Chwała Bogu

OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Pamiętajmy: Niedziela, która spłynęła krwią Polaków

Wołyń to była walka cywilizacji. Starły się tam cywilizacje chrześcijańska, łacińska z cywilizacją bizantyjską. Część kapłanów cerkwi prawosławnej i greckokatolickiej wypowiedziało wojnę Kościołowi. Święcili na przykład narzędzia zbrodni – mówi PCh24.pl Ewa Siemaszko, badaczka ludobójstwa dokonanego na wołyńskich Polakach podczas II wojny światowej.

 Pamiętajmy: Niedziela, która spłynęła krwią Polaków

Czym była krwawa niedziela na Wołyniu? 

To był dzień w którym nacjonaliści ukraińscy jednocześnie napadli na dziewięćdziesiąt osiem miejscowości, w których mieszkali Polacy, a które znajdowały się w granicach powiatów horochowskiego i południowej części powiatu włodzimierskiego. Chcieli tam wymordować wszystkich Polaków. Wybór dnia tego mordu – 11 lipca – mógł być przypadkowy, ale być może niezupełnie – była to niedziela, a następnego dnia było prawosławne święto Piotra i Pawła i Ukraińcy mawiali potem o „akcji na Petra i Pawła”. Wielu napadów w różnych miejscach dokonywano w niedzielę.

Na kilka tygodni przed dokonaniem tej rzezi nacjonaliści ukraińscy zaczęli prowadzić działania propagandowe. Na czym one dokładnie polegały? 

Jednoczesne uderzenie na tak sporym obszarze wymagało zmobilizowania odpowiednio dużych sił. Same bojówki UPA nie dałyby sobie rady. Stąd agitowano wśród miejscowej ludności wiejskiej, by przyłączyła się do zbrodniczej akcji.

Jak ta agitacja wyglądała? Organizowano wiejskie zebrania, na których przekonywano, że należy wyrżnąć Polaków do siódmego pokolenia, wyrwać ich po prostu z korzeniami.

Nie ma więc wątpliwości, że motywem zbrodni było usunięcie Polaków jako grupy narodowościowej, która była traktowana przez nacjonalistów ukraińskich jako największy wróg niepodległości Ukrainy.

Czyli krwawa niedziela, podobnie jak cała rzeź wołyńska, była aktem ludobójczym? 

Tak, motyw narodowościowy zbrodni wołyńskiej wskazuje na charakter ludobójczy tej akcji. Oprawcy wprost mówili swoim ofiarom, że giną właśnie dlatego, że są Polakami.

Jak przekonywano ukraińską ludność wiejską do zabijania Polaków? 

Tłumaczono im na przykład, że wszystkie ich niepowodzenia, bieda są winą polskich sąsiadów, że byli przez Polaków gnębieni. Przekonywano, że wytępienie „Lachów” jest nieodzowne dla poprawy bytu i że ukraińska ziemia powinna być tylko dla Ukraińców, a „zajdów”, czyli przybyszów, przybłędów należy zniszczyć, bo to wrogowie.

Na kilka dni przed krwawą niedzielą przedstawiciele Polskiego Państwa Podziemnego negocjowali z Ukraińcami zaprzestanie mordów. 

Negocjacje te toczyły się na terenie powiatu kowelskiego, który wówczas nie był jeszcze doświadczony brutalnymi atakami UPA. Ale mordy na Polakach na Wołyniu rozpoczęły się na początku 1943 roku, więc przedstawiciele polskiego podziemia postanowili nawiązać kontakt z banderowcami i negocjować z nimi zaprzestanie krwawych działań.

Na czele polskiej delegacji stanął pełnomocnik Okręgowej Delegatury Zygmunt Rumel i przedstawiciel Okręgu Wołyńskiego AK, Krzysztof Markiewicz. Do rozmów jednak nie doszło, bo cała delegacja została bestialsko zamordowana przez UPA w okolicy wsi Kustycze.

11 lipca rozpoczyna się straszliwa rzeź. Jak ta akcja została przeprowadzona? 

Uzbrojona w broń palną UPA wraz z miejscowymi chłopami – którym za broń służyły narzędzia rolnicze – wdarli się na teren polskich kolonii i mordowali tam ludzi w ich domach, czy w obejściach.

Mordercy stanowili naprawdę liczną grupę i w dodatku działali z zaskoczenia. Polaków atakowano bowiem w nocy lub o świcie, czyli wtedy, gdy wszyscy jeszcze spali, lub dopiero co się zbudzili. Co bardziej przezorni kryli się na noc poza domami, w specjalnie przygotowanych schronach, bo atmosfera strachu przed atakiem nacjonalistów ukraińskich ciążyła w powietrzu. Mimo to, akcja UPA była niezwykle skuteczna. Obok pory rozpoczęcia ataku, na jego skuteczności zaważył też fakt, że w regionach, w których został on przeprowadzony nie było wcześniej żadnych rzezi. Ginęli co prawda poszczególni ludzie, ale nie było mowy o masowych mordach. Nie było tam zorganizowanej samoobrony ani polskich oddziałów partyzanckich.

UPA atakowała też ludzi zgromadzonych w kościołach. Mordowano tam zarówno wiernych jak i kapłanów.

O krwawej niedzieli mówimy dzisiaj jako o jednym dniu. Tymczasem mordy związane z tym wydarzeniem trwały jeszcze 12, 13 i 14 lipca. Wyłapywano wówczas Polaków, którym wcześniej udało się ukryć, lub z jakiś powód nie zostali zabici. W sumie podczas krwawej niedzieli i kolejnych dni mordów zginęło kilka tysięcy osób.

