Chwała Bogu

OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Oświadczenie Organizacji Monarchistów Polskich

1050 lat temu książę Polan – Mieszko I, syn Siemomysła – przyjął chrzest, wstępując (wraz ze swą świtą, a pośrednio i w dłuższej perspektywie czasowej – także z całym państwem i narodem) w szeregi wiernych Kościoła Rzymskiego.

W jaki sposób możemy zapatrywać się dziś na to wydarzenie, mając komfort spoglądania na bolesną, ale na ogół przecież chwalebną historię naszej Ojczyzny, jakże mocno związaną z religią chrześcijańską? Gest Mieszka I jest rozpatrywany na wielu płaszczyznach. Banalne stały się już te interpretacje, które przypisują mu wymiar li tylko polityczny, sugerujące, że był jedynie wyrazem wyrachowania, obliczonego na włączenie Polski do grona państw nowoczesnych (podług ówczesnych standardów). Pamiętajmy jednak, że na płaszczyźnie wewnętrznej porzucenie wiary przodków mogło być (i pewnie było) sporym problemem, jak też trudną decyzją. Trudną zarówno w sferze osobistej (bo nigdy nie jest łatwo zmieniać rzecz tak ważną jak religia), jak i politycznej (z uwagi na ryzyko buntu ludności i wszelkich kłopotów związanych z zaprowadzaniem nowego wyznania).

Świadomy katolik rzymski może dziś oczywiście powtórzyć za Janem Mosdorfem: Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że Polska jest katolicka, bo gdyby nawet była muzułmańska, prawda nie przestałaby być prawdą, tylko trudniejszy i boleśniejszy byłby dla nas, Polaków, dostęp do niej. Jesteśmy katolikami nie tylko dlatego, że doktryna katolicka lepiej rozstrzyga trudności, a dyscyplina – konflikty, ani dlatego, że imponuje nam organizacja hierarchiczna Kościoła, zwycięska przez stulecia, ani dlatego wreszcie, że Kościół ocalił i przekazał nam w spuściźnie wszystko to, co w cywilizacji antycznej było jeszcze zdrowe i nie spodlone, ale dlatego, że wierzymy, iż jest Kościołem ustanowionym przez Boga.

To wszystko prawda – i prawda ta niewątpliwie brzmi dobitnie. Niewykluczone, że Mieszko i jego otoczenie przynajmniej przeczuwali tę prawdę, choć może pojmowali ją na swój, prosty i jeszcze barbarzyński sposób (na przykład taki, że Bóg chrześcijan zdaje się silniejszy od bogów czczonych dotychczas). Wypada jednak wspomnieć także o innej kwestii.

Otóż religia – również tak uniwersalistyczna jak chrystianizm – objawia swój autentyczny, głęboki sens dopiero wtedy, gdy jest ściśle związana nie tylko z życiem osobistym, ale i społecznym. To znaczy: gdy jest związana (o ile to możliwe) z przyjętymi obyczajami, tradycjami i prawami, gdy odwołuje się do rozumianych przez społeczność pojęć i symboli, gdy nie jest abstrakcją nanoszoną na teren oczyszczony z przeszłości, ale czymś, co wrasta w otoczenie i momentalnie zaczyna też z niego wyrastać.

Możemy tu przywołać słowa św. Justyna Męczennika: Każda prawda, gdziekolwiek znaleziona, należy do nas – chrześcijan. Zauważmy więc, że to chrześcijaństwo, które przybyło do Polski 1050 lat temu, było już zespolone z podbudową w postaci kultury oraz filozofii greckiej i rzymskiej. Podbudowa ta sięgała też kultury starożytnego Izraela (w oczywisty sposób: poprzez Biblię i całą historię Zbawienia), a w sposób pośredni także dorobku Egiptu czy nawet Sumerów (nawet jeśli ówcześni nie do końca już to sobie uświadamiali). Były w owym chrześcijaństwie zawarte także żywioły plemion germańskich, celtyckich i słowiańskich, żywioły rodzącego się średniowiecza – opartego na rycerstwie, kapłaństwie i porządku feudalnym. 

Mieszko nie przyjmował zatem religii oderwanej od rzeczywistości, abstrakcyjnej czy sztucznej – ale raczej wchodził w wielki krąg kulturowy, w którym zawierało się w jakiś sposób niemal wszystko to, co należało do znanej historii Europy – i nie tylko Europy. Naturalnie można w tym miejscu zapytać o to, czy podobny proces wchłaniania objął także pogaństwo słowiańskie wyznawane przez Polan.

Nie do końca znamy te procesy. Z jednej strony, możemy się domyślać, że lud przez dobrych kilka pokoleń mógł być nieufny – ba, nieufni mogli być nawet możni, szczególnie jeśli obstawanie przy „rodzimej wierze” było dla nich także elementem oręża politycznego. Z drugiej strony, nic nie wskazuje na jakiś brutalny, ciężki konflikt religijny (pomijając krótkotrwałą reakcję pogańską, która jednak po części była wywołana przyczynami politycznymi i ekonomicznymi).

Z pewnością duża część przedchrześcijańskich rytuałów, obyczajów, pojęć, symboli i sposobów myślenia wrosła w nasze, polskie chrześcijaństwo – analogicznie do tego, co wcześniej lub później działo się w Irlandii, Bawarii, Etiopii, Indiach, Peru czy Meksyku. Inną kwestią jest to, że najprawdopodobniej nasze pogaństwo nie wykształciło tak rozbudowanych form i struktur (np. literatury) jak choćby „rodzima wiara” Skandynawów. Co więcej, nie miało też w sobie zaczynu filozofii czy teologii, inaczej niż myśl grecka czy wedyjska. Trzeba się z tym pogodzić i niedorzeczne są pretensje współczesnych apologetów „rodzimowierstwa” o rzekome zniszczenie dorobku rdzennej kultury. Z czym w istocie moglibyśmy porównać późniejszy dorobek (także na terenie Polski) myśli chrześcijańskiej – myśli filozoficznej, teologicznej, logicznej, społecznej i wszelkiej innej?

I dlatego też po 1050 latach jako monarchiści, legitymiści, katolicy rzymscy – możemy tylko dziękować księciu, który zdecydował się na ów znaczący gest, w swej istocie błogosławiony dla naszego kraju na wszelkich płaszczyznach. I to właśnie czynimy, wyrażając – na przekór temu wszystkiemu, co widać we współczesnym świecie – nadzieję, że ta chrześcijańska tożsamość przetrwa i nabierze znów mocy.

prof. dr hab. Jacek Bartyzel

Rada Naczelna Organizacji Monarchistów Polskich

Adrian Nikiel
Przemysław Olszewski
Adam Tomasz Witczak
Łukasz Szymański

10 kwietnia AD 2016

 

 

Hańba Smoleńska

Już VI lat przyszło nam żyć z myślą, że może uda się wyjaśnić przebieg tej straszliwej zbrodni, którą dla celów, jakie tej tragedii  stawiano, umiejscowiono na lotnisku w Smoleńsku.

Próbował zmierzyć się z tym problemem Zespół Parlamentarny, pod przewodnictwem obecnego Ministra Obrony Narodowej, Pana Antoniego Macierewicza, który pewnie nie zdaje sobie sprawy, że zmałpowany po czasach PRL-u tytuł – narodowej- zobowiązuje do czegoś więcej, niż zapraszanie obcych wojsk na terytorium Polski. Już to wielokrotnie przerabialiśmy, z wiadomym skutkiem. Zespół ten, chyba nieprzypadkowo, nie otrzymał odpowiednich uprawnień śledczych, a więc marnował czas i bałamucił propagandowo Polaków, udając, że coś bada i wyjaśnia.Efekty tego są raczej mizerne, żeby nie powiedzieć  żadne. Zaświtała jednak  nadzieja na „zmianę” tej sytuacji, kiedy znękany Naród, oddał władzę większościową  w ręce PiS – u, który obiecywał, na comiesięcznych manifestacjach, że tę zbrodnię, zwaną wcześniej katastrofą, następnie po kilkuletnim namyśle, zamachem,ale nadal koniecznie „Smoleńskim”. J.Kaczyński, używał  określenia, że prawda może, czy jest, porażająca. Ale jaka to prawda, Panie Prezesie? Czy my nie powinniśmy jej znać, a choćby rodziny zamordowanych?

Minęły miesiące, kiedy wiarygodność i uczciwość PiS-u została  poddana próbie, bo przecież powołanie jakiejś „podkomisji” nie spełnia tego zadania, jakie choćby mogłaby spełnić komisja parlamentarna, ze wszystkimi uprawnieniami procesowymi. Co stoi temu na przeszkodzie- nie wiadomo, kogo teraz o to pytać, kiedy nikt nie myśli poważnie o wyjaśnieniu tej tragedii i ukaraniu winnych.

Znów przetoczą się przez Polskę rocznicowe obchody, msze,marsze, i inne uroczystości ponownie zniewolonego Narodu, któremu tą zbrodnią wypowiedziano wojnę.Pozostaje pytanie – kto? Widać, że jeszcze na odpowiedź  przyjdzie nam długo czekać, niestety.A kiedy się już pojawi,  będzie  dla nas za późno, i pewnie właśnie o to chodzi.

Wydawać by się mogło, ze sprawa jest dziecinnie prosta, wystarczy uważnie przyjrzeć się jednemu z wielu zdjęć. Widać wyraźnie, że jest to tylny statecznik, uprzednio rozczłonkowany i rzucony z góry w krzaki.Przy odrobinie wyobraźni można założyć, zdaniem inscenizatorów, że ten ciężki kawałek metalu pędził z prędkością ponad 200 km/godz, upadł w krzaki /nie uszkadzając żadnego/i jeszcze zdążył, tak jak wiele innych elementów samolotu,

pokropić się dość równomiernie błotem. To dopiero trzeba być naiwnym, żeby tak niechlujnie wykonaną inscenizację uznać za zdarzenie realne. To właśnie jest hańba, że dajemy sobie wmówić coś, czego tam nie było, i powtarzanie tego choćby tysiące razy, nic tu nie zmieni, obraz nie kłamie, w odróżnieniu od wszystkich komisji i ekspertów.

