekolwiek porozumienia pomiędzy ideologią muzułmańską a tą reprezentowaną przez liberalnych demokratów. Sprawcy napaści na kobiety, głównie tzw. uchodźcy muzułmańscy, oddają się swoim żądzom, prymitywnym namiętnościom bez krzty strachu, że proceder jawnej i zorganizowanej przestępczości zostanie ukarany. Brak reakcji kolońskiej policji i brak reakcji w niemieckich mediach są tego najlepszym dowodem. Mało tego, wiemy już, że przestępczość na tle seksualnym miała miejsce w innych państwach, nie tylko w tym samym czasie, ale już wcześniej, ale była zamiatana pod dywan – co staje się już niechlubną tradycją. W Szwecji, Wielkiej Brytanii bandyci są kryci przez… policję, której motywacją jest niedopuszczenie do władzy prawicy przeciwnej polityce imigracyjnej.

Przemoc seksualna to także przejaw siły – prowokacja, wypowiedzenie wojny, zaśmianie się w twarz Europejczykom i pokazanie im, „kto tu rządzi”. Brutalna metoda postępowania z niewiernymi jest wszak stara jak sam mahometanizm. Muzułmanie kultywują ją od niepamiętnych czasów w Egipcie, Pakistanie, Indiach (gdzie żyje 130-milionowa wspólnota islamska), w Nigerii czy w Arabii Saudyjskiej. W krajach, gdzie chrześcijanie są mniejszością, codziennie dochodzi do gwałtów, uprowadzeń, molestowania i napadów na chrześcijańskie kobiety oraz dziewczynki. Ofiary nazywane są niewiernymi, nagimi, prowokatorkami – bo nie noszą okrycia włosów i twarzy. W myśl islamu można z nimi zrobić wszystko! Ta muzułmańska mentalność konfrontuje się z etosem katolickim, gdzie geniusz kobiecy jest kultywowany do granic możliwości, czego najlepszym dowodem jest nabożna cześć katolików do Najświętszej Maryi Panny, Matki Jezusa Chrystusa.

Hipokryzja lewicy

Oczywiście przemoc wobec chrześcijanek i owa religijna wojna prowadzona na ciele kobiety toczy się także w Demokratycznej Republice Konga, Iraku, i – trzeba uczciwie dodać – nie jest wyłączną domeną islamu. W czasie pogromów w Orisie, gdy dziesiątki tysięcy osób musiały uciekać do lasów, gdzie narażone były na ataki dzikich zwierząt, choroby, głód, wycieńczenie; gdy chrześcijan cięto maczetami, palono żywcem a kobiety okaleczano, gwałcono, bito i upokarzano w imię ideologii hinduczwy, świat Zachodu także wymownie milczał. Feministki w Polsce nie podnosiły głosu, podobnie jak i dziś siedzą cicho, co jest najlepszym wyrazem ich pełnej kompromitacji, tchórzostwa i kapitulacji. Cóż, mogłyby postąpić jeszcze gorzej i iść w zaparte jak ich towarzyszki z Zachodu, np. burmistrzyni Kolonii.

Hinduistyczni oprawcy nie zważali na wiek i płeć. Zabijali, gwałcili, okaleczali dzieci i kobiety. Do dziś nie skazano za te czyny żadnego bandyty, jednak Zachód (w tym feministki) nadal milczy. Pogromów nie zauważono. Rozpaczliwe wołanie upokarzanych i mordowanych także do nikogo nie dociera. Trudno się dziwić, skoro podczas ostatniego Sylwestra nawet opinia publiczna w „demokratycznych” Niemczech nie mogła słyszeć krzyków gwałconych i molestowanych w wielu europejskich miastach. Nie słyszała ich głosu tylko dlatego, że zniewalali je muzułmańscy imigranci, czyli tak zwani uchodźcy szturmujący od wiosny kraj nad Sprewą.

Państwo niemieckie, mieniące się ostoją demokracji, doszło na skraj moralnego bankructwa. Swoboda prasy, zgromadzeń i wolność słowa zostały podeptane, dziennikarze niemieccy okazują się niewolnikami ideologicznej autocenzury. Policja bezradnie patrzyła na akty przemocy seksualnej na kobietach, dokonywanej przez, jak to określono „mężczyzn o północnoafrykańskim wyglądzie” i „pochodzeniu bliskowschodnim”. Miejscowi politycy oskarżają zaś Niemki, że zanadto prowokowały obcokrajowców, że powinny zachować więcej ostrożności, że powinny chodzić w grupach, że uchodźcy są jeszcze niedostosowani do naszych norm cywilizacyjnych i trzeba dać im czas na adaptację kulturową. Do dziś zgłoszono pół tysiąca przestępstw w Kolonii, Stuttgarcie, Hamburgu, Dortmundzie, ale również w innych krajach – Finlandii, Szwecji, Szwajcarii i Austrii – notowano podobne wydarzenia!

Oprócz tego obrzydliwego skandalu, jest druga strona medalu w postaci ataków na obcokrajowców, jakich dokonują neonaziści w odwecie za gwałty. Kto wie, czy nie jesteśmy świadkami początku wybuchu wojny domowej w Niemczech? To jednak wyłącznie problem naszych zachodnich sąsiadów, przynajmniej na razie. A my, Polacy? Bądźmy tym razem mądrzy przed szkodą!

Tomasz M. Korczyński

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl

„K+M+B” czy „C+M+B”? Zakończmy ten spór!

W ostatnich latach z zagadnienia wyartykułowanego w tytule uczynił się istny węzeł gordyjski, przedmiot dyskusji – a niekiedy wręcz kłótni – na portalach społecznościowych. Strony owego sporu licytują się na argumenty zapominając nieco o istocie uroczystości Epifanii – wyznaniu wiary pogańskich narodów i publicznej deklaracji wiary w Chrystusa.

„I wezmą krew baranka, i pokropią nią odrzwia i progi domu, w którym będą go spożywać” – czytamy w Księdze Wyjścia (Wj 12,7). „Krew posłuży wam do oznaczenia domów, w których będziecie przebywać. Gdy ujrzę krew, przejdę obok i nie będzie pośród was plagi niszczycielskiej, gdy będę karał ziemię egipską” (Wj 12,13). Narrację tę z drugiej części Pięcioksięgu słyszymy rokrocznie w noc Wigilii Paschalnej. W Bożym zaleceniu znaczenia drzwi krwią baranka możemy dopatrywać się pewnego praźródła obrzędu, którego dokonujemy w uroczystość Epifanii (Objawienia Pańskiego), zwanej również świętem Trzech Króli.

Bodaj we wszystkich katolickich domach dzieci ustawiające bożonarodzeniową szopkę dowiadują się, że królów przybyłych ze wschodu do nowonarodzonego Dzieciątka Jezus było trzech, a imiona ich brzmią Kacper, Melchior i Baltazar. W rzeczywistości w mateuszowej narracji nie poznajemy ich imion, nie wiemy również ilu ich było. Imiona Kacper, Melchior i Baltazar pochodzą z drugiej połowy pierwszego tysiąclecia chrześcijaństwa.

Sami „królowie” w ewangelii określeni są greckim słowem magoi, czyli magowie. Jak podaje francuski jezuita Xavier Léon-Dufour, byli to mędrcy pochodzenia nieżydowskiego. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by ewangeliczni Magowie byli również monarchami – we wschodnich państwach powszechna była praktyka rządów teokratycznych, a – jak podawał Herodot – magowie na wschodzie byli szczepem, swoistą kastą, poświęcającą się sprawom kultu, jak również uchodzili za najwyższy autorytet w sprawach wyjaśnień zjawisk astrologicznych.

Z kolei zdaniem Giuseppe Ricciottiego magowie byli wyznawcami Zaratustry, którzy oczekiwali przyjścia saushyanta („pomocnika-zbawcy”), mającego ostatecznie zwyciężyć Zło (doktryna ta jest ściśle dualistyczna, mówi o odwiecznej walce Dobra ze Złem). Magowie zainspirowani tajemniczą gwiazdą przywędrowali za nią aż do Palestyny, a wreszcie dotarli do Betlejem. Możemy sobie jedynie wyobrazić ich zdziwienie, gdy oczekiwanym Mesjaszem okazał się być urodzony w skrajnej biedzie Jezus. Uznając jednak Jego nadzwyczajną tożsamość złożyli Mu zgodnie ze wschodnim ceremoniałem złoto, kadzidło i mirrę.

Dlaczego uroczystość Epifanii powinna być dla nas tak ważna? Wszak właśnie od tych Magów my wszyscy jesteśmy. Jako potomkowie bałwochwalców dziękujemy w ten dzień Stwórcy za to, że objawił się również narodom pogańskim, że również my możemy korzystać z darów zbawienia. Być może nie fascynuje nas tak bardzo uniwersalistyczna perspektywa odkupienia, ale z perspektywy starotestamentalnej jedynym narodem miłym Bogu był naród żydowski (choć znajdujemy już wtedy prorockie zapowiedzi dotyczące powszechności zbawienia). Dopiero hołd Magów, a w późniejszych latach decyzje tzw. soboru jerozolimskiego otworzyły podwoje wiary również dla pogan.