Czy są jakieś bardziej szczegółowe szacunki, co do liczby ofiar? 

Precyzyjnie tej liczby określić się nie da. Bliżej możemy oszacować liczbę osób zabitych w lipcu 1943 roku na całym Wołyniu, a był to jeden z najkrwawszych miesięcy w wykonaniu UPA. Zginęło wtedy co najmniej dziesięć tysięcy osób.

Zaznaczę jednak, że wszystkie szacunki, jeśli idzie o liczbę ofiar zbrodni na Wołyniu opierają się na odtwarzanych dzisiaj faktach, a nie jesteśmy przecież w stanie odtworzyć wszystkich wydarzeń do jakich tam doszło.

Wspomniała Pani, że data 11 lipca mogła być przypadkowa. Ale czy przypadkowo wybrano właśnie niedzielę? Wtedy Polacy byli zgromadzeni w kościołach, a więc plan masowego mordu wydawał się być łatwiejszy do zrealizowania. 

Nie sądzę, by UPA tak właśnie planowała. Na Wołyniu nie było gęstej sieci kościołów. Parafie były tam bardzo rozległe, ludzie musieli niekiedy przejść nawet kilkanaście kilometrów by uczestniczyć we Mszy świętej czy nabożeństwie. Świątynie na Wołyniu nie były zresztą ogromne, a Msze odprawiano w różnych godzinach, co oznacza, że nie chodzono na jedno nabożeństwo całymi wioskami. Nie wydaje mi się więc, by liczono, że dzięki przeprowadzeniu ataku w niedzielę, możliwe będzie zniszczenie całej parafii w ciągu kilku godzin. Oczywiście mniej trudu wymaga mord w jednym miejscu, kościele, stu osób, niż tej samej liczby na przykład w dziesięciu miejscach.

Mordy w kościołach niosą jednak ze sobą pewną symbolikę. Chodzi o starcie cywilizacji chrześcijańskiej ze Wschodem, Polaków z ukraińskimi oprawcami. 

Z całą pewnością. Wołyń to była walka cywilizacji. Starły się tam cywilizacje chrześcijańska, łacińska z cywilizacją bizantyjską.

Ciekawe jest to, że ukraińscy narodowcy – choć jedni z nich należeli do cerkwi prawosławnej a inni do greckokatolickiej – otrzymali wsparcie od duchownych. Cerkwie te wydały wojnę Kościołowi katolickiemu. Mówiąc o „wydaniu wojny” nie mam oczywiście na myśli jakiejś zorganizowanej odgórnie akcji. To poszczególni członkowie i duchowni tych wspólnot wydali tę wojnę.

Wspominaliśmy o kościołach zaatakowanych przez ukraińskich nacjonalistów podczas krwawej niedzieli. To tylko element antykatolickiego charakteru zbrodni wołyńskiej. Polaków atakowano też bowiem w różne katolickie święta, na przykład na Wielkanoc, Boże Narodzenie, Matki Bożej Gromnicznej, czy w Boże Ciało.

Zaryzykowałabym stwierdzenie, że część tych wspólnot wyznaniowych zbałamucił szatan. I nie chodziło tylko o wiernych, ale także o duchownych, z których niektórzy dopuszczali się odciążania wiernych z grzechu zabójstwa, głoszenia kazań zachęcających – w nawiązaniu do Ewangelii – by oczyścić naród ukraiński z chwastu. Ponadto często miały miejsce święcenia narzędzi zbrodni przez duchownych obu wyznań – z własnej chęci lub pod przymusem.

Ale podkreślam, że mowa tutaj o pewnej części wiernych i duchownych cerkwi prawosławnej i greckokatolickiej. By pokazać, że medal ten ma swój awers i rewers, dopowiem, że IPN prowadzi obecnie badania nad tym ilu greckokatolickich duchownych zginęło z rąk nacjonalistów ukraińskich.

Przenieśmy się teraz na chwilę w czasy nam współczesne. Czy doczekamy w końcu tego, że 11 lipca stanie się Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian? Od długiego już czasu politycy jakoś nie mogą sobie poradzić z tą datą i z upamiętnieniem mordów na Wołyniu. 

Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. W Sejmie są zarówno zwolennicy ustanowienia takiego dnia, jak i jego przeciwnicy, ale po której stronie stanie większość – trudno przewidzieć.

W najliczniejszej partii, czyli partii rządzącej, jest pewna grupa osób, której ten pomysł się nie podoba. I jeśli ta grupa sprzymierzy się z programowo niechętnymi temu pomysłowi posłami – na przykład z Ruchu Palikota – to wtedy stosowna uchwała nie zostanie podjęta.

Rozmawiał: Krzysztof Gęndłek

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2017-07-11)


11 lipca na Ukrainie. Co nasi sąsiedzi wiedzą o ludobójczych czynach swoich „bohaterów” z UPA?

Pierwszy raz obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej. W roku 2016 Sejm RP postanowił, że 11 lipca – rocznica krwawej niedzieli, czyli kulminacji akcji UPA wymierzonej w naszych rodaków na Kresach – będzie przeznaczony na szczególne upamiętnianie tragedii przodków. Wiedza na temat losów mieszkańców południowo-wschodnich województw Rzeczypospolitej wśród Polaków z roku na rok wzrasta. A jak jest na Ukrainie?

11 lipca na Ukrainie. Co nasi sąsiedzi wiedzą o ludobójczych czynach swoich „bohaterów” z UPA?