Pozostaje nam jedynie modlić się za dusze pomordowanych, i prosić Boga, aby był dla nas miłosierny i oszczędził nam takich tragedii, a naszym wrogom, dzieciom szatana, pokrzyżował  zbrodnicze plany.

 

aa

AKT ODDANIA MATCE BOŻEJ – USTANOWIENIE MARYI KRÓLOWĄ POLSKI

Lwowskie śluby Jana II Kazimierza króla Polski

1 kwietnia 1656r


Tablica pamiątkowa z tekstem ślubów w sali rycerskiej katedry na Jasnej Górze.

HISTORIA

Bogusław Bajor

Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski?

Maryjo, Królowo Polski, jestem przy Tobie, pamiętam, czuwam – słowa Apelu Jasnogórskiego zawierają prawdę, coraz trudniejszą do przełknięcia także dla wielu współczesnych katolików, że Boża Rodzicielka jest naszą Monarchinią. To karygodne zawłaszczanie Matki Jezusa przez Polaków – dowodzą, nie wiedząc lub nie chcąc wiedzieć, że tytuł Królowej Polski został objawiony w… nadtyrreńskim Neapolu pewnemu włoskiemu jezuicie.

W połowie XVI wieku polsko‑łaciński poeta Grzegorz z Sambora pisał, używając literackiej przenośni, o Matce Bożej jako Królowej Polski i Polaków. Tytuł ten rozpowszechnił się w następnym stuleciu (po cudownej obronie Jasnej Góry, ściśle wiązanej ze wstawiennictwem Najświętszej Dziewicy) przede wszystkim za sprawą króla Jana Kazimierza, który 1 kwietnia 1656 roku przed cudownym obrazem Matki Bożej Łaskawej w katedrze lwowskiej na klęczkach oddał Rzeczpospolitą szczególnej opiece Maryi, nazywając ją Królową Polski. W istocie jednak odnoszący się do Matki Zbawiciela oficjalny tytuł Królowej Polski nie jest wymysłem Polaków, a tym mniej przejawem – tak obśmiewanej przez wielu „oświeconych polakosceptyków” – naszej rzekomej megalomanii. Nie zrodził się on bowiem w umyśle żadnego człowieka, lecz objawiony sędziwemu jezuicie z Neapolu padł z ust samej… Najświętszej Dziewicy. Sprawa to iście sensacyjna, bo ani wcześniej, ani nigdy potem, nie zdarzyło się, by jakiemukolwiek narodowi dana została taka łaska. Owszem, liczne królestwa, państwa i narody ogłaszały Maryję swą Królową, ale nigdy nie zostało to ogłoszone – expressis verbis – przez Nią samą. Sprawa była jeszcze o tyle bardziej intrygująca, że proklamacja Maryi jako Królowej Polski została ogłoszona światu nie przez naszego rodaka, ale przez Włocha. Stąd też ewentualny zarzut, że Polacy w swej pysze wymyślili całą historię, jest całkowicie chybiony.

Świadek życia i śmierci św. Stanisława Kostki

Juliusz (Gulio) Mancinelli urodził się 13 października 1537 roku w miejscowości Macerata, dwieście kilometrów na północny wschód od Rzymu. Choć był cenionym mistrzem nowicjatu rzymskich jezuitów – tego samego, w którym przebywał i zmarł św. Stanisław Kostka – dosyć pewnym wydaje się, że to nasz osiemnastoletni zaledwie rodak odgrywał rolę jego przewodnika duchowego, a nie na odwrót. Ojciec Mancinelli, świadek życia młodego Polaka, podobnie jak inni rzymscy jezuici pozostawał pod wielkim wrażeniem jego śmierci. Zatrzymajmy się na moment przy tym zdarzeniu…

1 sierpnia 1568 roku św. Piotr Kanizjusz głosił w Rzymie konferencję dla jezuickich nowicjuszy. Niemiecki prowincjał mówił o nagłej śmierci. Nauczał, że każdy miesiąc należy spędzić tak, jakby był ostatnim w życiu. Słuchający tych nauk młody, ale już słynny z wielkiej gorliwości, Stanisław Kostka odezwał się:

– Dla wszystkich ta nauka męża świętego jest przestrogą i zachętą, ale dla mnie jest ona wyraźnym głosem Bożym. Umrę bowiem jeszcze w tym miesiącu.

Zupełnie jeszcze zdrowy Stanisław przepowiedział tym samym swą rychłą śmierć – nie upłynęło bowiem trzydzieści dni, gdy oddał ducha o północy w wigilię święta Wniebowzięcia Matki Bożej. Umierał pogodnie, choć z ust sączyła mu się krew. Przed śmiercią mówił o ufności w miłosierdzie Boże. W pewnym momencie jego twarz rozjaśniła się tajemniczym blaskiem. Kiedy współbracia zaczęli się dopytywać, czego sobie życzy, ten odpowiedział, że przyszła po niego Matka Boża. Współbracia dopiero wtedy zorientowali się, że już umarł, gdy nie zareagował na podsunięty mu obrazek Maryi.

Zobaczyć polską ziemię!

Ojciec Juliusz Mancinelli słynął z pobożnego, świątobliwego życia – miał opinię proroka i cudotwórcy. Zakładał wiele dzieł miłosierdzia, a wszędzie, gdzie się pojawiał jako misjonarz – w Dalmacji, Bośni, Konstantynopolu czy w Afryce – notowano ogromną ilość nawróceń.

W latach 1585-1586 przebywał w Polsce – w Kamieńcu Podolskim i Jarosławiu. Słynący bowiem z żarliwej czci dla Najświętszego Sakramentu oraz Najświętszej Maryi Panny włoski jezuita miał pewną duchową „przypadłość”, za którą my, Polacy, powinniśmy wznosić nieustanne modły o jego beatyfikację i kanonizację! Odznaczał się on bowiem ogromnym nabożeństwem do naszych świętych, zwłaszcza do dwóch świętych Stanisławów: Biskupa i Męczennika, a także wspomnianego już św. Stanisława Kostki. Gorąco modlił się za Polskę.

Powróciwszy do Neapolu, marzył, aby móc znów ujrzeć polską ziemię i oddać jej hołd jako Matce Świętych, aby nawiedzić grób świętego biskupa i męczennika Stanisława, patrona św. Stanisława Kostki.

Chciał też włoski jezuita podziękować w katedrze krakowskiej za liczne łaski, jakie mu wyświadczyła Maryja i prosić Ją o dalszą pomoc. Nie sądził jednak, by mogło się to stać – był już wszak w podeszłym wieku – niemniej często zanosił modły do Boga, prosząc, by mu jeszcze umożliwił taką wyprawę. I Pan go wysłuchał. Po dwudziestu pięciu latach ojciec Juliusz powrócił na nasze ziemie. Pieszo! A jakie okoliczności skłoniły go do tej podróży!

Jemu tę łaskę zawdzięczasz…

14 sierpnia 1608 roku niemal siedemdziesięciojednoletni zakonnik modlił się w swoim klasztorze przy jezuickim kościele Gesu Nuovo w Neapolu. Wspomniał, iż w uroczystość Wniebowzięcia minie czterdziesta rocznica śmierci polskiego współbrata, którego kochał i starał się naśladować. Wśród wielu cnót świętego małego Polaka – jak go nazywano – jaśniała niezwykłym blaskiem jego miłość i cześć dla Królowej Nieba, a tę właśnie cnotę ojciec Juliusz szczególnie sobie upodobał i starał się ją praktykować. Usilnie szerzył kult Królowej Wniebowziętej, zwłaszcza po choro­bie, z której cudem go podźwignęła.

Zatopiony w modlitwie starzec ujrzał nagle okrytą purpurowym płaszczem Dziewicę z Dzieciątkiem na ręku wyłaniającą się z obłoku. U Jej stóp klęczał piękny młodzieniec w aureoli. Poznał go natychmiast – to przecież ukochany współbrat, narodzony dla Nieba czterdzieści lat wcześniej.

– Wniebowzięta! O Królowo Wniebowzięta módl się za nami! – wyszeptał wzruszony zakonnik i upadł na kolana.

Tymczasem Matka Boża zapytała:

– Dlaczego nie nazywasz Mnie Królową Polski? Ja to królestwo bardzo umiłowałam i wielkie rzeczy dla niego zamierzam, ponieważ osobliwą miłością do Mnie płoną jego synowie.

Usłyszawszy te słowa Najświętszej Dziewicy, Juliusz wykrzyknął:

– Królowo Polski Wniebowzięta módl się za Polskę!

Matka Boża spojrzała z wielką miłością na klęczącego u Jej stóp Stanisława Kostkę, a następnie na starego zakonnika i rzekła:

– Juliuszu, jemu tę łaskę zawdzięczasz!

Po skończonej wizji stary jezuita zwrócił się do swych współbraci następującymi słowy:

– Matka Boża wielkie rzeczy dla Polaków zamierza, po czym dodał:

– Królowo Polski, módl się za nami.

Niebawem, po zbadaniu sprawy i za pozwoleniem przełożonych ojciec Mancinelli poinformował o całym zdarzeniu swego polskiego przyjaciela, również jezuitę, Mikołaja Łęczyckiego. Poprosił go, by tę dobrą nowinę oznajmił królowi Zygmuntowi III Wazie. Stąd poznał ją ks. Piotr Skarga i cały zakon jezuitów, którzy wkrótce rozpowszechnili radosną wieść, że sama Bogarodzica kazała się nazywać Królową Polski.

Jestem Matką tego narodu

W roku 1610 ojciec Juliusz wiedziony wewnętrznym poruszeniem udał się w pieszą pielgrzymkę do Polski, chcąc nawiedzić grób św. Stanisława. Długą drogę z Neapolu do Krakowa podjął w wieku siedemdziesięciu trzech lat – wyczyn zaiste imponujący!

Pierwsze swe kroki w Krakowie skierował do katedry wawelskiej (niektóre źródła podają, że został powitany przez króla i jego dworzan). Konający niemal ze zmęczenia staruszek udał się do Konfesji św. Stanisława, przed którą, ujrzawszy trumnę naszego głównego patrona, padł krzyżem i modlił się za Królestwo Polskie, a potem odprawił tam Mszę Świętą w dziękczynieniu za świętość Stanisława Kostki.