Na znak przynależności do Chrystusa i publicznego wyznania swej katolickiej wiary od wieków w uroczystość Epifanii praktykuje się zwyczaj naznaczenia poświęconą kredą drzwi swoich domostw. Według najstarszej tradycji pisano słowa „Christus mansionem benedicat” („Niech Chrystus błogosławi dom”), których skrót stanowią litery „CMB”. Trudno jednak połączyć tę tradycję bezpośrednio z dzisiejszym świętem. W przedsoborowym rytuale błogosławieństwa kredy czytamy z kolei: „(…) aby ci, którzy ją zabiorą lub napiszą na drzwiach swoich domów imiona Twoich świętych: Kacpra, Melchiora i Baltazara, przez ich wstawiennictwo i zasługi otrzymają zdrowie ciała i opiekę dla duszy” (…in Domus suae portis scripserint nomina sanctorum tuorum Gasparis, Melchioris et Baltassar…). Na tej podstawie możemy stwierdzić zatem, że poprawną wersją przy błogosławieństwie kredy według starego rytuału jest zapis „KMB”, ewentualnie – zachowując przywiązanie do łaciny – „GMB”. W posoborowym rytuale zaś w obrzędzie błogosławieństwa kredy i kadzidła nie ma bezpośrednio mowy, jakie litery należy zapisywać. Czytamy jedynie: „Pobłogosław † tę kredę dla oznaczenia drzwi naszych mieszkań, w których przyjęliśmy światło Twojego objawienia”. Nie mamy tu do czynienia z bezpośrednim powrotem do pierwotnej tradycji „CMB”, ale możemy zauważyć brak kontynuacji przedsoborowego zwyczaju nawiązywania do imion Trzech Króli.

Podsumowując trudno zatem stwierdzić, który zapis z całą pewnością jest prawidłowy. Pozostaje to w gestii każdego katolika. Sam osobiście na drzwiach zastosuję zapis: „K+M+B 2016”, wyrażając tym również oddanie hołdu polskiej tradycji. Niezależnie od tego czy napiszemy kredą w ten sposób, czy też pisząc „C+M+B 2016”, będzie to oznaka naszego przywiązania do katolickiej wiary i w jakiś sposób odpowiedź na Chrystusowe wezwanie: „Do każdego więc, kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,32).

Kajetan Rajski

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2016-01-06)


Krypto-żyd Bergoglio pozdrawia judeochrześcijan „rogami diabła

 

 Komentarz: Przed przystąpieniem do czytania poniższego artykułu dowiedz się kim była i jakie poglądy miała twórczyni języka migowego Helen Keller w materiale pt: „El Diablo” pokazuje rogi – Diabeł nadal działa!

Trzy wersje “El Diablo”, znaku szatana, rogatego boga. Znak ręką po prawej jest także gestem w języku migowym albo przesłaniem „kocham cię”, co dla wielu ludzi jest mylące i miesza im w głowie.

Trzy wersje “El Diablo”, znaku szatana, rogatego boga. Znak ręką po prawej jest także gestem w języku migowym albo przesłaniem „kocham cię”, co dla wielu ludzi jest mylące i miesza im w głowie.

MOTTO: „Dosłownie wszystko jest zatrute kłamstwem. Kłamstwo w ludzkich stosunkach wzajemnych, pomiędzy sobą, kłamstwo w życiu społecznym, w polityce i w życiu państwowym i międzynarodowym. Ale szczególnie, oczywiście, nieznośne i całkowicie niedopuszczalne kłamstwo jest tam, gdzie ludzie naturalnie szukają i pragną ujrzeć jedną tylko prawdę, w Kościele. Kościół w którym głosi się jakiekolwiek kłamstwo, nie jest już Kościołem!

"Jest coś nieskończenie bardziej świętego i wyjątkowego w żydowskim życiu niż w życiu gojowskim" - wybitny rabin Chabad Lubavitch Yitzchak Ginsburgh

„Jest coś nieskończenie bardziej świętego i wyjątkowego w żydowskim życiu niż w życiu gojowskim” – wybitny rabin Chabad Lubavitch Yitzchak Ginsburgh

Satanista Ronnie James Dio, wokalista grupy satanistycznych zwyrodnialców pod nazwą "The Black Sabbath". Popularyzator wśród zdebilizowanego zachodniego plebsu znaku "mano cornuta" (rogata dłoń)

Satanista Ronnie James Dio, wokalista grupy satanistycznych zwyrodnialców pod nazwą „The Black Sabbath”. Popularyzator wśród zdebilizowanego zachodniego plebsu znaku „mano cornuta” (rogi diabła)

Wojtyła-Katz demonstruje gest "mano cornuta" czyli "rogi diabła"

Żyd Wojtyła-Katz demonstruje gest „mano cornuta” czyli „rogi diabła”

Żyd i potomek praskiego rabina, Ratzinger-Tauber-Peintner, przez pewien czas antypapież w babilońskim Watykanie. Często używał satanistycznego znaku "rogata dłoń"

Żyd i potomek praskiego rabina, Ratzinger-Tauber-Peintner, przez pewien czas antypapież w żydomasońskim Watykanie. Często używał satanistycznego znaku „rogata dłoń” zamiast błogosławieństwa znakiem Krzyża Świętego

a

a10

a11

Filipiński judeochrześcijańsko-okultystyczny neo-„kardynał” Luis Antonio Tagle wraz z judeochrześcijańsko-okultystycznym szefem żydomasońskiej sekty soborowej radośnie zaczarowują zgromadzone tłumy bezmyślnych judeochrześcijan. Ślepi, głusi, opętani!

„Rzucanie rogami” („błogosławieństwo Szatana”) jest bardzo dobrze znanym satanistycznym gestem powszechnie używanym na koncertach szatańskiej „muzyki” heavy metal ale i przy innych okazjach kiedy pojawiają się wyznawcy Szatana, w tym tzw. politycy, biznesmani, celebryci, aktorskie i piosenkarskie szumowiny, słowem „elity” tego zgniłego świata, demonstrujący ten znak jako znak lojalności, poddania i oddania mocom ciemności.

Katoliccy duchowni, papieże, biskupi, księża, zawsze błogosławili chrześcijan znakiem Krzyża Świętego a nie „rogatą dłonią”. Nawet tradycyjny ksiądz i neo-watykański insider, dobrze poinformowany autor książek o apostazji Watykanu, Malachi Martin, nie mógł przewidzieć do jakiego stopnia satanizm opanuje fałszywy, judeochrześcijański neo-„kościół” i jego fałszywych, żydomasońskich szefów.

Według znanego tradycyjnego księdza katolickiego, tradycyjnego jezuity i dobrze poinformowanej osoby w sprawach żydomasońskiego neo-Watykanu, pisarza Malachi Martina, nowo utworzony, przez siły ciemności, pseudo-„kościół” NWO już oddawał cześć Szatanowi od czasu żydomasońskiego II Soboru Watykańskiego (1962-1965). Ksiądz Malachy Martin rozpoczyna swoją książkę „Windswept House” (Dom targany wichrem) od żywego opisu satanistycznego obrzędu zwanego „Intronizacja upadłego archanioła Lucyfera”, który to obrzęd miał miejsce w Kaplicy Św. Pawła w Watykanie, w dniu 29 czerwca 1963 roku, zaledwie po upływie tygodnia od wyboru antypapieża, żyda Montiniego-Pawła VI, który podpisał wszystkie dokumenty zatwierdzające zamianę Kościoła Katolickiego na judeochrześcijańską, żydomasońską organizację religijną NWO.

Żyd Montini, homoseksualista, komunista, z rodziny socjalistyczno-żydomasońskiej, uzurpator na Tronie Piotowym, antypapież Pweł VI. Bardzo często demonstracyjnie nosił ephod, znak judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, homoseksualista, komunista, z rodziny socjalistyczno-żydomasońskiej, uzurpator na Tronie Piotowym, antypapież Pweł VI. Bardzo często demonstracyjnie nosił ephod, znak judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, antypapież Paweł VI, z zawieszonym ephod, znakiem judejskiego arcykapłana

Żyd Montini, antypapież Paweł VI, z zawieszonym ephod, znakiem judejskiego arcykapłana

Ksiądz Malachy Martin później potwierdził w wywiadzie dla czasopisma „New America”, że rzeczywiście ceremonia miała miejsce, tak jak on ją opisał: „O tak, to prawda, i to bardzo”. Zaledwie 7 lat po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, który zamienił „instytucjonalny” Kościół Katolicki na sprotestantyzowaną, i co gorsza, łudząco podobną imitację, Montini-Paweł VI w dniu 29 czerwca publicznie uczynił wyznanie, że za pomocą sztuczki II Soboru Watykańskiego, „dym Szatana wszedł do świątyni Boga”.

Oczywiście żyd Montini dokonał, wraz ze swoim współspiskowcem, żydomasonem Hannibalem Bugnini, który zniszczył katolicki kult Tradycyjnej Łacińskiej Mszy Świętej odprawianej przez kapłanów wyświęconych w tradycyjnym Sakramencie Święceń, zastąpienia jej przez protestancką służbę prowadzoną pod „przewodnictwem” prezbitrów, nie posiadających ważnych święceń, a którzy są jedynie mianowani za pomocą sprotestantyzowanego nowego rytuału z 1968 roku.

Nawet ksiądz Malachi Martin, który zmarł w 1999 roku, nie mógł przewidzieć tego straszliwego stopnia satanizacji nowej soborowej organizacji religijnej, stworzonej na potrzeby NWO, i jej przywódców oszukańczo nazywanych „papieżami” a będącymi w istocie agentami najmroczniejszych sił światowego spisku co widać nawet na fotografiach przedstawiających ich z gestem „błogosławieństwa rogami diabła”.