Kibicowska sektorówka przedstawiająca wizerunek Stepana Bandery z napisem „BANDERA – NASZ BOHATER” podczas meczu ukraińskich klubów piłkarskich: Karpaty Lwów vs. Szachtar Donieck (15 kwietnia 2010) fot. wikimedia.com

Nie najlepiej – wynika z danych opublikowanych przez polskieradio.pl. Ledwie 7 proc. społeczeństwa naszych sąsiadów łączy Ukraińską Powstańczą Armię z rzezią wołyńską. Wyniki badania socjologów porażają. I to pomimo faktu, że aż 83 proc. obywateli wschodnioeuropejskiego państwa uważa historię za sprawę ważną.

Jednak, zdaniem ekspertów, Ukraińcy dopiero poznają historię, a ich państwowa i narodowa świadomość jest w okresie przejściowym. To dlatego gloryfikuje się wszystkich walczących o niepodległość, nawet jeśli byli zbrodniarzami. Takie wyjaśnienia ze strony analityków nie są jednak w stanie uspokoić Polaków, szczególnie gdy docierają do nas informacje o dalszym rozwoju kultu banderyzmu i różnych form neonazizmu na Ukrainie, którym nie stawiają przeszkód teoretycznie nienacjonalistyczne władze.

Ponadto rzezią wołyńską jako wydarzeniem historycznym interesują się tylko grupki intelektualistów. Niestety dominuje wśród nich pogląd, że wydarzenia z Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej z czasów II Wojny Światowej i okresu powojennego były konfliktem, wojną polsko-ukraińską. Zbrodnie banderowców z UPA próbuje się tłumaczyć złą postawą Warszawy względem mniejszości etnicznych przed rokiem 1939, a zaplanowaną eksterminację przeprowadzaną na Polakach przez Ukraińców zrównuje się z polskimi akcjami odwetowymi, mimo iż faktycznie ich skala była radykalnie mniejsza.

Źródło: polskieradio.pl

MWł

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2017-07-11)

Komunizm zwycięża w Niemczech

Rewolucja komunistyczna, która w Europie i Ameryce prowadzona jest według strategii zalecanej przez włoskiego komunistę Antoniego Gramsciego, dokonuje stopniowej destrukcji podstaw cywilizacji łacińskiej – bo stawką jest zniszczenie tej cywilizacji, od wieków znienawidzonej przez jej wrogów. Strategia zaproponowana przez Gramsciego główne pole bitwy rewolucyjnej wyznacza w sferze kultury – odmiennie, niż strategia bolszewicka, która składała się z trzech elementów: gwałtownej zmiany stosunków własnościowych, masowego terroru i masowego duraczenia. W strategii Gramsciego na plan pierwszy wysuwa się masowe duraczenie, z wykorzystaniem państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego. Ważnym elementem masowego duraczenia jest zapanowanie nad językiem – przede wszystkim – językiem mówionym. Toteż ludziom narzucane są zbitki pojęciowe, którymi muszą się posługiwać, mimowolnie przyswajając sobie ładunek informacyjny, w nich zawarty. Wystarczy 50 lat takiego duraczenia, by ludzie już myśleli w sposób oczekiwany przez promotorów rewolucji. Jednym z celów uchwycenia panowania nad językiem jest pozbawienie pierwotnego znaczenia pojęć – i tak zwane „małżeństwa jednopłciowe” są znakomitą ilustracją tej metody. Zgodnie z logiką dwuwartościową, mamy do czynienia z prawdą i fałszem, z normą i dewiacją. Z tego punktu widzenia „małżeństwo jednopłciowe” jest kompletnym nonsensem, mniej więcej takim, jak „żonaty kawaler”. Nie ma takiego zwierzęcia, bo małżeństwo różni się w sposób istotny od związków jednopłciowych. Celem małżeństwa jest założenie rodziny, to znaczy – wydanie na świat potomstwa. Chociaż zdarzają się wyjątki, to zasada jest właśnie taka. Natomiast zasadniczym celem związków jednopłciowych jest świadczenie sobie nawzajem usług seksualnych – bo przecież dobór par następuje według kryterium seksualnych upodobań. W tej sytuacji nazywanie takich związków „małżeństwami” jest celowym wprowadzaniem chaosu pojęciowego, w którego następstwie nikt już nie będzie wiedział, co konkretnie jakie pojęcie oznacza. Tymczasem precyzja języka, która służy precyzyjnemu wyrażaniu myśli, jest wielkim dorobkiem cywilizacji łacińskiej, w której łonie rozwinął się taki fenomen, jak nauka, to znaczy – systematyczne poszukiwanie prawdy połączone z nieustannym weryfikowaniem uzyskanych rezultatów. Forsowanie „małżeństw jednopłciowych” oznacza nie tylko destrukcję tej precyzji, ale i destrukcję prawa, które jeszcze niedawno charakteryzowało się ścisłością, odziedziczoną po prawie rzymskim. Ustawowe przeforsowanie „małżeństw jednopłciowych” w Niemczech wydaje się dodatkowo niepokojące, bo Niemcy są politycznym kierownikiem Unii Europejskiej. Brytyjczyków najwyraźniej musiały wspierać proroctwa, że zdecydowali się wystąpić z tego ponurego kołchozu.

Stanisław Michalkiewicz

Felieton    Goniec Polski (goniec.com)    13 lipca 2017

Gender, czyli kolacja w wagonie restauracyjnym

 Jaki ma sens nałożenie przez pewną panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w jej gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu z napisem „Jestem Murzynem”, przez chłopaka o białej skórze?