Nagle podczas sprawowania Najświętszej Ofiary za pomyślność naszej ojczyzny włoski jezuita wpadł w ekstazę i ujrzał Maryję w królewskim majestacie. I znów usłyszał Jej głos:

– Ja jestem Królową Polski. Jestem Matką tego narodu, który jest Mi bardzo drogi, więc wstawiaj się do Mnie za nim i o pomyślność tej ziemi błagaj nieustannie, a Ja ci zawsze będę, jakom jest teraz, miłościwą.

…ujrzysz mnie za rok w chwale Niebios

Siedem lat po powrocie z Polski, w dniu Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, ojciec Juliusz Mancinelli patrzył z okna swej celi klasztornej na piękną Zatokę Neapolitańską. Modlił się, pragnąc ciągle oddawać jeszcze większą cześć Maryi.

I oto znowu z gorejącego obłoku, który pojawił się na niebie, wyłoniła się piękna postać Matki Bożej z Dzieciątkiem Jezus na rękach. U Jej stóp – tak jak poprzednio – klęczał młodzieniec w aureoli… Maryja zwróciła się do sędziwego jezuity:

– Juliuszu, synu mój! Za cześć, jaką masz do Mnie Wniebowziętej, ujrzysz Mnie za rok w chwale niebios. Tu jednak, na ziemi, nazywaj Mnie zawsze Królową Polski.

Stary jezuita zdołał tylko wyszeptać:

– Królowo Polski, módl się za nami.

Widzenie zakończyło się, ale w duszy zakonnika długo jeszcze panowała niebiańska radość.

Miesiąc potem kurier z Neapolu przywiózł ojcu Mikołajowi Łęczyckiemu do Wilna list od ojca Juliusza Mancinellego, w którym pisał: Ja rychło odejdę, ale ufam, że przez ręce Wielebności sprawię, iż po moim zgonie w sercach i na ustach polskich mych współbraci żyć będzie w chwale Królowa Polski Wniebowzięta.

Stało się wedle słów Królowej. Dokładnie rok po ostatnim objawieniu i pięćdziesiąt lat po śmierci św. Stanisława Kostki, w roku 1618, w uroczystość Wniebowzięcia Maryja wzięła do Nieba swego wiernego sługę.

Niemal natychmiast za sprawą Polaków rozpoczął się proces beatyfikacyjny ojca Juliusza. Do Polski dotarła relikwia – część głowy, oraz portret włoskiego jezuity.

Nie wszyscy jednak byli zadowoleni z takiego obrotu sprawy i z czasem zebrane dokumenty „utknęły” gdzieś między Neapolem a Rzymem. Sprawa się odwlekła, a późniejsza kasata zakonu jezuitów w roku 1773 wstrzymała proces beatyfikacyjny. Taka sytuacja trwa do dnia dzisiejszego i niestety, podobnie jak w przypadku naszego wielkiego kaznodziei – ks. Piotra Skargi – na razie nie ma widoków na rychłe wznowienie procesu.

Czyżby współcześni jezuici nie byli już zainteresowani promocją obu wielkich synów duchowych św. Ignacego?

Polskie echa objawień

Na podstawie objawień danych włoskiemu jezuicie, 1 kwietnia 1656 roku, król Jan Kazimierz ogłosił w katedrze lwowskiej Najświętszą Maryję Pannę Królową Narodu i Państwa Polskiego. Monarcha, za panowania którego Rzeczpospolita zmagała się z Moskwą i Szwecją, nie wspominając nawet o wewnętrznej rebelii Chmielnickiego, napisał list do Ojca Świętego Aleksandra VII z błaganiem o pomoc. Papież odpowiedział, odwołując się do objawień ojca Mancinellego:Dlaczego zwracasz się o pomoc do mnie, a nie zwracasz się do tej, która sama chciała być Waszą królową? Maryja Was wyratuje, toć to Polski Pani. Jej się poświęćcie, Jej oficjalnie ofiarujcie, Ją Królową ogłoście, przecież sama tego chciała.

List ten uzmysłowił polskiemu królowi, że jedyna nadzieja w Maryi – Królowej Polski. Powziął więc Jan Kazimierz postanowienie, że gdy jakikolwiek skrawek Rzeczypospolitej wolny będzie od wrogów, uda się tam, by dokonać ślubów z ogłoszeniem publicznym, że Matka Boża jest Królową Polski. Kiedy w marcu 1656 roku Szwedzi wycofali się ze Lwowa, król w tamtejszej katedrze przed obrazem Matki Bożej Łaskawej złożył obiecane śluby i koronował wizerunek Matki Bożej, ogłaszając Ją oficjalnie Królową Polski.

Objawienia ojca Juliusza Mancinellego wywołały w naszym narodzie potężny odzew. Pod ich wpływem w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny roku 1628 Kraków uczcił swą Królową poprzez umieszczenie na wieży Kościoła Mariackiego pozłacanej korony (obecna korona pochodzi z roku 1666, zamontowano ją tam w dziesiątą rocznicę Ślubów Lwowskich). Podwawelski gród dał tym samym zewnętrzny wyraz wierze w królowanie Matki Bożej nad polskim narodem. Krakowianie uczcili też chwalebną śmierć ojca Juliusza.

Niedługo po jego odejściu do wieczności Królową Polski zaczęli nazywać Maryję paulini z Jasnej Góry. Już w roku 1642 ojciec Dionizy Łobżyński stwierdził, że Maryja jest Królową Polski, Patronką bitnego narodu, Patronką naszą, Królową Jasnogórską, Królową niebieską, Panią naszą dziedziczną.

W polskich kościołach zawisły wizerunki Matki Bożej z z Orłem Białym na piersiach – jest ich co najmniej kilkanaście. Na podstawie objawień ojca Mancinellego powstał też obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, na którym Maryja ma dwie korony – jako Królowa Świata i Królowa Polski.

Źródło: http://www.duchprawdy.com/lwowskie_sluby_jana_kaziemierza_1656.htm

Czy Zachód ma jeszcze cokolwiek do zaoferowania poza kreowaniem fikcji?

graf. red.Dzisiaj Zachód utrzymujący swoją przewagę nad resztą świata za pomocą kreowania długu, przemocą wojskową oraz przy pomocy sterowania globalnym obiegiem informacji nie ma już niczego do zaoferowania. Przede wszystkim sobie, w tym znaczeniu, że zwija się i czeka go upadek, a na pewno istotne ograniczenie potencjału. O tym, co Zachód ma do zaoferowania światu, to lepiej nie myśleć. Nie ma tego wiele, jak również to głównie fikcja albo łzy. Zachód współcześnie już sam zagubił własne cele, które pozwoliły mu przetrwać i uczyniły go wielkim i wspaniałym. To, co kiedyś było formalnym motorem rozwoju Zachodu – religia, dzisiaj jest odstawione w niebyt, a nie ma żadnej alternatywy, która chociaż by maskowała powszechną i totalną chciwość.

Niestety, na dzień dzisiejszy, jak mielibyśmy zdefiniować co tak na prawdę napędza Zachód? Musielibyśmy odpowiedzieć, że to chciwość. Właśnie ona powoduje powierzchowność relacji, formę bez treści, przemoc, a nade wszystko – niesłychanie wygodną dla Zachodu fikcję, którą może kontrolować.

Fikcja ekonomiczna

Fikcja ekonomiczna to jedno wielkie oszustwo polegające na tym, że możliwy jest do utrzymania w długim okresie czasu model funkcjonowania społeczno-gospodarczego oparty na ciągłym przyroście długu. Zarówno w wydaniu publicznym jak i prywatnym – pompowanie rzeczywistości długiem, który ma być spłacany w przyszłych okresach to jedno wielkie nadużycie. Wymyślone głównie po to, żeby posiadacze kapitału mogli bezpiecznie przez długi okres czasu bogacić się na tyle, żeby wzrost wartości aktywów, mógł być realnie dokonywany już tylko w sferze fikcji ekonomicznej.

Czym innym jak nie fikcją ekonomiczną są współczesne rynki globalne, na których wolumen obrotu przekracza wielokrotnie realny poziom produkcji w prawdziwej gospodarce? Poza tym wszystko jest i tak przeważnie finansowane kredytem, jedynie jak coś się nie uda i upadnie, to okazuje się, że na spłatę długów już się nie da pożyczyć w wirtualnej gospodarce, rodziny muszą sprzedawać domy, likwidować zakłady pracy, wszystko po to, żeby zaspokoić żarłoczne rynki.

Generalne oderwanie ekonomii na Zachodzie od świata realnego, to największy błąd kapitalizmu. Autorzy tego „cudu” zapewne liczyli na to, że błyskawiczny rozwój technologii zniweluje nierówności w redystrybucji papierków bez pokrycia. Ponieważ za każdą nową technologię, trzeba po prostu zapłacić więcej, więc pieniądze wygenerowane na bańkach ekonomicznych – teoretycznie miałyby gdzie się zmaterializować. Niestety nie udało się, technologia przestała się szybko rozwijać wraz ze wstrzymaniem wydatków zimnowojennych przez zwalczające się konkurencyjne supermocarstwa.

W konsekwencji wszyscy mamy problem, ponieważ cały Zachód a z nim praktycznie cały świat wisi na konsekwencjach spłaty lub braku spłaty długów. To wcale nie jest śmieszne, wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której nie mielibyśmy, z czego wypłacić zobowiązań, którymi ktoś chce pokryć swoje potrzeby emerytalne itp. Globalizacja rynków to niestety także i globalizacja ryzyka. Konsekwencje mogą być – w zasadzie prawie na pewno – będą, niestety opłakane.

Fikcja polityczna

Fikcja polityczna to fikcja standardów, właściwie rzekomych standardów, które trzeba twardo spełnić, żeby w ogóle nieć możliwość politycznego zbliżenia z Zachodem. Standardy – standardami, jednak nie obowiązują równo wobec wszystkich, są selektywne, oparte na hipokryzji i weryfikowane przez cynizm.