Podczas neo-„papieskiej” wycieczki na Filipiny w dniach 12-19 stycznia 2015 roku Bergoglio dołączył do żydomasońskiego pseudo-„kardynała” Louisa Tagle w pozdrawianiu tłumów ogłupionych judeochrześcijan za pomocą „błogosławieństwa rogami diabła”.

Gest ten jest dobrze znany w „muzyce” satanistycznej heavy metal, a robi się go poprzez wyprostowanie małego palca i palca wskazującego i skurczenie palców środkowych i kciuka co imituje „rogi diabła”. Ten gest jest często używany na takich „imprezach” jak te organizowane przez takie satanistyczne grupy jak „Metallica” lub „The Black Sabbath” i które zawierają mnóstwo odniesień do okultyzmu, Szatana i innych nadnaturalnych sił ciemności i zła.

To jest oczywiste, że fałszywi „papieże” nawet przestali udzielać tradycyjnego, chrześcijańskiego błogosławieństwa poprzez uniesienie ręki i uczynienie Znaku Krzyża Świętego Jezusa Chrystusa nad ludźmi. Zamiast tego wymachują otwartą dłonią jak dzieci albo, co gorsza, pokazują ludziom znak „rogi diabła”. Cokolwiek by oni nie czynili to z całą pewnością nie jest to katolickie ale jest szatańskie.

aaa

Odór piekielny nie przeszkadza jednak tzw. judeochrześcijanom, mieniącym się „katolikami” (podobno są wyznawcami Boga-Człowieka Jezusa Chrystusa), których wiara ogranicza się do uczestnictwa w żydomasońskich wiecach ludowo-rozrywkowych i innych imprezach o takimże charakterze.

aaa1

BERGOGLIO ZNAK ROGI DIABŁA

„Jestem kabalistycznym krypto-żydem Franciszkiem”. Znak rogów: Bergoglio demonstruje znak piekła.

Dodatkowe informacje zaczerpnięte z wikipedii i www.egzorcyzmy.katolik.p

ROGATA DŁOŃ

ImageInaczej: mano cornuta, sign of the horns, devil sign, devil horns, Leviathan Horns. W tłumaczeniu: rogata dłoń, znak diabła, rogi diabła.

ImageUkład dłoni ma przypominać rogaty łeb. Większość znanych określeń tego gestu odnosi się właśnie do rogów i demona, pojawiają się też odniesienia nawiązujące do nazw instytucji sportowych, np. drużyny Longorns, podczas której meczy kibice wyciągają ręce w takim układzie palców.

Gest jest szczególnie popularny w subkulturze satanistycznej oraz metalowej. Często jest widoczny na koncertach (szczególnie metalowych), jest też formą pozdrowienia w ramach metalowej subkultury. Rozpropagował go szczególnie Ron Dio, wokalista m.in. zespołu blackmetalowego Black Sabbath. On sam (jak przyznał w jednym z wywiadów) identyfikował ten gest z malocchio (złe oko, złe spojrzenie, zły czyn magiczny), co ma odniesienie wyłącznie okultystyczne. Więcej na temat malocchio wraz z definicją można znaleźć w książce o. Aleksandra Posackiego pt. „Okultyzm, magia, demonologia”.

Za: „katolicki”-judeochrześcijański http://www.egzorcyzmy.katolik.pl/zagrozenia/amulety-i-talizmany/446-rogata-dlon.html

Mano cornuta

Fan pokazujący gest mano cornuta podczas koncertu heavymetalowej grupy Black Sabbath

Mano cornuta (wł. dłoń rogata) lub corna (rogi) – gest wywodzący się z obszaru basenu Morza Śródziemnego[1]. W krajach anglosaskich nazywany horns (rogi) lub devil horns (diabelskie rogi). Gest wykonuje się dłonią, prostując palec wskazujący i mały przy równocześnie zwiniętych palcach środkowym i serdecznym oraz kciuku[2]. Zwykle rogi pokazuje się wnętrzem dłoni ku odbiorcy.

W pogaństwie utożsamiany z Rogatym Bogiem[2]. Jest symbolem siły, ochrony i błogosławieństwa[2]. Wśród niektórych chrześcijan gest jest uznawany za obraźliwy oraz kojarzony ze społecznością fanów muzyki heavymetalowej[2].

W kulturze masowej corna został rozpropagowany przez amerykańskiego wokalistę Ronniego Jamesa Dio pod koniec lat 70.XX wieku, gdy dołączył do grupy muzycznej Black Sabbath[1].

Corna może być kojarzona z satanizmem[1].

Za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Mano_cornuta

NWO WITAMY W RZEŹNI

WITAMY W RZEŹNI! ŻYDOWSKI PORZĄDEK ŚWIATA! (Wojna, Zło, Kłamstwa, Śmierć, Zniszczenie)

„Trzeźwi bądźcie i czuwajcie, bo przeciwnik wasz diabeł jak lew ryczący krąży, szukając kogo by pożarł. Sprzeciwiajcie mu się mocni w wierze , wiedząc, że to samo utrapienie spotyka braci waszych na świecie” (1 List Św. Piotra 5:8)

Na podstawie katolickich (nie mylić z judeochrześcijaństwem soborowym) portali i blogów:

www.callmejorgebergoglio.blogspot.com

www.traditio.com

Opracowanie: GREGORIUS

DZIESIĘĆ POWODÓW, ABY WYBRAĆ MSZĘ TRADYCYJNĄ – Paix Liturgique

Shoah, czli zagłada – największy holocaust w historii świata…

Shoah, Szoa (hebr. שואה – całkowita zagłada, zniszczenie) jest przez większość uważana jako synonim pojęcia holocaust. Sam holocaust zaś – jako wywyższony do pojęcia własnego i pisany wobec tego wielką literą – przez większość współczesnych rozumiany jest niesłusznie jednoznacznie jako termin określający zagładę Żydów dokonaną przez niemieckich nazistów, marksistowskich narodowych socjalistów, czyli III Rzeszę i jej koalicjantów podczas II Wojny Światowej.  W rzeczywistości zaś termin holocaust pochodzi z kościelnej łaciny (jako adaptacja greckiego holókauston – rodzaju nijakiego imiesłowu holókaustos oznaczającego „spalonego w całości”, a pochodzącego od czasownika holo-kautóo określającego „spalanie ofiary w całości”) i oznacza dosłownie „całopalenie”. Odnosi się pierwotnie do religijnej ofiary całopalnej (spalonej doszczętnie), którą Żydzi składali na ołtarzu w czasach Starożytności.

Ja osobiście jestem przeciwny jednoznacznemu utożsamianiu obydwu terminów jako synonimów oraz jako określających współcześnie  li tylko zagładę Żydów w czasie II Wojny Światowej.

Podobnie jak twierdzi wielu ludzi (w tym też wielu Żydów) uważam, że termin shoah jest stosowniejszy do określenia masowego ludobójstwa  zmierzającego do całkowitej zagłady lub zniszczenia, niż termin holocaust mający dla wielu pozytywne, religijne konotacje biblijne.

Warto zauważyć, że używając terminu holocaust np. tylko w odniesieniu do zagłady Żydów w czasie II WŚ, musielibyśmy zawęzić obszarem znaczeniowym ich zagładę tylko do samej ich śmierci w komorach gazowych i późniejszym „całospaleniu” w krematoriach. W takim znaczeniu morderstwa i zagładę dokonywaną bez późniejszego „całospalenia” nie możemy nazywać częścią holocaustu, jako pierwotnie znaczącego właśnie całospalenie.

Ponadto interesująca może tez być ocena i interpretacja sensu stricto samego faktu „palenia w krematoriach”… Gdybyśmy spojrzeli na to działanie z punktu widzenia daleko posuniętego  i graniczącego z chorobą  fanatyzmu religijnego, czyż nie moglibyśmy uznać a raczej czy Hitler nie mógłby uznać, że w ten sposób składa całopalna ofiarę religijną? Taka konkluzja jest oczywiście niemalże bluźnierstwem, ale wszyscy wiemy, że ktoś taki jak Hitler musiał mieć zaburzenia osobowości z pewnością związane z mitomaństwem, poczuciem wyższości i pogardą dla innych „nie swoich” narodów. Dla niego przecież – jako zapewne chorego psychicznie a przynajmniej zaburzonego psychicznie człowieka – inni (nie swoi) byli gorsi, byli podludźmi… Więc czy czasem niszcząc część Żydów nie robił tego w poczuciu jakiegoś fanatycznego posłannictwa, niemalże religijnego, tym bardziej, że przecież całe NSDAP i wielu jego aktywistów było kontynuacją w prostej linii Towarzystwa Thule (Thule Gesellschaft) (link is external), które „było tajną rasistowską i quasi-masońską organizacją, która powstała w Monachium w końcowej fazie I wojny światowej (…)” i opierało się na ariozofii (link is external), czyli rasistowskiej i okultystycznej doktrynie stworzonej wewnątrz Ruchu Ludowego w Niemczech przez Guido von Lista (link is external)i przedstawionej przez Jörga Lanza von Liebenfelsa (link is external) a opowiadającej się za dominacją rasy aryjskiej oraz głoszącej jej panowanie nad światem…