Niepewne miny bohaterów tej psychodramy są nieoczekiwanym komentarzem do zawartości treściowej owego show. Tylko znana pani reżyser – tym razem w koszulce z bohaterskim hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama oświadczyła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda” – ma minę zwycięską. Minę, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.

Dziś sytuacja się powtarza. Tyle, że przebieranka jest jeszcze bardziej spektakularna, a efekty specjalne jaskrawsze. Poseł do parlamentu zakłada ubrania kobiece, nosi makijaż, damską torebkę i fryzurę, a gromady nazbyt pewnych siebie – by nie wyglądało to sztucznie – osób, o wyglądzie, który ma sugerować nieokreśloną płeć, wkraczają na uczelnie. Do szkół, przedszkoli, by nieść tam –  jak za czasów komunistycznych partyjni agitatorzy – kaganek rewolucyjnej oświaty.

Jesteśmy oburzeni i zmaltretowani. Podczas, gdy powinniśmy się dobrze bawić widząc jak aktorzy tego spektaklu nerwowo poprawiają fryzury i makijaże. A także – miast załamywać ręce i rozdzierać szaty – powinniśmy robić swoje.

Stać spokojnie przy własnych zasadach. Wskazywać na prawdziwe źródła tego teatru. A przede wszystkim zastanawiać się, co istotnego ma przed naszymi oczyma zasłonić ten tragikomiczny popis. Od czego naprawdę ważnego chce naszą uwagę odwrócić.

I wreszcie, czas najwyższy kształcić dzieci w domach, bojkotować kulturę, która ma cechy inne niż kultura katolicka. Pamiętać, że wszystko to już było.

Tylko kolor czerwony ustąpił miejsca barwom tęczy.

Jacques - Louis David -  Napoleon koronuje sam siebie (Szkic do obrazu Koronacja Napoleona, nie wykorzystany przez malarza)

Jacques – Louis David – Napoleon koronuje sam siebie (Szkic do obrazu Koronacja Napoleona, nie wykorzystany przez malarza)

Maskarada trwa w najlepsze od czasów o wiele bardziej odległych niż PRL. Istota jej nie zmienia się ani o jotę. Jednym z pierwszych spektakli tego rodzaju – w jakże odmiennej scenerii – była koronacja Napoleona przez samego siebie 2 grudnia 1804 roku, na oczach wielotysięcznego tłumu zgromadzonego w katedrze Notre-Dame w Paryżu, specjalnie udekorowanej, a nawet przebudowanej z lekka (łuk triumfalny przy wejściu) na tę okoliczność. Napoleon, ucharakteryzowany na cesarza rzymskiego, włożył sobie koronę na głowę i oznajmił, że jest cesarzem Francuzów. („Niewiarygodna głupota, bezbożność i chamstwo Napoleona, który wyjmuje koronę z rąk papieża i sam ją sobie wkłada na głowę” – Paul Claudel w Dzienniku). Odśpiewano Te Deum. Dwór z wystudiowanym wdziękiem odegrał głębokie wzruszenie. Oficerowie się prężyli. Józefina klęczała. Papież Pius VII siedział zgnębiony jako przymusowy świadek tej ponurej ceremonii. – Zakładnik, wraz z kardynałami osadzonymi przez cesarza w Paryżu.

Reporter przy tym był: Jacques-Louis David, gorliwy propagandysta epoki Pierwszego Cesarstwa (wcześniej Rewolucji), odmalował ze wszystkimi szczegółami pompatyczny spektakl – opracowany w najdrobniejszych szczegółach przez wytrawnych reżyserów. Kosztował on, jak szacuje się dzisiaj, 20 milionów franków. Po zrabowaniu przez rewolucjonistów dóbr Kościoła i arystokracji kasa państwowa była pełna.

Rewolucja potrzebuje nie tyle wielu ideowych działaczy, przekonanych jej admiratorów, bo takich nie znajdzie, poza wyjątkami o zwichrowanej psychice – ludzie nie są niespełna rozumu, zwłaszcza w naszym kraju – co wytrwałych koniunkturalistów i dobrych aktorów. Takich, którym twarz nie drgnie. Wytrzymałych psychicznie, dyspozycyjnych w pełni. Spolegliwych wykonawców ról rozpisanych w scenariuszu.

Za czerwoną kurtyną

J.- L. David - Józefina Bonaparte podczas koronacji (fragment obrazu Koronacja Napoleona)

J.- L. David – Józefina Bonaparte podczas koronacji (fragment obrazu Koronacja Napoleona)

Na początku dwudziestego wieku młody polski ziemianin z Litwy, Mieczysław Jałowiecki odbywał staż w służbie dyplomatycznej państwa carów w Berlinie. Jego misja związana była z rolnictwem, miał w tej dziedzinie dobre wykształcenie. Jego szef, ambasador Timiriaziew, wysłał go na zjazd Niemieckiej Partii Socjalistycznej do Frankfurtu, na którym miał być omawiany traktat handlowy z Rosją. Jałowiecki wbrew swoim przypuszczeniem nie ujrzał we Frankfurcie tłumu rozagitowanych robotników wznoszących pięści, tylko spokojne, przyzwoicie ubrane, jak wspomina, audytorium, przypominające wyglądem niemieckie mieszczaństwo. Popijali piwo z wielkich kufli. Także przywódcy, choć siedzieli na podium udekorowanym czerwienią, „podobni byli raczej  do pastorów niż do przywódców proletariatu”.*)