Zachód ustanawiając dla innych standardy np. demokratyczne, czy też – także i ekologiczne, powoduje, że jego przewagi są afirmowane w wyniku procesów, które te kraje muszą przeprowadzić, żeby w ogóle się przybliżyć do szansy spełnienia narzuconych standardów. Problem polega na tym, że Zachód do swoich obecnych wartości dochodził przez ostatnie 200-300 lat, mając po drodze liczne przypadki po prostu niegodne do powtórzenia, dzięki którym jednak wspaniale się wzbogacił. Tymczasem obecnie Zachód usiłuje zachowywać się jak dziewica, wymagając od wszystkich żeby byli grzeczni i ułożeni, a jeżeli chcą zarobić pieniądze, to co najwyżej mogą udać się – za pozwoleniem – na Zachód „na zmywak”. To bardzo brutalne, ale coś takiego jak wspólnota polityczna zachodu nie istnieje, owszem ona istniała do końca Zimnej Wojny, do póki była spajana przez wizję istnienia wspólnego zagrożenia. Potem okręty pożeglowały w różne strony, doprowadzając do pełni fikcji w kontekście wspólnoty politycznej, która nie wykracza poza papierowe traktaty i deklaracje.

Jeżeli chodzi o wartości, które teoretycznie powinny być wspólne i stanowić podstawę dla tworzenia i pielęgnowania wspólnoty politycznej, to chyba wszystkie przepadły, ponieważ już w okresie zimnej wojny były ze strony Zachodu głównie czystym PR-em.

Odejście od religii – nie zostało zastąpione niczym, co byłoby uniwersalne, albo przynajmniej usiłowało nim być. Konsensualne systemy prawne ulegają ewolucji, jeszcze w latach 80-tych tzw. eutanazję traktowano, jako morderstwo, a dzisiaj? Co będzie za dwadzieścia lat?

Fikcja wspólnych interesów

Mówienie o wspólnych interesach Zachodu, kończy się tam, gdzie zaczyna się podział łupów. Zachód od zawsze budował swoją rentę gospodarczą w oparciu o łupy, tj. własność cudzą, którą pozyskał ze znacznym dyskontem. Szczytem hańby były chyba tzw. wojny opiumowe, niestety, właśnie w ten sposób Zachód widział realizowanie swoich interesów – zawsze cudzym kosztem.

Podobnie było na początku transformacji krajów byłego bloku wschodniego, które zrezygnowały z rozwijania własnego przemysłu, zaprzepaściły dziesiątki lat rozwoju kultury technicznej, skazały pokolenie na bezrobocie, poczucie zbędności i problemy typowe dla społeczeństw postindustrialnych. Zachód nie pomógł tak, jak to sobie wyobrażano, ponieważ stworzenie szklanego sufitu w krajach aspirujących, okazało się dla niego o wiele bardziej korzystne niż realne partnerstwo, odznaczające stworzenie przez Zachód sobie konkurencji.

W warunkach globalizacji to już w ogóle nie ma, o czym mówić. Korporacje załatwiły sprawę za polityków, w sposób tak totalny, że należy się cieszyć, że nie wywołały przy okazji jakiejś strasznej wojny. Chciwość i zachłanność, co roku biją kolejne rekordy. Jeżeli nie będzie koncepcji, – w jaki sposób ucywilizować większość wielkich korporacji, dysponujących często zasobami większymi od średniej wielkości państw, to polityka przegra na tym polu właśnie z chciwością. Zachód wytworzył mechanizmy funkcjonowania gospodarki w prawie pełnym oderwaniu od kontroli publicznej – tutaj nie może być mowy o żadnej wspólnocie interesów, pomiędzy krajami kontrolującymi korporacje, a tymi, które pracują na ich rentę kapitałową. Jeżeli ktoś nie rozumie, o co chodzi, niech się zastanowi, jakie bankierzy ponieśli kary, za kryzys z 2008 roku?

Fikcja wspólnoty cywilizacyjnej

Jednakże największą fikcją jest wytworzona przez Zachód fikcja wspólnoty cywilizacyjnej państw Zachodu, równolegle zderzana z polityką multikulturalizmu niektórych państw. Konsekwencją zderzenia jest brak spójności. Za brak spójności płaci się zniknięciem z kart historii.

W zasadzie całość wspólnoty cywilizacyjnej Zachodu to dzisiaj czysty PR, jeżeli już coś jest kojarzone – powszechnie – wspólnie, to są to archetypy amerykańskiej kultury masowej, bardzo skutecznie multiplikowane na cały świat. Być może wąskie elity pozostają w związku z rdzeniem grecko-rzymsko-oświeceniowym, jednakże proszę zwrócić uwagę na kwestię zasadniczą, – kiedy powstało ostatnie nowe państwo na szeroko rozumianym Zachodzie? I czego było efektem? Problem polega na tym, że powstało 300 lat temu i było efektem brutalnego kolonializmu. To musi powodować smutną refleksję.

***

Wnioski są trudne, zwłaszcza w kontekście poszukiwania elementów wspólnych, które mogłyby posłużyć za coś więcej niż czystą fikcję – jesteśmy w pustym pokoju bez klamek. Za rozwojem technologicznym nie poszedł rozwój społeczny. 1968 rok na Zachodzie, to koniec klasycznego społeczeństwa. 1989 rok to koniec gwałtownego rozwoju technologicznego. 2008 rok to koniec fikcji rozwoju gospodarki wirtualnej, teraz nikt nie da się nabrać z wyjątkiem absolutnych idiotów. Do tego dochodzi odwrót od religii, kryzys wartości. Konsumpcjonizm to ślepa uliczka, ponieważ nie ma zasobów wystarczających dla wszystkich, chyba że wprowadzimy Komunizm.

Przy tym wszystkim trzeba jeszcze mieć świadomość, że nie wszyscy na Zachodzie mają równy głos w dyskusji, co do jego przyszłości. Niektórych, zwłaszcza z nowych krajów – dzieli bariera języka, bariera dostępu do elit, żeby w ogóle mogli zabrać głos. Na to wszystko nakłada się powierzchowność przekazu kulturowego Zachodu, którą tak banalnie obnażają i Rosja i Chiny! Przyszłość jest silnie niepewna, nie ma żadnych gwarancji niczego w świecie bez wartości.

AUTOR: 

Nie został wskrzeszony – zmartwychwstał! – Plinio Corrêa de Oliveira

Zmartwychwstanie reprezentuje wieczny i ostateczny triumf naszego Pana Jezusa Chrystusa, całkowitą klęskę Jego przeciwników i jest największym argumentem naszej wiary. Św. Paweł powiedział, że gdyby Chrystus nie zmartwychwstał, próżna byłaby nasza wiara. To na nadprzyrodzonym fakcie Zmartwychwstania opierają się fundamenty naszej wiary. Poświęćmy zatem tak ważnej sprawie nasze dzisiejsze rozważania.

Nie został wskrzeszony - zmartwychwstał!

*  *  *

Chrystus, nasz Pan, nie został wskrzeszony: zmartwychwstał. Łazarz został wskrzeszony z martwych. Ktoś inny, czyli Pan Jezus, wezwał go z otchłani śmierci do życia. Naszego Boskiego Odkupiciela nikt nie wskrzeszał: On zmartwychwstał własną mocą. Nie potrzebował, aby ktokolwiek wezwał Go do życia. Wziął je sobie ponownie, gdy tego zechciał.

Wszystko to, co odnosi się do naszego Pana, ma swoje analogiczne zastosowanie w Świętym Kościele Katolickim. Często w historii Kościoła widzimy, że ilekroć zdawał się on być nieodwołalnie zgubiony, a wszystkie symptomy zbliżającej się katastrofy zdawały się podminowywać jego organizm, zawsze następowały wydarzenia, które go podtrzymywały przy życiu wbrew wszelkim oczekiwaniom jego wrogów. Co ciekawe, czasami to nie przyjaciele Świętego Kościoła przychodzą mu z pomocą, tylko właśnie jego wrogowie. Czyż właśnie w tak pełnej niepokoju epoce, jaką dla katolicyzmu były czasy Napoleona, nie miał miejsca przedziwny epizod obrad konklawe, które wybrało Piusa VII pod ochroną wojsk rosyjskich, schizmatyckich przecież i podporządkowanych schizmatyckiemu władcy? W Rosji praktykowanie religii katolickiej było skrępowane wieloma zakazami na tysiąc sposobów. Wojska tego kraju zapewniały tymczasem we Włoszech wolny wybór papieża, właśnie w momencie, gdy wakat na tronie Piotrowym przyniósłby Świętemu Kościołowi, z punktu widzenia ludzkiego, takie szkody, z których być może nigdy nie mógłby się już podnieść.

Takie są cudowne środki, do jakich ucieka się Opatrzność, aby pokazać, że to Ona sprawuje najwyższą władzę nad wszystkimi rzeczami. Jednakże nie myślmy, że Kościół zawdzięcza swoje ocalenie Konstantynowi, Karolowi Wielkiemu, Janowi Austriackiemu czy wojskom rosyjskim. Bowiem nawet wtedy, gdy zdaje się on być zupełnie opuszczony, a nawet wówczas, gdy zdaje się brakować mu tych najbardziej niezbędnych zwycięskich środków ziemskiego porządku, bądźmy pewni, że Święty Kościół nie zginie. Tak jak Pan nasz Jezus Chrystus, podniesie się On własnymi siłami, siłami Boskimi. I im bardziej niewytłumaczalne, z ludzkiego punktu widzenia, pozorne zmartwychwstanie Kościoła – pozorne zaznaczmy, ponieważ śmierć Kościoła nigdy nie będzie rzeczywista, w przeciwieństwie do śmierci naszego Pana – tym chwalebniejsze będzie zwycięstwo.