Zadziwiające – w odniesieniu do powyższego rozważania – ale i symptomatyczne jest też, że wielu Żydów służyło w nazistowskiej narodowo-socjalistycznej armii niemieckiej oraz było członkami NSDAP (o czym pisze m.in. prof. Marek Jan Chodkiewicz (link is external)) i nieraz zaskakująco znajdowali się w najwyższych ich kręgach… o czym pisze m.in. w swojej książce pt.: „Bevor Hitler Kame” – „(Bronder – Before Hitler Came – A Historical Study -English Translation – 1975)” (link is external) historyk żydowskiego pochodzenia, Dietrich Bronder. Trudno wprost uwierzyć, ale zalicza on (również w innych swoich pracach) do ludzi pochodzenia żydowskiego (w różnej części określonej całości i różnym prawowitym zabarwieniu poprawności etnicznego żydowskiego pochodzenia: po matce, czy po ojcu) m.in.: Adolfa Hitlera (po ojcu i dziadku), Rudolfa Hessa (po matce), Hermanna Goeringa, Gregora Strassera, Josefa Goebbelsa, Alfreda Rosenberga, Hansa Franka, Heinricha Himmlera (po matce i babce ze strony matki), Ullricha Friedricha Willy’ego Joachima von Ribbentropa, Reinharda Heydricha (po ojcu), Ericha von dem Bach-Zelewskiego (po matce),   Adolfa Eichmanna (po matce) czy też Generała Franko…

Nie mogę się też oczywiście zgodzić na używanie terminu shoah jako określającego współcześnie  li tylko zagładę Żydów w czasie II Wojny Światowej.

Jest to niestety ten sam rodzaj manipulacji  dokonywanej notorycznie  przez syjonistów rabiniczno-talmudycznych, z jakim mamy do czynienia w przypadku określenia: „anysemityzm”. Manipulacja ta – ogólnie mówiąc – polega na zawłaszczaniu przez nich pewnych ogólnych negatywnych zjawisk i ich określeń i zawężaniu ich znaczenia tylko do pewnej części Żydów i ich martyrologii dziejowej.   Przecież określenie „antysemita” oznacza niechęć do wszystkich narodów semickich posługujących się językami semickimi, czyli współcześnie najczęściej językiem: amharskim, arabskim, hebrajskim, maltańskim lub tigrinijskim. Takich narodów jest bardzo wiele – oprócz Żydów (Hebrajczyków)  są to np. Arabowie, czy też niektóre ludy o czarnym kolorze skóry (np. wujek Pani M. O’Bamy jest naczelnym rabinem czarnych syjonistów w USA). Tak więc określenie antysemita sugeruje niechęć zarówno do Żydów jak i np. Arabów (sic!).  O ileż łatwiej byłoby po prostu o kimś, kto w jakimś obszarze jest niechętny Żydom, zwyczajnie powiedzieć: antyjudaista (niechętny wobec wiary i religii judaistycznej), antysyjonista (niechętny wobec m.in. żydowskich syjonistów w zakresie talmudyczno-rabinicznego rozumienia przez nich świata i ludzi w nim żyjących) a jeżeli już kogoś chcemy określić jako rasistę to może warto byłoby użyć określenia „antyżyd” lub „antyizraelita”?

Niestety właśnie podobnie jak w przypadku „antysemityzmu”, czy holkaustu… talmudyczno-rabiniczni syjoniści zawłaszczyli tylko dla części Żydów pojęcie „shoah”. Ono przecież oznacza całkowita zagładę i zniszczenie… ale nie ogranicza się bynajmniej tylko do „działań zmierzających do całkowitej zagłady Żydów i ich zniszczenia”! Przecież marksistowski narodowy-socjalizm, czyli nasizm w równej mierze chciał doprowadzić do zniszczenia Słowian (w tym Polaków) czy Cyganów… a także homoseksualistów, chorych psychicznie, niedołężnych… Czy masowe mordowanie i wyniszczanie chorych psychicznie w III Rzeszy nie można nazwać również „shoah chorych psychicznie”? Czyż wywołanie samej wojny oraz dążenie do zdobycia jakiegoś kraju za wszelką cenę, nawet ludobójstwa… nie można nazwać też terminem „shoah”?

Czyż tym terminem nie można nazwać ludobójstwa jakiego dopuścił się marksista, klasowy socjalista i komunista J. Stalin skazując na śmierć głodową przeszło 7 milionów Ukraińców (w latach 1932-1933)? Czymże to okrucieństwo było jak nie „shoah Ukraińców”?, chęć całkowitego ich zniszczenia… A czymże było komunistyczne ludobójstwo katyńskie jak nie celową eksterminacją tej części Polaków, którzy stanowili podstawę przyszłości całego narodu… Czyż takie działanie nie można nazwać „shoah Polaków”. I tylko symptomatyczne jest, że większość najważniejszych marksistów a później komunistów było akurat pochodzenia żydowskiego: Karol Marks (Karl Heinrich Marx – Hirschel  Marx), Władimir Iljicz Lenin (po matce żydówce – Blank), Lew Trocki (Lew Dawidowicz Bronstein ), Róża Luksemburg ( Rozalia Luxenburg – córka Eliasza Luxenburga i Liny z domu Loewenstein), Julij  Martow (Cederbaum), Fedor Iljicz Dan (Gurwicz), Maksim Maksimowicz Litwinow (Meir Henoch Mojszewicz Wallach-Finkelstein), Łazar Moisiejewicz Kaganowicz i wielu, wielu innych…

Dwa totalitaryzmy: marksistowski narodowy socjalizm (robotniczy), czyli nazizm oraz marksistowski klasowy socjalizm (robotniczy), czyli komunizm… doprowadziły do ogólnoludzkiego „shoah”, największego Holocaustu w historii świata… A wszystko zrodziło się w chorych głowach ludzi, którzy uważali, iż reprezentują „Rasę Panów”, bądź też „Klasę Panów”, czyli niejako „wybrańców” czyniących sobie innych ludzi (podludzi?) poddanymi…

Na szczęście historia świata dowiodła i dowodzić będzie zawsze, że nie ma ani rasy panów, ani klasy panów, ani narodów wybranych stworzonych do rządzenia innymi narodami (podludźmi?)… Wszyscy ludzie są równi wobec Boga i wszyscy są równie dla niego ważni…

I tylko aż dziwne jest, że ten sam chory totalitarny marksizm oparty na gnostyckiej i antykatolickiej filozofii Georga Wilhelma Friedricha Hegla, który – poprzez rewolucje francuską – był źródłem powstania nazizmu i komunizmu… jest gloryfikowany obecnie przez bezpaństwowych syjonistyczno-globalistycznych-unionistów, nie tylko europejskich…

 

 

————————————————————————

Źródło: Sowiecka Historia – FILM  (link is external)(początek fragmentu II)

 

„Klasy i rasy, które są zbyt słabe, żeby opanować nowe warunki życia, muszą zniknąć (…) Muszą zginąć w rewolucyjnym holocauście” - Karol Marks

Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad… http://krzysztofjaw.blogspot.com/ (link is external) kjahog@gmail.com (link sends e-mail)

Źródło: http://niepoprawni.pl/blog/814/shoah-czli-zaglada-najwiekszy-holocaust-w-historii-swiata

Zamach na wolność w Irlandii: katolickie szkoły zmuszone do zatrudniania homoseksualistów

Zamach na wolność w Irlandii: katolickie szkoły zmuszone do zatrudniania homoseksualistów

fot.REUTERS / FORUM

Irlandia sama tego chciała – po tym, jak katolicy w tym kraju dali się przegłosować w haniebnym referendum legalizującym tzw. małżeństwa homoseksualne, lawina ruszyła. Tym razem parlament zdecydował, że nie wolno nie zatrudnić homoseksualisty, nawet jeśli prywatnemu pracodawcy przeszkadza jego styl życia. Dotyczy to również Kościoła i prowadzonych przez Kościół placówek edukacyjnych.

 

Czy wyobrażają sobie Państwo zadeklarowanego homoseksualistę, żyjącego w związku z innym mężczyzną, pracującego w szkole zarządzanej przez zakonnice i uczącego dzieci, dajmy na to, rytmiki? W Irlandii jest to już możliwe! Co więcej, zakazane jest odrzucenie aplikacji o pracę z powodu homoseksualizmu.

 

Skąd taki pomysł irlandzkiego rządu? To prosta konsekwencja rozszerzenia przepisu dotyczącego równości płci, który – w zamierzeniu irlandzkich parlamentarzystów – ma zapobiec „dyskryminacji ludzi LGBTQ w instytucjach zakonnych”.

 

Grupy promujące homoseksualizm oraz media poprawne politycznie natychmiast przyjęły nowe przepisy z ogromnym entuzjazmem. Nowe prawo, zgodnie z oczekiwaniami homolobby, wywiera presję na instytucje zakonne, tak by – jak to określiła homoseksualna nowomowa – osoby pracujące w katolickich szkołach mogły bez problemów „ujawniać się” i „zakładać rodziny” bez obaw o ewentualne zwolnienie z pracy. Taką wypowiedzią błysnął lider irlandzkich aktywistów, Sander Irwin-Gowran.

 

Szkoły zamierzają jednak zaskarżyć ustawę, gdyż uważają iż jest ona niekonstytucyjna – łamie bowiem ich etykę, wartości, tożsamość i wiarę. Powołują się na artykuł 44.2.1 Konstytucji Irlandii, stanowiący iż „każdemu obywatelowi gwarantuje się wolność sumienia, swobodę wyznania i swobodę praktyk religijnych, z uwzględnieniem zasad porządku publicznego i moralności”.