„Z mównicy”, wspomina Jałowiecki, „przemawiał pan o semickim wyglądzie. Był to towarzysz Vollmer”. Jego wypowiedź wstrząsnęła młodym dyplomatą, ponieważ z całkowitym spokojem, w beznamiętnych słowach przekonywał, że niemieccy socjaliści muszą za wszelką cenę zniszczyć ekonomicznie bogate chłopstwo w swoim kraju, by móc przechwycić dla celów rewolucji warstwę zbiedniałej ludności wiejskiej. „Nasze zwycięstwo zależy od zubożenia ludności wiejskiej”, podkreślał. Dlatego m.in. socjaliści będą zwalczać umowę z Rosją, która byłaby zbyt korzystna i dla wielkich właścicieli ziemskich i dla chłopów. Towarzysz Vollmer nie ukrywał, że bogaty chłop niemiecki to najgorszy wróg i w parlamencie niemieccy socjaliści będą go z całą bezwzględnością tępić.

Rodzimy „wróg” to kategoria, która z trudem mieściła się w świadomości polskiego ziemianina. Oklaski na sali obrad potwierdziły najgorsze przypuszczenia. Planowana rewolucja nie miała nic wspólnego ze szczęściem kogokolwiek. Przeciwnie, zamierzała na zimno i z wyrachowaniem zdeptać ludzi, o których dobrobyt rzekomo walczyła. Gdyż  była –  i jest – tylko  narzędziem przechwycenia władzy.

„Na tej sali zrozumiałem”, wspomina Jałowiecki, „że za czerwoną kurtyną mającą symbolizować krew robotników znajduje się bezgraniczna, jałowa pustynia ideowa. Pustynia, w której człowiek ze swoim indywidualizmem ginie bezpowrotnie, zmieniając się w cząstkę bezdusznego stada pędzonego z całą bezwzględnością przez nieliczną grupę ambitnych przywódców, wywodzących się głównie z drobnomieszczańskich mętów”.

W drodze powrotnej do Berlina, autor tego wspomnienia spotkał znów towarzysza Vollmera. Tym razem w wagonie restauracyjnym pierwszej klasy.

„Zwolennik proletaryzacji wsi niemieckiej dużą uwagę poświęcił wyborowi dań, a potem wyraźnie delektował się drogim nawet jak na moją kieszeń posiłkiem, popijając perlistym Rheingoldem.

Przypatrywałem mu się bacznie. Po skończonej kolacji zamówił czarną kawę, kazał podać sobie pudełka z cygarami, z których ze znawstwem wybrał to najlepsze i przy kieliszku złocistego benedyktynu siedział jeszcze długo, bynajmniej nie czując się obco w luksusie wagonu restauracyjnego pierwszej klasy, do którego socjalizm swoją kasą partyjną utorował mu drogę”.

skanuj0002

Obco nie czują się też nigdzie emisariusze rewolucji dobry dzisiejszej. Na przykład panie feministki, które oświadczają, że w dzień Wigilii zamordują – rękami „lekarzy” – swoje nienarodzone dziecko. Czy aktywiści organizacji spod znaku tęczy. Czują się dobrze w swoich rodzinnych kręgach, z przyjaciółmi, w przytulnych domach z ogródkami, na salonach, w studiach telewizyjnych, na spotkaniach z młodzieżą uniwersytecką. Nigdzie nie czują się nie na miejscu, bo tak jak towarzysz Vollmer są po prostu dobrymi aktorami, zawodowcami recytującymi na rozkaz reżysera wyuczoną kwestię. Często w stosownym ubraniu, z odpowiednimi rekwizytami, lub nawet ucharakteryzowani na osoby innej płci – choć tak jak wszyscy ludzie wiedzą, że płeć nie podlega zmianie, bo jest cechą wrodzoną – które to elementy swoistego decorum mają tylko i wyłącznie uwiarygodnić ich werbalną rewolucyjną agitację.

J. L. David - Koronacja Napoleona (fragment)

J. L. David – Koronacja Napoleona (fragment)

O bohaterach tego teatru pisał już w latach 50. XX wieku w swoim „Dzienniku 1954″ Leopold Tyrmand. Przedstawiał tam m.in. przywódcę komunistycznej partii z afrykańskiego kraiku, który przyjechał na międzynarodowy kongres, by wygłosić płomienne przemówienie o tym, jak lud Czarnej Afryki kocha Związek Radziecki i tęskni do komunizmu. W pokoju hotelowym – który dzielił z Tyrmandem – okazało się, że kolor skóry zawdzięczał jedynie dobrze dobranej farbie, że można z nim pogadać i pośmiać się przy kieliszku wódki, bo jest tak naprawdę polskim Żydem z Nalewek.

„Kiedy feministka i lewicowa działaczka (…) tuż przed świętami Bożego Narodzenia siedząc w studiu telewizyjnym, oznajmiła, że w Wigilię dokona aborcji, wiele osób, które wtedy dowiedziały się o jej istnieniu, przeżyło niemały szok”, pisze jeden z tygodników opinii. Na spotkaniach – których nie brakuje, bo studia telewizyjne i kluby stoją otworem – pani ta, jak również jej towarzyszki-feministki – skarży się na swój ciężki kawałek chleba, narzeka, że „brakuje im już pomysłów, co jeszcze można zrobić, by Polki zrozumiały, iż są dyskryminowane, i by zechciały walczyć o prawo do aborcji”. „Wywoływanie szoku”  to jej zawód. Jest wyrobnicą prowokacji.