Zatem w tych ciemnych i pełnych zamętu dniach – ufajmy. Lecz ufajmy nie w potęgę takiego czy innego mocarstwa, tego czy innego człowieka, ten czy inny kierunek ideologiczny, aby dokonać reintegracji wszystkich rzeczy w Królestwie Chrystusa, lecz w Opatrzność Bożą, która zmusi ponownie morze do rozstąpienia się, poruszy góry i zatrzęsie całą ziemią. Stałoby się tak, gdyby było to konieczne do wypełnienia się Boskiej obietnicy: „bramy piekielne go nie przemogą”.

*  *  *

Tego spokojnego przekonania o potędze Kościoła, spokojnego spokojem wynikającym z nadprzyrodzonego ducha, a nie z jakiejś obojętności czy gnuśności, możemy nabrać stojąc u stóp Matki Bożej. Tylko ona zachowała nienaruszoną wiarę, gdy wszystkie okoliczności zdawały się wskazywać na całkowitą klęskę Jej Boskiego Syna. Po zdjęciu z krzyża Ciała Chrystusa, przelaniu przez oprawców nie tylko ostatniej kropli krwi, lecz także i wody, po przekonaniu się o Jego śmierci, nie tylko poprzez świadectwo rzymskich legionistów, lecz także samych wiernych uczniów, którzy przystąpili do przygotowywania pogrzebu, po zamknięciu grobu ogromnym kamieniem, mającym być pieczęcią nie do przebycia, wszystko wydawało się stracone. Lecz Przenajświętsza Maryja Panna wierzyła i ufała. Jej wiara pozostała tak pewna, tak pełna spokoju, tak zwyczajna w tych dniach największego smutku, jak w każdej innej chwili Jej życia. Ona wiedziała, że On zmartwychwstanie. Żadna wątpliwość, nawet najmniejsza, nie zmąciła spokoju Jej ducha. To u Jej stóp zatem powinniśmy błagać aby uzyskać tę stałość wiary. I tym duchem powinno kierować się nasze najwyższe pragnienie rozwoju życia duchowego. Pośredniczka wszystkich łask, wzór wszelkich cnót, Matka Boża dla pozyskania tego nie odmówi nam żadnej łaski, o którą Ją poprosimy.

*  *  *

Wielu komentowało i… uśmiechało się mówiąc o niechęci św. Tomasza do uznania Zmartwychwstania. Być może jest w tych komentarzach nieco przesady. Ale raczej pewne jest, że dzisiaj mamy przed oczami przykłady braku wiary o wiele bardziej uporczywe niż ten, który charakteryzował Apostoła. Rzeczywiście, św. Tomasz powiedział, że musi dotknąć własnymi rękami naszego Pana, aby w Niego uwierzyć. Lecz widząc Go uwierzył, jeszcze zanim Go dotknął. Święty Augustyn widzi w początkowym oporze Apostoła zrządzenie opatrznościowe. Mówi święty Doktor z Hippony, że cały świat zawisł na palcu świętego Tomasza i że cała jego wielka skrupulatność w sprawach wiary służy za gwarancję wszystkim duszom trwożliwym we wszystkich epokach, że Zmartwychwstanie naprawdę było faktem obiektywnym, a nie wytworem rozgorączkowanej wyobraźni. W każdym razie, faktem jest, że św. Tomasz uwierzył w to, co zobaczył. A ilu jest w naszych czasach tych, co widzą i nie wierzą?

Mamy przykład tej uporczywej niewiary w tym, co mówi się na temat cudów mających miejsce w Lourdes, a także o przypadku Teresy Neumann z Ronersreuth czy Fatimie. Wiemy, że chodzi tu o ewidentne cuda. W Lourdes istnieje gabinet zaświadczeń medycznych, w którym rejestruje się wyłącznie nagłe wyleczenia prawdziwych chorób, nie jakichś urojeń, mogących być wyleczonymi za pomocą sugestii. Dowody wymagane jako potwierdzenie autentyczności choroby, to po pierwsze badanie lekarskie pacjenta, przeprowadzone zanim wejdzie on do cudownej wody, po drugie zanim się tam uda, przedstawienie dokumentów lekarskich dotyczących danego przypadku, radiografii, analiz laboratoryjnych, etc. W całym tym procesie wstępnym mogą wziąć udział dowolni lekarze, będący przejazdem w Lourdes, i mogą oni zażądać przeprowadzenia osobistego badania chorego, wyników prześwietleń i badań laboratoryjnych, które ma przy sobie. Wreszcie po stwierdzeniu przypadku wyleczenia musi on zostać poddany obserwacji w takim samym procesie, jakiemu poddane było badanie choroby. Jest ono uważane rzeczywiście za cudowne, gdy po dłuższym czasie nie nastąpi nawrót choroby. Tutaj mamy do czynienia z faktami. Sugestia? Aby wyeliminować jakąkolwiek wątpliwość w tym względzie, wskazuje się na przypadki uzdrowień, które odnotowano u małych dzieci, jeszcze nieświadomych ze względu na ich młody wiek i niemożność ulegania sugestiom. Jaka jest odpowiedź na to wszystko? Kto znajdzie w sobie tyle szlachetności, aby uczynić jak św. Tomasz, w obliczu pewnej prawdy upaść na kolana i obwieścić ją otwarcie?

Wydaje się, że Pan Jezus zwielokrotnia cuda w miarę, jak wzrasta bezbożność. Przykład Teresy Neumann, Lourdes, Fatimy, co jeszcze? Ilu ludzi wie o tych przypadkach? I kto ma odwagę przystąpić do poważnych, bezstronnych i pewnych badań, zanim zaneguje te cuda?

*  *  *

Podziw wzbudza sposób, w jaki Chrystus Pan przeniknął do zamkniętej sali, w której zgromadzeni byli Apostołowie i ukazał się tam ich oczom. Poprzez ten cud nasz Pan udowodnił, że dla Niego nie ma nieprzekraczalnych barier.

Żyjemy w epoce, w której wiele się mówi o „apostolacie przenikania”. Pragnienie pracy apostolskiej przekonało wielu świeckich apostołów o konieczności przenikania do nieodpowiednich, a nawet wręcz szkodliwych środowisk, aby zanieść tam promieniujące światło naszego Pana Jezusa Chrystusa i nawrócić dusze. Tradycja katolicka idzie w przeciwnym kierunku: żaden apostoł, nie licząc absolutnie wyjątkowych, a więc i rzadkich sytuacji, nie ma prawa wchodzić do środowisk, w których jego dusza może ponieść jakiś uszczerbek. Lecz powstaje pytanie: któż więc ma ratować owe dusze, które przebywają w środowiskach, gdzie nigdy nie sięgają wpływy katolickie, gdzie nigdy nie przenika żadne słowo, żaden przykład, żadna iskierka nadprzyrodzonego? Są już potępieni za życia? Czy już teraz przypada im w udziale piekło?

Podobnie jak nie ma murów materialnych mogących stawić opór naszemu Panu, bowiem On przenika je wszystkie nawet ich nie niszcząc, tak również nie ma barier, które powstrzymywałyby działanie łaski. Tam, gdzie walczący apostoł, z powodu obowiązku moralnego, nie może wejść, tam przenika jednak, na tysiąc sposobów, jakie tylko zna Bóg, Jego łaska. Czy to poprzez kazanie usłyszane w radio, czy dobrą książkę, która zupełnie przypadkiem dostaje się w czyjeś ręce, czy zwykły wizerunek święty, który można zobaczyć przechodząc ulicą obok czyjegoś domu. Tym wszystkim i tysiącem innych narzędzi może posłużyć się łaska Boża. I właśnie po to, aby przeniknęła ona do takich środowisk, istnieją: modlitwa, umartwienie, życie duchowe, tysiąc razy bardziej przydatne niż nieostrożne wejście tam apostoła. Złagodzą one gniew Boży. Przechylają szalę na stronę miłosierdzia. Bowiem to one przenikają do środowisk, uważanych przez wielu za odporne na działanie Boga. A hagiografia katolicka daje nam tego niezliczone przykłady. Czyż nie było przypadku wspaniałego nawrócenia, dokonanego na bezbożnym chłopaku, nagle poruszonym dobrymi uczuciami, gdy ten w czasie karnawału założył na siebie dla żartu habit św. Franciszka? To sam wybryk jego fantazji go nawrócił. Mądrość Boża może nawet wykorzystać czyjeś kpiny dla dokonania nawróceń. Lecz o te nawrócenia należy się starać. Możemy je wywalczyć bez żadnego ryzyka dla naszej duszy, łącząc nasze życie duchowe, nasze modlitwy i ofiary z nieskończonymi zasługami naszego Pana Jezusa Chrystusa. Moim zdaniem natomiast nie ma lepszego ani bardziej skutecznego apostolatu przenikania niż ten, który realizują mniszki zakonów kontemplacyjnych, zamknięte nakazem swojej Reguły Zakonnej w czterech ścianach klasztoru. Benedyktynki, kamedułki, karmelitanki, dominikanki, wizytki, klaryski, sakramentki: oto prawdziwe bohaterki apostolatu przenikania.

– A. M. D. G.

Plinio Corrêa de Oliveira

 

 

Czy wolno jeszcze nawracać żydów?

Nakaz misyjny Jezusa Chrystusa obowiązuje stale i wszystkich Jego wyznawców. Nikt zatem z niego zwolnić nas nie może. Co więcej, byłoby nieszczęściem, gdyby nawiązywanie dialogu religijnego miało zastępować dynamizm misyjny Kościoła albo go osłabiać – mówi w rozmowie z PCh24.pl ks. prof. Waldemar Chrostowski.

Księże Profesorze, czy wolno nam jeszcze nawracać żydów? Czy opublikowany kilka miesięcy temu w Watykanie dokument z okazji 50. rocznicy powstania deklaracji Nostra aetate, rzeczywiście „kończy” misję Kościoła wobec nich?

W watykańskim dokumencie mówi się o nieplanowaniu zinstytucjonalizowanej formy nawracania wyznawców judaizmu. Jakkolwiek takie przedsięwzięcia były podejmowane w bliższej i dalszej przeszłości, jednak ich rezultaty były mizerne, a czasami wręcz odwrotne do zamierzonych. To jednak wcale nie oznacza końca misji Kościoła wobec żydów, lecz kładzie nacisk na dawanie naszego osobistego świadectwa o Jezusie Chrystusie. To świadectwo, odzwierciedlone w przekonaniach, którym dajemy publicznie wyraz, oraz w życiu i postępowaniu wyznawców Chrystusa, może skutecznie skłonić żydów do pytania, kim jest Jezus i jaka jest Jego rola w planie zbawienia zapoczątkowanym wraz z wybraniem Abrahama i jego potomstwa.