 

Komentatorzy podkreślają, że Irlandczycy sami są sobie winni, gdyż w maju ponad połowa głosujących opowiedziała się za legalizacją tzw. małżeństw homoseksualnych. Profesor Roberto de Mattei nazwał to wielkim aktem apostazji narodu irlandzkiego, któremu współwinny jest Kościół. „Milczeli nie tylko irlandzcy biskupi, ale także Watykan. Zupełnie zapomniano, że przecież kiedyś przyjdzie czas aby odpowiedzieć przed Bogiem za zezwolenie na apostazję tego narodu” – pisał ten znany katolicki publicysta.

 

 

 

 

Źródło: nocristianofobia.org

malk

 

Boże Narodzenie 2015

Znalezione obrazy dla zapytania boże narodzenieLulaj że Jezuniu, lulaj że lulaj, a Ty go matulu z płaczu utulaj…

Tulimy się do Ciebie, miłujemy, jesteśmy spragnieni – jak wędrowcy na pustyni – którym tylko Ty możesz  wskazać drogę, drogę prawdy objawionej.

Czekamy na Ciebie, z tęsknotą wielką, bo chcemy Cię oglądać, w chwale Boga naszego, w Trójcy świętej jedynego, po wszystkie wieki wieków.

Wszystkim, którzy odwiedzają tę stronę, życzę wielu łask, szczęśliwych,  radosnych Świąt i szczęśliwego  Nowego 2016  Roku !!!

Szczęść Boże – Marian 44

Hełm, tarcza, pancerz i miecz – Ewa Polak-Pałkiewicz

Nienazwana krucjata, czyli obrońcy cywilizacji

Obrońcy cywilizacji szli ulicami Warszawy 13 grudnia 2015 roku nieuzbrojeni. Powiewały chorągwie, wzbijały się słowa pieśni, huczał wiatr, twarze były radosne. Tak, to było wojsko.
Polacy prowadzą bowiem, pod wodzą swoich przywódców – już od 2010 roku – krucjatę. Nienazwaną, nie ogłoszoną. Wyszydzaną i opluwaną przez rodzimych zdrajców i zniesławianą zagranicą. Kto ma dobrą wolę, widzi to. Widzi też jak zaciekle bronią się przed tym zwycięskim pochodem wrogowie.

Rozpoczęła się ona bez formalnego wypowiedzenia wojny przeciwnikom chrześcijaństwa, ale jednak uroczyście, w świetle jupiterów i w błysku fleszów, pod krzyżem ustawionym przez ludzi na Krakowskim Przedmieściu, w kwietniu, prawie sześć lat temu.

Jeśli ktoś tego nie rozumie, to albo nie chce, albo ma myśli zbyt pomieszane w głowie – własnymi zniewoleniami, albo ambicjami, które nie są zdrowe.

Jeśli można by scharakteryzować Jarosława Kaczyńskiego jednym słowem, to należało by powiedzieć, że oprócz bezspornego charyzmatu przywódcy jest w nim coś wybitnie żołnierskiego. Jego niesamowita samodyscyplina, opanowanie, powściągliwość w języku przywołują obraz dobrze wyszkolonego żołnierza do działań specjalnych, nadzwyczajnych misji, albo średniowiecznego rycerza. A jego brat? – on także czynił swoją powinność wykazując hart ducha i przytomność umysłu, jak przystało żołnierzowi.

„… Żołnierz godzi się umrzeć za Państwo. W dawnych czasach wyruszał do boju wspaniale odziany, jakby przeznaczony był na ofiarę. Otaczająca go aura czyniła zeń postać kultową…” (Dom Gérard Calvet, Jutro chrześcijaństwa ). Lecz gdzie podział się rynsztunek? Co jest nim dziś? Co jest tarczą, pancerzem, hełmem i mieczem?

Św. Ludwik IX, król Francji, krzyżowiec

Św. Ludwik IX, król Francji, krzyżowiec

Tuż po 10 kwietnia 2010 roku to wszystko stało się jasne dla uważnych oczu. Błysk fleszy tylko jeszcze bardziej uwydatniał prawdziwe oblicze wydarzeń. „Chciałbym, żeby to  j e g o  brat, Jarosław dokończył tę Pieśń o małym Rycerzu”, powiedział w dzień po tragicznej śmierci Prezydenta kierowca tira z Małopolski, ktoś tę wypowiedź zapamiętał. I jest w ludziach jakaś dziwna pewność, że ta Pieśń, przywoływana w marzeniach, która  m u s i  być przekazywana dalej, następnym Polakom, jak średniowieczne pieśni o czynach bohaterskich rozbrzmiewające po górskich drogach i na placach, w miastach warownych okolonych wysmukłymi wieżycami i na dziedzińcach, zostanie ukończona. A zwykli ludzie, którzy chcą jej słuchać i przekazywać innym, jakkolwiek wyśmiewanoby ich za to i obrzucano błotem, to „prawdziwi żołnierze, którzy wiedzą, czym jest posłuszeństwo i którzy gotowi do wszelkich poświęceń, czekają na rozkaz swego Generała”. Patetyczne? A jednak prawdziwe.

Tamto pełne napięcia oczekiwanie powraca dziś z jeszcze większą mocą – śmierć Prezydenta i śmierć prawie stu towarzyszy jego podróży na groby bohaterów, musi być wyjaśniona i uczczona tak jak na to zasługuje. Chrześcijaństwo znów musi stać się „zbrojne”, choć inna już jest to broń, by ocalone zostały prawda, sprawiedliwość i prawo, fundamenty naszej cywilizacji.

Nazwano to obroną konieczną

„Wzruszający jest widok fortyfikacji okalających niektóre zabytki, skromne wiejskie kościoły: wieża strażnicza górująca nad sanktuarium to najbardziej wymowna lekcja realizmu politycznego… >Blanki wieńczące mury obronne nie zostały tam umieszczone dla dekoracji<…. Współcześni na własnej skórze uczą się na nowo tego z pozoru surowego prawa, nazywając je obroną konieczną”.

Komuniści nie znosili krucjat i wyszydzali je. Słowo krucjata zawsze wymawiane jest z pogardą i złośliwym uśmieszkiem w poprawno-politycznych komentarzach. „Krucjata” to nieomal synonim szyderstwa. Krucjatami straszono, w czasach PRL; w płaszczach rycerzy krzyżowych satyrycy zatrudniani przez propagandę sowiecką przedstawiali zarówno Konrada Adenauera jak i Ronalda Reagana. Mieli być w nich śmieszni, groteskowi i straszni.

Herman Stilke - Zwycięstwo Joanny d`Arc

Herman Stilke – Zwycięstwo Joanny d`Arc

(Język wojskowy dziś jest często w użyciu w komentarzach na temat poczynań ludzi Prawa i Sprawiedliwości:„PiS zdobywa kolejny bastion”, „PiS szykuje się, by objąć przyczółki…”, „przystępuje do szturmu…”).

Idący w Marszu Wolności i Solidarności 13 grudnia Polacy – ludzie z całej Polski i z zagranicy – zwracali się w pieśniach do Boga. Była Rota, O Boże, któryś jest na niebie…, Pieśń Konfederatów. Powiewała wśród biało-czerwonych flag ogromna chorągiew z obrazem Chrystusa Króla.

Krucjata? Tak, bowiem obrona prawdy o Smoleńsku nie jest zadaniem tylko prawniczym, czynem moralnym, upominaniem się o ludzką sprawiedliwość. Tu nie tylko o godność państwa i jego przywódców chodzi. To dzieło duchowe narodu.

Tak jak obrona najsłabszych w państwie nie jest „zamachem na demokrację”, ale dziełem miłosierdzia chrześcijańskiego. To nie demokracja jednak – ta prawidłowo pojmowana – zrodziła motywację do tej obrony, lecz zasady chrześcijańskie. Potrzebny jest powrót do tych utraconych słów, by zasady te zostały przypomniane. Demokracja jest w tym wypadku tylko narzędziem. Trzeba dobrze rozumieć, o co i przeciwko komu toczona jest walka, by walka mogła być wygrana.

Co znaczy mieć prawdziwego przywódcę, jaki to skarb, wiedzieli i wiedzą wszyscy, którzy towarzyszą ludziom z Prawa i Sprawiedliwości, współpracują z nimi, ochraniają ich oraz wspierają ich oręż: wolne media. Uczciwi, ideowi, odważni przywódcy – to bardzo rzadki dziś dar od Boga – ludzie, którym można ufać, których kompetencje i moralna postawa mogą być wzorem dla innych. Duchowni, którzy pozwalają sobie na publiczne podważanie ich autorytetu wykazują się, mówiąc bardzo oględnie, nieroztropnością.

Obrona terytorium państwa to także obowiązek chrześcijański. Tak jak obrona jego suwerennych praw i legalnych władz. Nasi przywódcy polityczni, ludzie Prawa i Sprawiedliwości nie są sługami ideologii, lecz tymi, którzy wzięli na siebie ciężar odpowiedzialności politycznej za tę całość.