Cóż, z braku proletariatu, wystarczająco wygłodniałego nowych rewolucyjnych praw, osoby tego pokroju, a raczej tej profesji, dwoją się i troją, by wystarczyć za „cały proletariat”. Ich życie nie jest wcale łatwe, o czym świadczą ich zmęczone twarze: przypomina usłane niewygodami życie aktorów teatrzyku objazdowego. Ciągle w trasie, wciąż trzeba dbać o kondycję i o to, by być przekonywającym. By widzowie nie poczuli się wystrychnięci na dudka, nie zaczęli ziewać i nie wyłączyli telewizora.

Wielki lament nad przejawami „genderyzmu”, nazywanie go ideologią (choć niewątpliwie istnieje twarda neomarksistowska ideologia, oparta o filozofię G. W. Hegla, która stworzyła podstawy myślowe dla tego rodzaju teatralno – operetkowych przedsięwzięć) i szczegółowe rozpracowywanie elementów tego propagandowego bluffu, jakbyśmy mieli do czynienia z ludźmi, którzy w swej szczerości pobłądzili i trzeba ich z tej fałszywej drogi koniecznie sprowadzić, wydaje się być naiwnością. Im właśnie zależy, by dyskutować z nimi do upadłego, tak jak zależało partyjnym krzykaczom, by ich agitacja wybrzmiała wystarczająco donośnie w starciu z „wrogiem”. Żadna demagogia nie mogła być wtedy zbyt jaskrawa. (Nie łudźmy się, w tym zderzeniu ani jedna zasada, obowiązująca w kręgu kultury łacińskiej w relacjach z ludźmi, nie zostanie uszanowana. A na to nikt z nas z reguły nie jest wystarczająco przygotowany).

Tak naprawdę emisariusze rewolucji kulturowej marzą tylko o jednym: żeby nas sprowokować. Zachęcić do bezpośredniego starcia. Wtedy triumfują.

 Powtórka z „Biesów”

J.- L. David - Koronacja Napoleona (fragment)

J.- L. David – Koronacja Napoleona (fragment)

Fiodor Dostojewski w swojej genialnej książce poświęconej opisowi lęgnięcia się rewolucji w mikroskali społecznej, przenikliwie ukazał mechanizm prowokacji. Bohaterowie „Biesów” to grupka prowokatorów, którzy poczynają sobie coraz śmielej w pewnej niewielkiej społeczności. Zanim przejdą do poważniejszych działań pracują w tkance świadomości i kultury lokalnego środowiska. Ich działania są jak cios między oczy; wywołują w tej społeczności rodzaj odrętwienia. Wobec metody prowokatorów społeczność okazuje się bezbronna. Sztuczki grupy Stawrogina wymierzone są w najczulszy splot ludzkiej wrażliwości. Ranią dotkliwie najdelikatniejsze ludzkie uczucia. Są jadowitą drwiną – całkowicie nieprzewidywalną przez ludzi szlachetnych, żyjących w świecie kulturowych konwencji – drwiną niezasłużoną, nie posiadającą jakichkolwiek uzasadnień. Drwiną z tego, co większość ludzi trzyma przy życiu. Chodzi o życie duchowe, życie serca. Są siarczystym policzkiem wymierzonym temu co jest kwintesencją dobrego obyczaju, kultury, tradycji, wiary.

Zamach na te dobra duchowe jest tak absurdalny, zawiera przy tym tak wielką dawkę nienawiści – nienawiści wobec samej istoty kultury duchowej, wobec dobra, prawdy i piękna – że musi w końcu wywołać zaplanowaną reakcję władzy. Władzy, która nie rozumiejąc – a tak naprawdę doskonale wiedząc, bo najczęściej pociągając za wszystkie sznurki – co tu się dzieje, zaniepokojona jest, że zagrożony jest „porządek”. I tu rewolucjoniści wygrywają. W tym właśnie momencie ukazują się opinii społecznej jako biedni prześladowani buntownicy, samotni bohaterowie, którzy przecież nie pragnęli niczego innego jak tylko „wolności”. I dla niej gotowi są nawet cierpieć prześladowania. Nawet zginąć. Nie straszne im wilgotne lochy.

Diagnoza Dostojewskiego jest nadal aktualna. Swego czasu główny organ rewolucji kulturowej w Polsce sfotografował „Biesy” w dzisiejszych dekoracjach. Umieścił je w świecie mody, kreacji. Zachęcał, by kilka osób publicznych nałożyło na siebie pewien osobliwy strój. Trzeba było wystąpić w grupie, by rzecz była bardziej przekonywająca; wykorzystany został efekt nacisku psychologicznego – „zobaczcie, jak nas dużo, więc mamy rację”. Zamanifestowano w tej sposób postawę „przeciw homofobii”, „za tolerancją”. Na dwadzieścia haseł wydrukowanych na bawełnianych podkoszulkach dziesięć dotyczyło życia intymnego i nie nadawało się do cytowania. Inne przez swoją nonsensowność miały wywołać ów pożadany kulturowy szok i w rezultacie zamęt w umysłach, zaburzenie poczucia tożsamości. Miały opinię publiczną sprowokować.