W Kościele na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci dostrzegamy ogromną zmianę semantyczną w stosunku do wyznawców judaizmu, ale i w ogóle do narodu żydowskiego. Z czego ta zmiana wynika? Czy rzeczywiście jest potrzebna?

Zmiana w patrzeniu i nastawieniu Kościoła wobec wyznawców judaizmu wynika przede wszystkim z trzech okoliczności. Pierwsza to zagłada milionów Żydów, dokonana przez niemieckich narodowych socjalistów w Europie karmionej od prawie dwóch tysięcy lat Ewangelią i ideałami chrześcijaństwa. Niezależnie od źródeł i natury narodowego socjalizmu, jest to w jakimś stopniu również porażka chrześcijaństwa, bo większość oprawców ma przecież chrześcijańskie korzenie. Wprawdzie się od nich odcięło i je zwalczało, ale nie zwalnia to od pytania: dlaczego?

Po drugie, powstanie i okrzepnięcie państwa Izraela. Skoro brak żydowskiej państwowości był przez kilkanaście wieków postrzegany przez chrześcijan jako kara za odmowę uznania Jezusa Chrystusa, to jak należy postrzegać i interpretować radykalnie nową sytuację, która zaistniała w maju 1948 roku i trwa?

Po trzecie i najważniejsze, nasze relacje z religią żydowską są inne niż z jakąkolwiek inną religią, bo w pewien sposób są one wewnętrzne. Ważne wyzwanie teologiczne, któremu trzeba sprostać, polega na wyjaśnieniu, na czym ta specyficzna więź polega i co z niej wynika.

Jednym z podstawowych nieporozumień dzisiejszego stosunku świata zewnętrznego do katolicyzmu, wydaje się być właśnie stosunek do nawracania. Konieczność ta wynika przecież bezpośrednio z wezwania Pana Jezusa. Co więcej, katolicy traktują nawracanie jako akt miłości – dajemy szansę na poznanie Chrystusa. Czy dialog międzyreligijny przybliża nas do wypełnienia misji Kościoła, do „uczenia wszystkich narodów”? Czy znane są jakieś naoczne efekty ogłoszenia pięć dekad temu Nostra aetate, np. czy wiadomo, by ktoś się dzięki tej deklaracji nawrócił?

Nakaz misyjny Jezusa Chrystusa obowiązuje stale i wszystkich Jego wyznawców. Nikt zatem z niego zwolnić nas nie może. Co więcej, byłoby nieszczęściem, gdyby nawiązywanie dialogu religijnego miało zastępować dynamizm misyjny Kościoła albo go osłabiać. Faktem jest, że takie zjawiska mają miejsce. Nie znam nikogo, kto dzięki Nostra aetate przeszedł z judaizmu na chrześcijaństwo, natomiast znam kilka osób, które, zaczynając w Kościele od dialogowania, przeszły na judaizm.

Mechanizmy tej przemiany są złożone, a problemem nie jest dialog jako taki, lecz wypaczone i chore formy jego pojmowania i realizacji. Wynikają one także i stąd, że mianem dialogu określa się przedsięwzięcia z dziedziny politycznej poprawności przenoszone na grunt religijny i teologiczny. Forsują one żydowski punkt widzenia, co stanowi karykaturę dialogu religijnego i znacznie osłabia zainteresowanie nim wykazywane przez wyznawców Chrystusa. Aktem miłości jest nie tyle nawracanie żydów, ponieważ w gruncie rzeczy ono się instytucjonalnie nie odbywa, lecz nawiązywanie z nimi przyjaznych kontaktów, przezwyciężających obustronną wrogość i stereotypy, oraz dawanie przekonującego świadectwa wiary w Boga i zawierzenia  Bogu, w świecie, który nie zna Boga i coraz bardziej żyje i zachowuje się tak, jakby Bóg nie istniał.

W Polsce stosunki katolicy-żydzi naznaczone są szczególnym piętnem politycznej poprawności. Wynika to z oczywistych względów historycznych, ale także z licznych nieporozumień interpretacyjnych w sprawie słów Jana Pawła II o „starszych braciach w wierze”.

Na ten temat wypowiadałem się niezliczoną ilość razy, natrafiając na silne sprzeciwy nawet w Kościele. Szczególnie dotkliwa i nieprzejednana była postawa arcybiskupa Józefa Życińskiego, który prostowanie nieporozumień i właściwy przekład słów wypowiedzianych przez Ojca Świętego 13 kwietnia 1986 roku w synagodze rzymskiej, opatrzył w gazecie Michnika tytułem „daleko od Jana Pawła II”. Przypomnę krótko to, co wiele razy powtarzałem. Jan Paweł II powiedział: „Jesteście naszymi braćmi umiłowanymi i – można powiedzieć – w pewien sposób naszymi starszymi braćmi”. Ale w oficjalnym przekładzie na polski pominięto wyrażenie „w pewien sposób” i wyszło karkołomne przeinaczenie.

Ujęta poprawnie, sprawa wygląda tak: w pewien sposób wyznawcy judaizmu rabinicznego, bo do nich zwraca się Jan Paweł II, są naszymi starszymi braćmi, ale, w pewien sposób, nie są. Wyjaśnianie tej biegunowości jest zadaniem teologów, a jej zaprzeczanie ociera się o herezję, z którą zmagali się już Ojcowie Kościoła i pisarze wczesnochrześcijańscy. Wskazywałem więc na potrzebę wewnątrz katolickiego „dialogu o dialogu”, którego trzon stanowiłaby refleksja nad (niezafałszowanymi!) słowami Ojca Świętego – na próżno! Mimo to sądzę, że obecnie świadomość wiernych, a także teologów w tym przedmiocie jest głębsza i pełniejsza, aczkolwiek wciąż wiele pozostaje do zrobienia. Zwolennicy „Kościoła otwartego”, czego doświadczyłem, posuwają się do zakulisowych intryg i kłamstw, by wyeliminować każdego, kto nie przystaje do kanonów politycznej poprawności i zmonopolizować kościelne kontakty z wyznawcami judaizmu.

Nawracanie jest podstawowym działaniem ludzi Kościoła. Czy jednak obowiązek ten spoczywa wyłącznie na barkach duchownych? Czy dziś, w obliczu migracji do Europy wyznawców islamu oraz gwałtownej sekularyzacji Zachodu, również i świeccy nie powinni przypomnieć sobie o konieczności dawania świadectwa wiary, a przez to – nawracania na świętą wiarę Chrystusową?

Stawiając w ten sposób pytanie, Pan w gruncie rzeczy już na nie odpowiedział. Obowiązek wypełniania misyjnego nakazu Jezusa Chrystusa spoczywa na wszystkich Jego wyznawcach, bo wszyscy – duchowni i świeccy, mężczyźni i kobiety – stanowimy Kościół. Sądzę, że bezprecedensowa w swoich rozmiarach migracja wyznawców islamu to nie przypadek, ale starannie i odgórnie zaplanowana akcja polityczna, która ma co najmniej dwojaki cel: „oczyszczenie” Bliskiego Wschodu z ludzi młodych, w tym także z chrześcijan, oraz gwałtowną zmianę mapy demograficznej jednoczącej się Europy, która już nigdy nie będzie taka sama, jak dotąd. Jedno i drugie to ogromne wyzwanie dla europejskich chrześcijan, czyli głośne wołanie o opamiętanie i przeciwdziałanie istniejącej od pewnego czasu zmasowanej i zaplanowanej destrukcji chrześcijańskich korzeni i tożsamości Europy.

Lecz abyśmy mogli pozyskać innych dla wiary w Chrystusa, najpierw sami musimy prawdziwie się nawrócić i dawać jej  wiarygodne świadectwo. Bez tego za kilkadziesiąt lat Europa może przypominać Azję Mniejszą i Afrykę północną, gdzie kiedyś kwitło chrześcijaństwo, a obecnie stąpamy po gruzach kościołów i chrześcijańskich miast.

Rozmawiał Krystian Kratiuk

Ksiądz profesor Waldemar Chrostowski  – teolog, biblista, konsultor Rady Episkopatu Polski ds. Dialogu Religijnego, profesor zwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, przewodniczący Stowarzyszenia Biblistów Polskich, zaangażowany w dialog katolicko-żydowski. Były współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Członek Komitetu Nauk Teologicznych Polskiej Akademii Nauk. Autor ponad 2000 publikacji naukowych i popularnonaukowych

 

Wielkanoc 2016

My – Chrześcijanie !

Nic  nam  się nie stanie,

Choćby  do naszego domu

Jutro  zajrzał   wróg.

My się go nie boimy !

Kiedy staniemy w prawdzie -

Wierząc w Zmartwychwstałego,

Który otworzył nam drogę

Do zbawienia wiecznego…

Wielka jest nasza siła !

Bo On czuwa nad nami,

Kiedy szatan idzie z dobytymi mieczami

Oczekując naszej krwawej ofiary.

Staniemy do boju !

I opłuczemy krwią nasze szaty

Niosąc chrześcijańskie sztandary

A na nich miłość i dobroć,

Która nie zna miary.

Tak nas nauczał Jezus !

Dzisiaj Zmartwychwstały,

By zło dobrem zwyciężać

Dla Jego boskiej chwały.

Prawda to przedwieczna

Bez początku i końca,

Prawda nieskończona

Na życie wieczne zmieniona…

Alleluja,  Alleluja, Alleluja !