Bitwa pod Wiedniem

Bitwa pod Wiedniem

Dobro wspólne stanowi zawsze coś nadrzędnego wobec zsumowanych dóbr jednostkowych; to dobro wspólne tworzą wszystkie te dobra, wraz z porządkiem, który ustanawia ich hierarchię. W czasach, gdy podważaniem autorytetu osób ważnych dla państwa zajmują się całe uczelnie i instytuty naukowe, gdy wymyślono technologię „naukowego” zniesławiania i poniżania ludzi niewygodnych politycznie, a demokracja jest zarówno straszakiem jak wytrychem, warto zacytować zdanie Luisa Jugneta, francuskiego katolickiego filozofa, który doradzał, by w obliczu zagrożenia dobra wspólnego nie wahać się i „w miarę możliwości złamać wszelki opór nie naruszając godności człowieka, bez zbędnych ceregieli. Stanowcze działanie jest okupione jakimś minimum uprawnionej przemocy”. Albowiem „absurdem byłoby głoszenie metafizyki i moralności’, dodaje dom Calvet, „na których opiera się godność człowieka i zarazem przyzwolenie, aby prawa cywilne w praktyce niszczyły to, co Kościół buduje poprzez swoje nauczanie”. Marszałek Piłsudski , którego wciąż oskarża się, że był ateistą i przeciwnikiem Kościoła, potrafił docenić to minimum, niezbędne dla zaprowadzenia porządku w państwie, rozkładanym przez anarchistyczną histerię i intrygi polityczne, w maju 1926 roku.

Najważniejsze jest dziś przekonanie Polaków, że dzierżący władzę widzą tę „większą sprawę”, która przyświeca dziejom państwa i czują solidarność z ich poczynaniami tych ludzkich rzesz, których reprezentanci wyruszyli w Polsce wielkim pochodem 13 grudnia tego roku. Wspólnota Polaków nie jest wtedy jakąś abstrakcją, oparta jest na zaufaniu, które potrafią okazać sobie nawzajem obywatele i szefowie państwa. Dawno już nie było takiej wspólnoty, jaka tworzy się u nas dziś. Bo nie było jednoczącego Polaków celu.

„Przypisujemy tak wielką wartość narodzinom i trwaniu społeczeństwa chrześcijańskiego, gdyż w swoim łonie zawiera ono nie tylko te dobra, które przynoszą ludzkości zaszczyt, lecz również – i przede wszystkim – skarbnice łask zgromadzonych dzięki ludzkiej cierpliwości przez wieki: mądrość instytucji, światło obyczajów, zasad i tradycji. Wspólnie tworzą one dziedzictwo utkane z pamięci historycznej, zabytków kultury, przykładu bohaterów i świętych. Jakże więc można twierdzić, że nie istnieje konieczność ochrony, czasem nawet zbrojnej, doczesnych losów narodu czy Chrześcijaństwa?

I czyż trudno zauważyć zawziętość, z jaką piekło chce zniszczyć, od wewnątrz i od zewnątrz, to, co jest nośnikiem owych wzniosłych wartości, a co nazywamy cywilizacją chrześcijańską?”, pyta francuski benedyktyn.

Jan Matejko - Batory pod Pskowem

Jan Matejko – Batory pod Pskowem

„Ta nieszczęsna polityka, prawdziwe skaranie boskie”

Żeby ta obrona była skuteczna i trwała, człowiek, który walczy potrzebuje nie tylko celu, także potrzebuje tego, co określa się mianem cnoty. Bez cnót jesteśmy tylko graczami, nierzadko bardzo zręcznymi, albo nadętymi własną wielkością, odrealnionymi pajacami (jak pewien wysoki pan skaczący na chodniku w ramach demonstracji politycznej przeciw obecnym władzom). A my, chrześcijanie mamy być wojownikami. Zapomina się o tym w samym Kościele. Nikt już nie wspomina, że Kościół – a więc wszyscy wierzący – tu, na ziemi, ma być Kościołem wojującym (w epoce dialogu zamieniono go na Kościół pielgrzymujący).

Co znaczy być oderwanym od rzeczywistości pokazali tego samego dnia, 13 grudnia wieczorem, podczas spotkania w Warszawie, w siedzibie NOT na Czackiego, z okazji wydania książki „Konfidenci. Archiwa ujawniają prawdę”, dwaj panowie reprezentujący układ dawnej władzy, władzy Unii Wolności, potem PO: Marcin Święcicki, syn wymienionego w książce jako konfident Andrzeja Święcickiego, szefa warszawskiego KIK-u oraz poseł i senator Unii Wolności Andrzej Wielowieyski, jeden z szefów tego klubu. Obaj w namiętnych – i pełnych zarazem srogiej boleści – słowach, próbowali robić z siebie ofiary niesprawiedliwości historyków, którzy zajrzeli do tajnych akt i rzucili cień na warszawski KIK. Przypominali zasługi, „nieposzlakowaną opinię”, ciężkie czasy komunistyczne, walkę o przetrwanie, wspieranie opozycji. Ludzie tego pokroju, poseł PO Marcin Święcicki, Andrzej Wielowieyski, są jak poseł Petru i inne gwiazdy telewizji – ludzie o złamanej duszy, którzy już nie potrafią rozpoznać rzeczywistości i nawiązać z nią kontaktu. Rzeczywistość to dla nich szczelnie odizolowany od prostackich tłumów gmach telewizji, idealnie wyciszone studio telewizyjne, pełne uniżenia spojrzenia tych, którzy wiedzą, że tym personom należą się specjalne hołdy i specjalne względy. I strach, paniczny strach przed opinią publiczną, żeby przepadkiem nie zechciała zajrzeć za tę kurtynę, dowiedzieć się prawdy, zedrzeć maski.

Nie przypadkiem te przymilne głosy dwójki polemistów podczas promocji „Konfidentów”– żeby tylko uznać ich racje, nie odwracać się od nich plecami – pochodziły od „katolików postępowych”, modernistycznych, samej awangardy postępu, którzy wyrządzili tyle szkody polskim katolikom, bo korzystając z uprzywilejowanego miejsca, jakie zapewnił im system peerelowski, przyjęli i propagowali, zamiast zasad katolickich sprzeczne zasady, mylne pojęcia i próbowali narzucać ten fałsz innym wierzącym Polakom, za rozkazem i cichą protekcją PZPR.

Dziś te sprzeczne zasady próbuje się raz jeszcze, niemal siłą wtłoczyć do głowy widzom i słuchaczom tych zawłaszczonych mediów, które pozostają w rękach ludzi dawnej władzy. Stąd te uroczyste potępieńcze słowa z ust autorytetów sądownictwa, te nagłe wystąpienia grup prawników, te grzmiące uchwały Rad Wydziałów, które odcinają się od Prezydenta państwa, po to, by go napiętnować i publicznie upokorzyć, bo Andrzej Duda jest wybitnym politykiem, doskonałym prawnikiem, patriotą i katolikiem. Właśnie ten zestaw jest taką obrazą, okazuje się absolutnie nie do przyjęcia! Oni wszyscy uderzają w ten sam ton: Polska, w ich głębokim przekonaniu, musi pozostać państwem bezprawia. A to znaczy także – państwem, które szydzi z chrześcijaństwa, które śmieje się z Ewangelii. Ma być państwem ateistycznym, co w języku nowomowy znaczy: neutralnym światopoglądowo.

Bitwa pod Wiedniem

Bitwa pod Wiedniem

„Tym, co rujnuje wasz kraj i nie pozwala mu zasłużyć na Boże błogosławieństwo – powiedział kiedyś Pius IX pod adresem gwałtownie liberalizującej się Francji – jest mieszanina sprzecznych zasad. (…) największe moje obawy budzi ta nieszczęsna polityka, ten katolicki liberalizm, prawdziwe skaranie boskie” Było to w 1871 r. Ale w Polsce, lat 60., 70., 80. i 90. już takich słów nikt nie słyszał. Nie było odważnych, by je wypowiedzieli z katedr, choć powinny były tam paść. Byłoby to uznane za ultramontanizm, za jakieś nieszczęśliwe podpieranie się Tradycją, która przecież już straciła cały swój urok, całą swoją niegdysiejszą siłę – jak bezapelacyjnie orzekły autorytety moralne, w rodzaju pana Wielowieyskiego, Mazowieckiego, Turowicza, a także księży Tischnera, Bonieckiego, wyręczając komunistów. Zrobiły za nich całą tę brudną robotę przebudowania myślenia katolików.

Papież (Pius IX) piętnuje fakt, dodaje dom Calvet, że liberalni katolicy „nie chcąc wesprzeć silnej instytucji politycznej, której Kościół potrzebował w celu obrony przed zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym nieprzyjacielem – zarazem naiwnie żądali >wolności dla wszystkich<, zatem również dla wrogów Pana Boga…”

Ten jawny absurd obserwujemy w Polsce od lat – właśnie od chwili, gdy jeszcze w latach 60. ub. wieku liberalni katolicy, m.in. z Klubów Inteligencji Katolickiej, rozpoczęli flirt z marksizmem, na wszystkie możliwe sposoby usprawiedliwiając i wybielając socjalizm, podkopując autorytet Prymasa, rozsiewając ideologię neomarksistowską – m.in. reklamując dzisiejszego idola neomarksistów Don Heldera Camarę – a począwszy od stanu wojennego (apogeum przypadło na rok 1989) coraz jawniej fraternizując się z ludźmi aparatu partyjnego, pod duchowym patronatem Adama Michnika.