Powtórzmy: Jaki ma sens nałożenie przez panią minister podkoszulki z napisem „Jestem Arabką” i sfotografowanie się w ministerialnym gabinecie pod godłem państwowym? Jaki jest sens gestu nałożenia uniformu z napisem „Jestem Murzynem” przez chłopaka o białej skórze? Miny bohaterów tej psychodramy – mocno niepewne -stanowią nieoczekiwany komentarz do tego show. Tylko znana pani reżyser w koszulce z bohaterskim hasłem „Nie chodzę do kościoła”, włożonej, jak sama mówiła, w celu „walnięcia w skorupę konformizmu, która jest w Polsce bardzo twarda”, ma minę zwycięską, która ma informować, że istotnie w tym przebraniu jest jej do twarzy.

J. - L. David - Koronacja Napoleona (fragment)

J. – L. David – Koronacja Napoleona (fragment)

Pomysłodawcy w swej dobrotliwości zaznaczyli – przypomnijmy, było to kilka lat temu – że nie chodzi im o to, by się wszyscy z nimi zgadzali, bo rzecz jest „kontrowersyjna”. Dzisiaj już by tak nie powiedzieli. Dzisiaj walą w bębny.

Socjologowie i politycy, którzy wymyślili tę maskaradę dobrze znają mechanizm prowokacji. Nie trzeba wcale mieć po swojej stronie większości. Chodzi tylko o to, by większość została psychicznie obezwładniona. By zachwiała się po otrzymanym ciosie. By pozbawić ją odruchu reakcji obronnej. By wyrzekła się choć jednej z zasad, którym była dotąd wierna.

Wstrętne słowo, nie nadający się do zrozumienia bełkot, ohydny gest, tak jak odrażająca woń –  ma wywołać gwałtowny protest, chęć odwetu, a potem przygnębienie, frustrację, zwieszenie głowy, albo nawet – gdy człowiek oswoi się już z tym wszystkim – wzruszenie ramion. W ten sposób zachwiane i naruszone zostaną w nas same zasady, dokonana będzie pożądana zmiana. Prowokatorzy osiągną swój cel.

A przecież prawdziwa obrona to nie bierność, ani nie jałowa dyskusja. A także nie pomstowanie. Prawdziwa obrona to jak najlepsze wypełnianie swoich powinności. Spełnianie obowiązków stanu. I nie wchodzenie w żadne relacje z prowokatorem. Nasza postawa, tak jak i nasze poglądy, nie może się zmienić tylko dlatego, że ktoś obok stroi głupie miny i wykonuje nieprzyzwoite gesty. Gotów jest nawet nałożyć błazeński strój, udawać kobietę.

Swego czasu znany Działacz Unii Wolności z Dolnego Śląska, nie bawiąc się w żadne subtelności, powiedział, że ten rodzaj manifestu politycznego jest niezbędny w nowych czasach. Nakładając podkoszulkę ze stosownym napisem mówił bez skrępowania i otwarcie – zupełnie jak towarzysz Vollmer na wiecu we Frankfurcie (i zapewne z takim samym jak on przekonaniem) – że „wielkością państwa (…) jest otwartość i tolerancja (…) na orientację seksualną”.

To nie zabawa w najśmieszniejsze wypowiedzi. I nie zwykła zamiana strojów, jak w karnawale.

To mozolna, ponura, monotonna, nie przynosząca natychmiastowych rezultatów, bo obliczona na długie lata, robota rewolucyjna. 

 Ewa Polak-Pałkiewicz__

 *) Mieczysław Jałowiecki – „Na skraju Imperium”, Czytelnik

YARPP

Lichwiarze w świetle religii i tradycji

Wszechobecny wyzysk

Żyjemy w świecie lichwy. Być może ta teza wyda się niektórym zbyt śmiała, jednak uważna obserwacja otaczającej nas rzeczywistości nie pozostawia złudzeń. Świat wirtualnego pieniądza i wszechpotężnych instytucji bankowych żerujących na ludziach stał się rzeczywistością, którą mało kto kwestionuje. Głosy potępiające taki stan rzeczy nikną wśród gwaru i chaosu współczesnego świata, jak gdyby stworzonego z myślą o ogłupieniu społeczeństwa i zduszeniu w zarodku wszystkiego, co mogłoby zaszkodzić ideologii konsumpcjonizmu, leżącej u podstaw dzisiejszej dekadencji. Stawiam więc tezę, że żądza zysku jest powodem takiego, a nie innego kierunku, w którym zmierzamy. Pozostałe kwestie, które tak rzucają się w oczy, są jedynie pochodnymi pierwotnej chciwości, kształtującej świat na swoją modłę i za nic mającej dobro jednostki, którym w każdy możliwy sposób się zasłania. Zboczenia, przemoc i ogólny upadek obyczajów, to produkty chciwości, uzurpującej sobie prawo do kreowania otoczenia w sposób urągający wszelkim zdrowym standardom. Chciwość nie widzi niczego poza sobą, dla człowieka nią opanowanego nie istnieje żadna świętość, żadna granica, jest tylko wieczny głód i żądza. Inni ludzie są tylko obiektami wyzysku służącymi zwiększaniu bogactwa. Ich wewnętrzne wartości są przeszkodą, którą należy pokonać wszelkimi sposobami. Społeczeństwo pozbawione wiary i zasad moralnych nie zasługuje na miano cywilizowanego, bo jest jak stado zwierząt hodowlanych idących na rzeź.