 

Marian  Retelski  – NY 2016

Kto jest realistą, czyli nowy faryzeizm – Ewa Polak-Pałkiewicz

Obserwuję dziś zadziwiającą popularność powiedzenia: „Król jest nagi”. Wielość kontekstów, w jakich przytaczany jest ten cytat z opowiastki Andersena o nowych szatach cesarza świadczy, że bardzo wiele sytuacji, z którymi mamy w Polsce do czynienia postrzeganych jest jako sytuacje sztuczne, nieprawdziwe. Zaaranżowane ze swoistym mistrzostwem w niejasnym celu. Taką sztuczną sytuacją jest zaostrzający się spór – pozornie prawny, w istocie polityczny – wokół Trybunału Konstytucyjnego. Strona opozycyjna wraz z sędzią Rzeplińskim zmierza wprost do celu, by Trybunał decydował o tym, co w Polsce jest, a co nie jest ustawą. W ten sposób manifestuje się przekonanie, że Trybunał powinien  znajdować się ponad prawem i w dowolnym momencie wezwać organy państwa do nieposłuszeństwa. I tak z instutucji chroniącej konstytucję czyni się klawisz do naciskania, używany w czasie wywołanej sztucznie awarii.

Jest to nader skuteczny sposób godzenia we własne państwo, prosta maszynka do niszczenia państwa.

Żeby dojść do ładu z osobami, które takie działania przeprowadzają, ale także aprobują je i popierają, nawet biernie, trzeba włożyć wiele pracy w porządkowanie podstawowych pojęć dotyczących państwa. W tej dziedzinie panuje bowiem wyjątkowy zamęt. Próbuje to porządkowanie przeprowadzać zarówno pan prezydent, szef rządu, pani Beata Szydło, jak minister Obrony Narodowej, Antoni Macierewicz.

Na posiedzeniu sejmowej Komisji Obrony Narodowej 16 marca 2016 szef MON wyjaśniał dlaczego wznowione zostały badania dotyczące katastrofy smoleńskiej. Ujawnił rzecz szokującą, że podczas rządów Platformy Obywatelskiej ukryto wiele podstawowych faktów na temat jej przebiegu.

Mówiąc do posłów o propagandzie wymierzonej dziś w działania zmierzające do ustalanie przyczyn katastrofy przez zespół z cenzusami naukowymi, minister Macierewicz zaznaczył, że sytuacja, z jaką polski rząd ma dziś do czynienia jest niespotykana:

„Coś, co wydaje się absolutną oczywistością po tych sześciu latach, dla państwa jest powodem do rozpętywania znowu nienawiści, wobec próby wyjaśnienia tej największej tragedii w dziejach niepodległej Polski. (…) Tamta tragedia zjednoczyła wszystkich Polaków w ciągu kilkunastu godzin. Czy naprawdę próba dojścia do prawdy nie może zjednoczyć nas raz jeszcze?” – pytał. Tę brudną propagandę i zarazem zachowanie opozycji nazwał czymś „bolesnym i trudnym do przyjęcia”. Jako urzędnik państwowy zmuszony do przedstawienia całej listy zaniedbań poprzedniej ekipy rządzącej w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy, zaznaczył, że będzie to musiało być wyjaśnione w trybie postępowania karnego.

Zmuszony – tak, z racji swojej służby publicznej. Zmuszony też do publicznego nazywania moralnego zła złem, podłości podłością, kłamstwa kłamstwem, znieważania Polaków znieważaniem. Ktoś to wszystko bowiem w Polsce musi wypowiedzieć – jasno, dobitnie i dogłębnie, w sposób zrozumiały dla wszystkich; ktoś musi to wziąć na siebie. Tego domaga się zasada sprawiedliwości. A przecież ludzi, którzy są bardzo mocno, żywotnie zainteresowani, by właśnie nie powiedziano nic lub wybełkotano coś niewyraźnie, jest w Polsce więcej niż można sądzić. O wiele więcej. Dlatego minister Antoni Macierewicz jest zmuszony mówić twarde słowa, prosto w oczy winnych zaniedbań w wyjaśnianiu tragicznych dla państwa polskiego wydarzeń. Także dlatego, że w Polsce unikają jak ognia nazywania rzeczy po imieniu ci, którzy są do tego powołani.

Saturnin Świerzyński - w katedrze na Wawelu 1877

Saturnin Świerzyński – w katedrze na Wawelu 1877

Ci, którzy są upoważnieni do mówienia prawdy nie przez ludzkie instancje. Oni milczą. Nawołują do zgody. Apelują o dialog. Dziś coraz mocniej, coraz częściej. Czy nie jest to faryzeizm? „Polacy, pogódźcie się!”, słychać z niejednej ambony, „pokój jest najważniejszy, módlmy się o kompromis”. Kompromis ze złem, z kłamstwem, z pogardą dla polskości, z chęcią wysadzenia w powietrze albo sprzedania własnego państwa? W ten sposób właśnie mówi się Polakom, polskim katolikom – w roku Jubileuszy Chrztu Polski! – że prawdy nie ma. Albo, że jest ona niepoznawalna i że oni sami są tylko „nawozem historii.”, tak jak mówili  przez całe lata komuniści. I że nie da się oddzielić moralnego zła, brudu moralnego od dobra, od prawdy, od uczciwej postawy. Że zbrodnia nigdy nie może zostać nazwana jej prawdziwym imieniem, bo nie leży to „w niczyim interesie”. Lepiej ją ukryć, pochować, zatrzasnąć wieko jej tajemnicy. Tak jak katyńską prawdę, którą przechowywały w swoich sercach rodziny katyńskie, którą pielęgnował śp. ks. Stefan Niedzielak i zapłacił za to życiem.

Podobieństwo ze sprawą wieloletniego milczenia o Katyniu w czasach Polski Ludowej wręcz się dziś narzuca. O uznaniu prawdy o zbrodni katyńskiej, o tym, że zostało zamordowanych z zimną krwią prawie dwadzieścia tysięcy polskich oficerów przez Sowietów, także, przez długie lata nie można było w Polsce Ludowej nawet wspominać – i wielu uważało, że tak już musi być, że trzeba się z tym pogodzić, że prawdy nie ma co bronić, że „się nie opłaca”. Nie mówiąc o godnym uczczeniu pamięci zgładzonych na rosyjskiej ziemi Polaków.

Dziś obserwujemy ponownie z przerażeniem jak w kraju, który przyjął tysiąc pięćdziesiąt lat temu chrzest, zaprzecza się idei chrześcijańskiej. Zaprzecza się idei politycznej, moralnej i religijnej, która stanęła u początków naszej państwowości i pozwalała przez minione tysiąclecie tworzyć i trwać naszemu państwu. To, co widzimy na salach sejmowych, podczas demonstracji na ulicach, podczas wielu manifestacji pogardy wobec ludzi tworzących dziś wreszcie suwerenne władze państwa, ludzi mężnych i odważnych, gotowych poświęcić wiele dla ratowania państwa i dla obrony honoru Polski, to właśnie jest zaprzeczenie tych podstawowych dla naszego bytu idei. A w rezultacie – zaprzeczenie całej kulturze, która te idee stworzyła. Podczas wystąpienia ministra Antoniego Macierewicza w sejmie posłowie z opozycji ostentacyjnie się nudzili. Przez swoje niechlujne pozy, złośliwe uśmieszki, ziewanie, kiwanie się na krzesłach i wiele  innych oznak skrajnego lekceważenia demonstrowali pogardę dla państwa. To nie jest nawet manifestacja pogaństwa. Ten aktywny, przemyślany w każdym szczególe sprzeciw, jaki obserwujemy w Polsce wobec działań rządu, sejmu, prezydenta, dążących wszelkimi siłami do uporządkowania spraw państwa w myśl podstawowych zasad moralnych i politycznych, to wykwit postawy antychrześcijańskiej, antypolskiej, przeciwnej moralności, którą wyznajemy tu od dziesięciu stuleci.

To jest coś nowego, nieznanego wcześniej wśród Polaków na taką skalę, poza tą garstką – zawsze jednak tylko garstką – historycznych zdrajców, wyrachowanych apostatów, wcześniej czy później surowo napiętnowanych przez społeczność i w niesławie porzucających kraj.

Zdrada, odrzucenie lojalności, wyrzeczenie się zasad nie występują nigdy bez wyparcia się Boga. Żeby miały miejsce musi najpierw zostać zanegowane pierwsze przykazanie. Pierwsze i najważniejsze. „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede Mną”.

Św. Kazimierz Królewicz

Św. Kazimierz Królewicz

 

Polacy byli w czasach Mieszka I gotowi do przyjęcia chrześcijaństwa, zasady polityczne i moralne, jakie ono przyniosło nie stały w sprzeczności z ich sposobem życia, z ich naturalnym stanem, naturalnymi odruchami, zwyczajami i tradycjami – wyłączając zasadę wielożeństwa. Polacy byli łagodni, gościnni, pozbawieni odruchu zemsty, zawsze gotowi do wybaczenia, nigdy nie zajmowali się podbojami, nie tolerowali niewolnictwa, dobrze traktowali jeńców. Dziś jest inaczej. Część Polaków odrzuca świadomie, aktywnie, z premedytacją zasady, jakie społeczność Polaków, wcześniej Słowian, od prehistorii wyznawała. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, skąd wzięli się ci ludzie? Co ich ukształtowało? Jaki proces odbył się w ich głowach, żeby – przecież w większości na pewno ochrzczeni – zaprezentowali się dziś jako rasowi barbarzyńcy, niszczciele. Jaka idea religijna, moralna, polityczna popchnęła ich w tym kierunku?

Adam Mickiewicz przewidywał, że zgodnie z logiką dziejów naszego kraju „Polska jest przeznaczona”, by wydać kiedyś ze swojego wnętrza – tak jak Izrael wydal Judasza – arcytyp zdrajcy politycznego. Zdrajcy, który będzie winien największej do pomyślenia zdrady dobra wspólnego, tkwiącego w dziejach tego państwa, zdrady motywowanej jedynie ciężkim uwikłaniem własnej duszy w ciemność. Te czasy dziś chyba właśnie nadeszły.

Widać dziś czym kończy się utrata czci Boga, pogarda dla Jego przykazań.

Pamiętając, jaki los spotkał Judasza, pamiętając o katastrofie, która spadła na Izrael po zamordowaniu Zbawiciela, wspominając Poranek Wielkanocny, nie trwóżmy się jednak, ale oczekujmy zwycięstwa. Jako katolicy jesteśmy realistami, nie marzycielami.