Cywilizacja słowa, przysięgi i wierności

Jeżeli podstawową nienaruszalną wartością jest subiektywna wolność jednostki, wówczas zdławione zostaje samo pragnienie osiągnięcia Najwyższego Dobra. Kościół to wiedział i zawsze (do Soboru) nauczał w tym duchu. „W średniowieczu metafizyka opierała się na pojęciu bytu, a etyka – na pojęciu Najwyższego Dobra. Dla człowieka jako bytu stworzonego wolność jest równoznaczna z dążeniem do ostatecznego celu: tym bardziej jesteśmy wolni, im ściślej jesteśmy związani z Najwyższym Dobrem. Oto fundament cywilizacji słowa, przysięgi i wierności”. Dopiero wtedy, gdy uzna się ten fundament można stwierdzić, że krucjaty są dziełami miłości i wyzwolenia. Jeśli jednak ten fundament zastąpi się subiektywną wolnością jednostki „skompromitowana zostaje także misja [tak samo jak krucjata – EPP], a nauczanie zastępuje znany nam >dialog<”.

Żeby tworzyć chrześcijańskie społeczeństwo, które rezygnuje z dialogu ze złem w imię obrony prawdy i życia prawdą, w imię sprawiedliwości i prawa, potrzebna jest odwaga, cierpliwość, honor, także gotowość do poświęceń – wszystkich, ale przede wszystkim jego przywódców. Wszystko wskazuje na to, że takie cnoty posiadają dziś przywódcy polityczni naszego państwa, z panem Prezydentem, rządem i większością sejmową i senacką. Doczekaliśmy się jako naród takich przywódców i to jest wielka łaska.

Mjr. Marian Bernaciak, ps. "Orlik" (1917-1946), Żołnierz Wyklęty

Mjr. Marian Bernaciak, ps. „Orlik” (1917-1946), Żołnierz Wyklęty

Jaki natomiast stan ducha wyraża postawa tych, którzy próbują z całej siły przeszkodzić naszym przywódcom w realizacji ich misji odbudowy państwa na fundamencie zasad? Potworny strach. „Strach przed opinią publiczną, przed dezaprobatą, przed samotnością”. Widać to w chorobliwym trzymaniu się studia telewizyjnego przez polityków opozycji, jakby tylko tam znajdował się ten właściwy grunt pod nogami. Widać to było też podczas spotkania w siedzibie NOT, gdy prominenci warszawskiego KIK-u, potem Unii Wolności, PO usiłowali wywrzeć na zgromadzonych na sali wrażenie – odgrywając istną komedię – że oto stała im się wielka krzywda. Tak wyglądają ludzie hołubieni przez lata przez organ A. Michnika, którzy wskutek nieustannego wywyższania się nad innymi sadzą, że są kimś w rodzaju nadczłowieka i jeśli wreszcie ktoś nazwie po imieniu ich czyny uznają to – w najlepszym wypadku – za jakieś tragiczne nieporozumienie i nie widząc jak się kompromitują, będą ze wszystkich sił dementować i protestować.

Piotr Woyciechowski, jeden z autorów książki „Konfidenci” nazwał tę sprawę jednoznacznie: „Wy potraficie tylko gardłować na takich spotkaniach, a przez 23 lata nie zrobiliście nic, by się oczyścić z zarzutów, dotrzeć do akt IPN, wyjaśnić w sądzie, kiedy był na to czas”. Przypomniał też prezesowi warszawskiego KIK, że został za swoją jednoznacznie antykomunistyczną postawę – wraz ze swoją matką – zmuszony do odejścia z KIKu, którego był jako młody chłopak aktywnym działaczem, wtedy, gdy brał za rzeczywistość katolickie hasła.

Szczęście posiadania dowódców

„Wymownym jest fakt, że idea Chrześcijaństwa niejako automatycznie kojarzy się z obrazem rycerza w zbroi. Obraz to zarazem szlachetny i niedoskonały, wszelako usprawiedliwiony stanem rzeczy: cała historia Chrześcijaństwa pełna jest najazdów i bitew, maszerujących wojsk, oblężeń, wypraw krzyżowych. (…) Dawny kronikarz: >Powiadam wam, że rynsztunek jest rzeczą tak szlachetną, że kiedy tylko rycerz założy szyszak, sam staje się tak szlachetny, iż jest godzien porównania go z królem< (Jean de Bueil)”.

„Bez Joanny d`Arc Francja stałaby się, jak Indie, angielską kolonią”. Bez Józefa Piłsudskiego bylibyśmy częścią obcego terytorium. Kim są ci ludzie, którzy dziś prowadzą Polaków? Z kim mamy do czynienia? Niewątpliwie są to ludzie, którzy nie są w stanie iść na kompromis ze złem. Nie robią tego nie tylko dlatego, że są dobrymi politykami, mądrymi graczami, którzy wiedzą, że nie każdy kompromis się „opłaca”, albo dlatego, że walka jest ich namiętnością, męską pasją, ale dlatego, że rozumieją, jaki jest sens i cel ich życia. Cel, który nie znajduje się na ziemi, ale w wieczności. I wzięli na siebie odpowiedzialność za państwo, za społeczeństwo. Walczą za nas, w naszym imieniu. Minister Antoni Macierewicz podczas spotkania z autorami książki „Konfidenci. Archiwa ujawniają prawdę”, do której napisał wstęp, przypomniał, że dziś próbują się gwałtownie usprawiedliwiać i wybielać ludzie, którzy zasiadając po 10 kwietnia 2010 roku w ławach poselskich, wybrani z listy PO, nie zrobili dosłownie nic, by wyjaśnić śmierć Prezydenta kraju i szefa Sztabu Generalnego i wielu innych osób, piastujących kluczowe dla państwa urzędy. Nie tylko nic nie zrobili, ale utrudniali usilnie, z całą swoją partią, prace prowadzące do wyjaśnienia sprawy smoleńskiej.

Walka, jaką nasi politycy prowadzą to nie jest zwykła gra polityczna z przebiegłym i silnym wrogiem, ciężka, niebezpieczna, wymagająca męstwa, zwykłego w takich warunkach. „Ze względu na nieustanne zagrożenie, cywilizacja Chrystusa jest łączona z ideą walki, ale nie tylko z tego powodu. Cywilizacja chrześcijańska widzi w zawodzie żołnierza wielkość i potęgę …” To się właśnie tak nie podoba. Ta gotowość do walki o zasady chrześcijańskie. Utożsamia się ją – jak najbardziej słusznie – z zagrożeniem ostatecznym. Zło wcielone w instytucje polityczne jest istotnie zagrożone. Broni się zaciekle.

Adolphe - Alexander Dillens - Pojmanie Joanny d`Arc

Adolphe – Alexander Dillens – Pojmanie Joanny d`Arc

Czego się boją przeciwnicy?

Oto stało się coś dla nich nie do wyobrażenia, grom z jasnego nieba. Nagle „Komorowski nie wygrał”. A przecież paraliżowanie zmian w Polsce byłoby dziecinnie proste, gdyby nadal był prezydentem. Głównym elementem ich credo było bowiem: PiS nigdy już nie będzie rządziło samodzielnie. Mamy instrumenty, nie pozwolimy. W odwodzie mamy Trybunał Konstytucyjny i interwencję z zagranicy. A teraz okazuje się, że ludzie PiS potrafią uporać się nawet z tą twierdzą Platformy, jaką stał się Trybunał Konstytucyjny. „Zrobimy wszystko, by nie oddać władzy!”, słyszeliśmy niejednokrotnie, choć zawsze słowa te były maskowane nadętymi sloganami o „obronie demokracji”, „praworządności” („Demokracja to my!”, „Praworządność to my!”), i „wolności”. Jakikolwiek związek logiczny tych słów z pojęciami został zerwany. Najlepszym przykładem są dukania osób, które przyszły wieczorem tego dnia pod dom Jarosława Kaczyńskiego ze zniczami i nie były w stanie wyjaśnić ani kogo chcą upamiętnić, ani przeciwko jakim zagrożeniom zamanifestować.

„Wy nie wiecie, do czego oni są zdolni”, miał jednak powiedzieć kiedyś prezydent Lech Kaczyński. To prawda, oczy Polaków otwierają się coraz szerzej ze zdumienia, patrzymy jakby w głąb czeluści.

Dziś najważniejsze jest, by z tymi Polakami, którzy jeszcze nie rozumieją, o co walczy PiS, co się w Polsce dzieje nawiązać kontakt, znaleźć wspólny język. Okazać cierpliwość. To nie oni są przeciwnikami tego ładu, o który walczą dziś rządzący.

Służba, czyli spokój osiągany przez uporządkowanie

Tajemnica służby żołnierskiej – i płynącego z niej szczęścia – została dotknięta przez francuskiego pisarza Ernesta Psichari (o którym wspomina dom Calvet). Po tym jak w 1905 roku, ten syn zamożnej burżuazyjnej rodziny stracił wiarę i nie wystarczały już mu „śmiertelne igraszki intelektu”, po paru próbach samobójczych, zaciągnął się do francuskiej armii kolonialnej i poszedł służyć do Czadu. „W służbie podoficer kawalerii Psichari odkrył pewien porządek, poczuł więź z odwiecznym ładem, który go przekraczał, a zarazem otwierał przed nim nowe horyzonty”.

Bohater jego książki „Podróż centuriona” odkrywa wagę i urok wierności, która przynosi mu spokój i ukojenie, łagodzi gorycz samotności. Jest wolny od pokus buntu,  lubi  nawet „codzienny kierat”. Dlaczego? Oto „znajduje się w sferze oddziaływania systemu moralnego i poddaje się jego prawom z tą samą swobodą, z jaką ciała niebieskie krążą po wyznaczonej orbicie”. Stopniowo zaczyna rozumieć, jaką sprzecznością, a wręcz kłamstwem jest być dobrym żołnierzem, lojalnym wobec dowódcy, skwapliwym w wypełnianiu rozkazów i zarazem – człowiekiem niewierzącym, który „odrzuca Rzym, ostoję wszelkiej wierności” Brzydzi się tym swoim rozdwojeniem, odrzuca je widząc jaskrawo swoje tchórzostwo i podwójną grę. I w końcu jest w stanie wyartykułować to, co boli go najmocniej: „Ach! Moje tchórzostwo pozwala mi zrozumieć, jak bardzo – wbrew mojej woli i bez mojej wiedzy – Jezus przyciąga mnie do Siebie!”

Statua Ludwika IX - Bazylika Sacre Coeur w Paryżu

Statua Ludwika IX – Bazylika Sacre Coeur w Paryżu

Szczęście posiadania dowódców w tej walce, jaką prowadzą dziś Polacy jest może tą największą nagrodą za wyrzeczenia, trudy i zwykłą niepewność ostatnich lat. Za upokorzenia i pogardę, którą Polakom okazywano – we własnym kraju i poza nim. Skoro mamy przywódców, zwycięstwo też będzie darem. Jest jednak potrzebna determinacja w walce. „Nie trzeba się tylko śmiać, trzeba zwyciężać”, zakończył Jarosław Kaczyński swoje przemówienie 13 grudnia pod Trybunałem Konstytucyjnym w Alei Szucha, po celnym dowcipie pod adresem PO. „I możecie na nas liczyć, zwyciężymy!”. Tak wypowiada się człowiek, który zna swoich ludzi. I oni też go znają, są go pewni. „Połączył ich wspólny los”, pisze Psichari. „On jest ich dowódcą, oni są jego podwładnymi. A wszyscy razem tworzą mały, zamknięty system, system oddziaływania moralnego, poruszający się w bezkresnej przestrzeni, wśród burz piaskowych (…)”.

Jest tak, bo łączy ich nie tylko ludzkie działanie, ludzie ci mają wiarę. Są wojownikami Chrystusa. W takich chwilach jak ta, gdy szli ramię w ramię, w Marszu Wolności, łączył ich ten wspólny duch szlachetnej walki.

„Jest niczym pokorny dowódca rzymskiej kohorty, jeden z tych, którzy od czasu do czasu pojawiają się w Ewangelii, wybrani przez Boga” – pisze o takich wojownikach Dom Calvet – „To właśnie jednego z nich podziwiał Jezus w Kafarnaum, gdyż nie znalazł równej wiary w Izraelu… Św. Paweł namawia swego ucznia, Tymoteusza, by ten walczył jako dobry żołnierz Chrystusa i wylicza części uzbrojenia rekruta: hełm, tarczę, pancerz i miecz, stanowiące typowe uzbrojenie centuriona w czasach rzymskich. Św. Pawłowi z pewnością chodziło o walkę, wszelako jest rzeczą zadziwiającą, że ów wielki apostoł, sam przepełniony wewnętrznym pokojem, >który przewyższa wszelkie uczucie< (pax Dei quae exsuperat omnem sensum), tak często przywoływał obraz wojny i cnót wojskowych, sięgał po słownictwo żołnierzy i zapaśników”.

Francuski benedyktyn przypomina, że chrześcijanie stale kroczą ścieżką wojenną, a ich asceza też uważana jest za formę walki. „A to, co jest prawdą dla istoty i natury powołania chrześcijańskiego, jest oczywiście prawdą również dla społeczeństw chrześcijańskich”.

Wojciech Kossak - Orlęta lwowskie

Wojciech Kossak – Orlęta lwowskie

„Stajemy z otwartą przyłbicą – mówi dom Calvet – wspólne dobro jest przedmiotem i celem polityki”. Przywódcy PiS-u nie są w stanie układać się z siłami wroga, nie zawierają kompromisu hańby, nie dialogują, by zatrzeć w umysłach tych, którzy im wierzą, kategorie dobra i zła. Nie mają złamanych dusz przez oddanie się na służbę systemowi pogardy wobec Boga. Dlatego zwyciężają.

„Wszystko, co cenne i wyjątkowe, narażone jest na zagładę i nieuchronnie zginie, jeśli wojownik, którego obowiązkiem jest chronić i bronić, stanie się pacyfistą” – i zacznie, dodajmy, dbać o swój wizerunek oraz finansować instytuty robiące odpowiednie sondaże.

Nieżyczliwi Prawu i Sprawiedliwości ludzie z „prawej strony”, nieżyczliwi z powodu manipulacji, podejrzeń i insynuacji rzucanych w mediach „konserwatywnych”, zorientują się w pewnej chwili – o ile są uczciwi –  że ta walka jest także walką w obronie wiary, podobną do tej, jaką prowadzili krzyżowcy, bowiem przywraca wagę zapomnianym pojęciom, przywraca kryteria prawdy, nadaje na powrót rangę prawu, porządkuje fundamenty myślenia o naszej cywilizacji i czynnie jej broni. Broni też wolności obywatelskich, ale nie tych, które stawiają na równi prawdę i błąd, wiarę i herezję. Z tego powodu ta misja ma znaczenie i rangę nie tylko krajową, także międzynarodową. „Oddziaływanie na świat w celu utrzymania Bożego porządku jest bowiem prawem i zadaniem, które stanowi część odpowiedzialności chrześcijanina”.

To zaczęło się od obrony krzyża na Krakowskim Przedmieściu. A „krucjata bez krzyżą, przedsięwzięcie pozbawione ducha misyjnego, to krucjata zniekształcona, kaleka”. Śmierć Prezydenta RP pozwoliła zrozumieć wielu Polakom, którzy dziś wychodzą na ulicę, by okazać solidarność i poparcie dla obecnej władzy, z kim i o co toczy się walka. „Według św. Tomasza z Akwinu śmierć żołnierza chrześcijańskiego może być porównywana z męczeństwem, >jeśli broni on ojczyzny przeciw wrogim atakom, które usiłują zniszczyć wiarę Chrystusa<”.

U progu obchodów Świąt Bożego Narodzenia – tych najbardziej polskich świąt – u progu roku Jubileuszu Chrztu Polski warto rozpatrzyć tę prawdę.


Wszystkie cytaty za: Dom Gérard Calvet, Jutro Chrześcijaństwa, Poznań 2001

 

 

 

YARPP

Świece chanukowe zapłonęły w Pałacu Prezydenckim

Z okazji żydowskiego święta Chanuka w Pałacu Prezydenckim odbyła się uroczystość, podczas której Para Prezydencka wspólnie z przedstawicielami społeczności żydowskiej w Polsce, zapaliła świecę chanukową.

Zdjęcie (zrzut) głównej strony Prezydent.pl – oficjalnej strony Prezydenta RP

Prezydent Andrzej Duda przypomniał, że tradycję zapalania światełka chanukowego w Pałacu Prezydenckim zapoczątkował prezydent Lech Kaczyński. Dziękując za obecność wszystkim zgormadzonym, w szczególności podziękował ambasadorowi Szewachowi Weissowi, który – jak podkreślił – jest symbolem Rzeczpospolitej przyjaciół.

– Cieszę się i dziękuję ogromnie, że Państwo promieniejecie swoim świętem, swoją radością także na Rzeczpospolitą tutaj, poprzez Pałac Prezydencki – mówił prezydent.

– Chciałbym, żeby ten płomień chanukowych świec świecił na całą Rzeczpospolitą dając radość, ciepło, dając poczucie wspólnoty, które wszystkim nam jest tak ogromnie potrzebne – dodał.

– Niech Chanuka świeci, niech Chanuka  promienieje ciepłem, niech będzie piękna i radosna jak zawsze. Niech zawsze będzie wielką nadzieją dla narodu wybranego, dla wszystkich Żydów w Polsce i na świecie – mówił prezydent.

Chanuka to jedno z najradośniejszych świąt żydowskich. Obchodzone jest na pamiątkę zwycięstwa żydowskiego rodu Machabeuszy nad Grekami w II w. p.n.e., oczyszczenia i ponownej konsekracji Świątyni Jerozolimskiej. Nazwa święta pochodzi od hebrajskiego czasownika chanach – poświęcać, inaugurować.

Przez osiem kolejnych dni każdego wieczoru Żydzi zapalają jedną świecę na chanukowym dziewięcioramiennym świeczniku – chanukiji. Na dziewiątym, pomocniczym ramieniu świecznika znajduje się szames – świeczka, od której płomienia odpala się kolejne. Chanukiję należy postawić w drzwiach lub na oknie.

Święto świateł obchodzone jest jako uniwersalny symbol poszanowania tradycji, pokoju i wolności.  W tym roku rozpoczęło się 6 grudnia.

Tradycję zapalania świec chanukowych przez głowę państwa zainicjował prezydent Lech Kaczyński. Pierwsza taka ceremonia odbyła się w Pałacu Prezydenckim 18 grudnia 2006 roku. Czy może będzie nowa hanuka?

Za: Oficjalna strona Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej – Prezydent.pl (9 Grudzień 2015)



 

 


 


Najnowsze komentarze

    Archiwa

    055663