Jest jeszcze jeden sposób zaprzeczania prawdzie praktykowany dzisiaj (można go też nazwać klasycznym przykładem braku realizmu) – to specyficzna poprawność polityczna w niektórych mediach (nie, nie chodzi wcale o te wysługujące się PO, ale o te z nazwy katolickie, albo prawicowe, konserwatywne). Manifestuje się on na przykład w sposobie zadawania pytań politykom w najważniejszych dla państwa kwestiach – tak jakby chodziło o sianie pietruszki. Sposób przekazu zawsze zmienia przekaz, to jedna z fundamentalnych zasad manipulacji. Można dziś z łatwością, z katolicyzmem i prawicowością na ustach, wywracać rozumienie hierarchii spraw w państwie, można z łatwością dezinformować, demoralizować i anarchizować życie społeczne. Zamiast poważnych informacji, dojrzałych komentarzy – wśród objawów niezbędnej rewerencji wobec rządzących, która jest znakiem kultury europejskiej, czyli łacińskiej i chrześcijańskiej – zamiast wreszcie gruntownego dzieła porządkowania pojęć mamy do czynienia z bezładną paplaniną, która przynosi wrażenie miałkości, błahości, banalności wszystkiego, czym zajmują się dziś politycy Prawa i Sprawiedliwości, polski rząd, pan prezydent. Omijanie istoty rzeczy, ukazywanie zawsze spraw trzeciorzędnych jako głównych – oto metoda. W Ewangelii jest to także dobrze opisane jako sposób godzenia w prawdę. Tak manifestuje się brak realizmu, u innych zaś budzi się przyzwyczajenie, by absolutnie nie przejmować się sprawami kraju, nie solidaryzować się z władzami wybranymi przez większość, traktować je jako zaledwie przejściowych administratorów, a nie wypełniających misję polityczną, która dotyczy każdego Polaka. W efekcie – pogardzać racją stanu. Bujać w obłokach, pogrążać się w nierzeczywistości. Tak jest wygodniej. To nic nie kosztuje.

Ci, którzy aranżują taki obraz polityki prowadzonej przez obecne władze zapominają jednak, że ich działalność doskonale ujawnia ich intencje. Tak jak faryzeusze oskarżając nieustannie Jezusa, że jada z celnikami, że uzdrawia w szabat, że pozwala, by lekkomyślna kobieta wylewała na jego stopy bardzo kosztowny olejek, wyjawiali swoje ukryte intencje. W istocie nie mogli w żaden sposób pogodzić się z tym, że Jezus swoim nauczaniem i sposobem życia demaskuje ich hipokryzję. Byli przerażeni, że oto prawda o nich ukazuje się w całej swej okazałości, naga i szpetna. I o Nim – w nieodpartej potędze i sile. Że jest Ktoś, kto przynosi do ludzkich serc ład, wspaniały ład płynący z prawdy. Kto odpuszcza grzechy, kto ustanawia prawo miłości rozbijając wzniesione przez nich mury tysięcy formułek oddzielających definitywnie człowieka od Boga. Rozróżna i porządkuje, łagodnie i dogłębnie, wszystkie pojęcia.

„Jakiż to świat, niedobry świat. Dlaczego nie ma innego świata!” Tak, państwo, które istniało „tylko teoretycznie” ma dziś szansę, powracając znów do chrześcijańskich zasad, by stać się potęgą polityczną i moralną w Europie. To straszna perspektywa dla pewnej grupy ludzi. Nie małej, niestety. Ich intencje i oczekiwania wyraża dość dobrze werdykt Komisji zwanej Wenecką.

Michał Wiewiórski - Zimowy pejzaż

Michał Wiewiórski – Zimowy pejzaż

Pragnienie gwałtownej ucieczki ze świata, który nie niesie poczucia bezpieczeństwa – a nie niesie, skoro gdzieś zaniknęła wiedza, Kto jest jego Autorem, skąd wzięliśmy się tutaj i po co właściwie istniejemy, co jest naszym celem – może manifestować się na różne sposoby. U młodych dziewcząt manifestuje się często na przykład anoreksją (ucieczką od poczucia utraty bezpieczeństwa w wyimagonowaną „kontrolę nad sytuacją”). U innych, aktywnością w strukturach KOD-u (ucieczką w aktywizm przed subiektywnym poczuciem poniesionej klęski moralnej, albo wymyślonego przez media zagrożenia). To subiektywne poczucie zagrożenia jest bardzo łatwo dziś rozniecić, bowiem utracone zostało przez wielu Polaków poczucie wspólnoty i jej sens. Prezydent Andrzej Duda uczynił jednym z głównych zadań swojej prezydentury odbudowę wspólnoty Polaków, jakże dalekowzrocznie.

Według Adama Mickiewicza Rosję i Niemcy zbliżało zawsze, na wszystkich etapach historii, zamiłowanie do oderwanych idei. Polacy są realistami – w przeciwieństwie na przykład do Niemców, których państwo jest w tej chwili kompletnie wyizolowane w Europie, bo próbuje uprawiać demokrację bez opozycji, „nie widzi” tego, co naprawdę ważnego dzieje się w Polsce, nie wyciąga żadnych wniosków z tego, że Polska jest państwem, które nie składa się tylko z opcji lewicowej, ale że jest tu także obóz prawicowo-narodowy. „To jest właśnie typowy przykład braku realizmu. Dostrzegam dużo złej woli po stronie niemieckiej”, stwierdził niedawno prof. Zdzisław Krasnodębski, wymieniając w Polskim Radio te poważne błędy popełniane przez naszych sąsiadów.

Jan Matejko - Hołd carów Szujskich

Jan Matejko – Hołd carów Szujskich

Czy ów brak realizmu, zapytać można, to nie jest także rażący brak kryteriów w oparciu o które możemy rzeczywiście rozumieć naszą historię? Czy uskarżanie się na „brak demokracji” w Polsce przez różne mało poważne międzynarodowe i rodzime gremia oraz dziennikarzy z ustami pełnymi żenujących lewackich sloganów nie bierze się także – a może przede wszystkim – z niedostatku kryteriów, który nie pozwala ocenić sprawiedliwie przeszłości? A skoro nie rozumie się przeszłości nie można mieć pojęcia o własnej tożsamości. Kryteria oceny nie mogą abstrachować od uznania faktów podstawowych. Chrzest naszego państwa jest takim faktem podstawowym o największej historycznej doniosłości. I on do czegoś nas zobowiązuje, w myśleniu o nas samych, w działaniu, w wyznaczaniu celu.

Dlatego także powinniśmy – jako państwo – w dzisiejszej sytuacji postawić warunki wszystkim, których u nas gościmy. Twarde, poważne warunki; Polska nie jest miejscem na popisy publicznego błazeństwa. W Polsce nie powinniśmy z honorami przyjmować bałwochwalców. To nie może podobać się Panu Bogu, w imię którego przyjęliśmy chrzest. Musimy szanować siebie i naszą przeszłość.

Czy Polacy wychowani na Mickiewiczu, Słowackim, Sienkiewiczu muszą godzić się na popisy błazeństwa w Kościele? Na groteskowe udawanie, że nie obowiązują przykazania? Że nie ma grzechu? Że nie istnieje błąd innowierców? Że dogmaty wiary to już przeszłość? Że wszystko jest już od dawna sprowadzone do jednego poziomu, idealnie płaskie, „zdemokratyzowane”? Że ofiara Boga krzyżu to tylko taka przenośnia, albo wyraz „solidarności z człowiekiem”, który jest tak wielki i tak wspaniały, że Bóg chętnie przelewa za niego własną krew?

Nie możemy godzić się na taką kulturę. Nie możemy przyjąć bełkotu, w imię Tysiąclecia, jakiego jesteśmy spadkobiercami. Bojaźń Boża, respekt dla Pana Boga nie pozwala na to. Ktoś musi powiedzieć: „Król jest nagi”.

Święci polscy w roku Jubileuszu Chrztu Polski, potężni patronowie Polski upominają się – tak jak to się stało 4 marca tego roku na autostradzie w pobliżu Lewina Brzeskiego – o powagę w oddawaniu czci Bogu, o pamięć o pierwszym i najważniejszym Przykazaniu. O poszanowanie prawdy, w jej wymiarze religijnym, filozoficznym, historycznym.

„Nie będziesz krzywoprzysięgał  w imię moje i nie zbeszcześcisz imienia Boga twego. Ja Pan. Nie będziesz rzucał potwarzy na bliżniego twego ani go gwałtem nie uciśniesz; nie pozostanie zapłata najemnika twego u ciebie aż do rana. Nie będziesz złożeczył głuchemu ani przed ślepym nie będziesz kładł zwady, ale się bedziesz bał Pana, Boga twego, bom ja jest Pan. Nie będziesz czynił nieprawości ani niesprawiedliwie sądzić nie będziesz. Nie patrz na osobę ubogiego ani nie czcij oblicza możnego, sprawiedliwie sądź bliźniego twego. Nie będziesz potwarcą ani podszczuwaczem między ludem. Nie będziesz nastawał na krew bliźniego twego. Ja Pan. Nie miej w nienawiści brata twego w sercu twoim, ale go jawnie karć, abyś nie miał grzechu dla niego. Nie szukaj pomsty ani pamiętać będziesz krzywdy od sąsiadów twoich. Będziesz miłował przyjaciela twego, jak samego siebie. Ja Pan. Praw moich strzeżcie. Ja bowiem jestem Pan, Bóg wasz” (Kpł 19, 1-2, 11-19,25) (Z Lekcji na środę po Niedzieli Męki Pańskiej).

Chrzest Polski spowodował, że przestaliśmy być plemieniem. Zyskaliśmy państwowość, staliśmy się podmiotem polityki. Obrona państwa dziś, tak mocno zaatakowanego przez siły zewnętrzne i wewnętrzne, to obrona chrześcijaństwa w życiu tego państwa, bezkompromisowy powrót do zasad, od których nie ma odwołania.

Najnowsze komentarze

    Archiwa

    055271