Pierwszą spośród córek chciwości jest lichwa. Potworny wynalazek, świetnie służący zniewoleniu zarówno pojedynczych osób, jak i całych narodów. Kto z nas nie ma kredytu? Kto mieszka tak naprawdę „na swoim”, a nie na bankowym? Kto z nas może pozwolić sobie na komfort bycia człowiekiem, a nie maszynką do zarabiania pieniędzy przez banki? Czy może być wolną osoba, nad którą wisi cień strachu o przyszłość, o to czy nie przyjdzie ktoś i nie zabierze jej tego, co mylnie uważała za swoje? Pożyczają nam pieniądze na rzeczy, na które powinno być nas stać dzięki naszej pracy. Jednak w dzisiejszych czasach wartość pracy dyktowana jest przez zdolność kredytową, a nie jej rzeczywiste skutki społeczne. Produkcja, usługi, to wszystko małe piwo w porównaniu z tzw. inwestycjami czy spekulacjami wirtualnymi instrumentami finansowymi. Posiadając pieniądze, możesz pomnożyć je bez ruszania się z domu. Wystarczy kupić akcje i czekać na zysk. Oczywiście dobrze jest mieć tych pieniędzy naprawdę bardzo dużo, albo chociaż informacje z odpowiednich źródeł, co do przyszłych wydarzeń mogących mieć wpływ na notowania giełdowe. Niektórzy zapominają, że całym rynkiem finansowym rządzi prawo podaży i popytu, że masy drobnych inwestorów są oceanem falującym w rytm kierujących nimi emocji. W oceanie tym pływają grube ryby, wykorzystujące pływy dla nabijania sobie kabzy kosztem biednej i niedoinformowanej większości.

Dlaczego społeczeństwa tzw. cywilizacji zachodniej pozwalają funkcjonować regułom tak jawnie sprzecznym ze zdrowym rozsądkiem? Nawet nie kierując się rozsądkiem można przecież sięgnąć do tradycji i wiary, od tysiącleci potępiających lichwę oraz wskazujących pożądany i wypracowany przez pokolenia kształt jaki powinny mieć relacje społeczne. Wiem dlaczego, jednak konkluzję pozwolę sobie pozostawić na koniec. Zastanówmy się teraz: czy istnieje dla nas inna droga? Wbrew temu, czym raczy nas oficjalna propaganda, inne możliwości są dostępne, a wieczne kredytowanie na procent ludzi i społeczeństw, to ślepy zaułek, w który wprowadza ludzkość rządząca nią „elita” finansowa.

Geneza Problemu

Lichwa w tej czy innej formie istniała od tysiącleci. Zawsze znalazł się cwaniak, który chciał wykorzystać trudną sytuację bliźniego, by zarobić łatwe pieniądze. Niezależnie od epoki ludzie pożyczali sobie mniejsze bądź większe kwoty. Podlegało to z początku regulacjom zwyczajowym, a w niektórych przypadkach religijnym, w końcu także prawnym. Pieniądz ewoluował wraz z rozwojem ludzkości. Nie ma tu miejsca na analizę faz jego rozwoju i tego jak zmieniał się na przestrzeni wieków. Zastanówmy się za to, w jaki sposób narodziła się współczesna bankowość i w jaki sposób plugawa, plemienna mentalność dała jej początki.

Zjawisko lichwy pomimo tego, ze towarzyszyło ludzkości od samego początku istnienia pieniądza, spotykało się również od zawsze z krytyką ludzi światłych. Według Arystotelesa „(…) z największą słusznością znienawidzone jest rzemiosło lichwiarza, ponieważ osiąga zysk z samego pieniądza, który mija się tu ze swym przeznaczeniem. Stworzony bowiem został dla celów wymiany, a tymczasem przez pobieranie procentów sam się pomnaża. (…) ten sposób zarobkowania jest w najwyższym stopniu przeciwny naturze”[1]. Jak widać już w IV wieku p.n.e. pożyczanie pieniędzy na procent stanowiło duży problem. Jeśli zjawisko nie jest rzeczywistym problemem nikt go nie potępia i przechodzi się nad nim do porządku dziennego. Niestety „starożytni Grecy wiele wycierpieli z powodu nadmiernie oprocentowanych pożyczek, które wpędziły w niewolę ogromną liczbę mieszkańców Aten. Kiedy bowiem dłużnik bankrutował, wierzyciel mógł go sprzedać wraz z całą rodziną”[2]. Dzisiejsza sytuacja nie wygląda na szczęście aż tak źle, jednak przykład antycznych Greków pokazuje do czego może dojść, jeśli takiemu procederowi pozwoli się rozwijać.

„Nie będziesz żądał od brata swego odsetek od pieniędzy, od żywności ani odsetek od czegokolwiek, co się pożycza na procent. Od obcego możesz się domagać, ale od brata nie będziesz żądał odsetek”[3]. Cytat ten, pochodzący z żydowskiej Tory jest przykładem specyficznego postrzegania świata, dzielącego ludzi na swoich i obcych. Napisałem „specyficznego”, jednak znany jest on każdemu z nas. Kto nie spotkał w życiu człowieka będącego ludzkim, tylko dla określonej grupy i jednocześnie okrutnym dla pozostałych. Kategoryzowanie innych osób według rozmaitych kryteriów, właściwe jest wszystkim ludziom, jednak dopuszczanie oszustwa, czy też nadużyć wobec tych umieszczonych w kategorii „obcy”, świadczy o niskim poziomie moralnym. Przepisy tego typu służyły ochronie relacji wewnątrz danej społeczności przed zgubnymi skutkami lichwy i chciwości jako takiej. Czy nie świadczy to o inteligencji zakazów zawartych w Torze? Żydzi wiedzieli, że lichwa jest szkodliwa, jednak dopuszczali ją względem ludzi innych narodowości i wyznań. Ten sposób myślenia właściwy jest Pięcioksięgowi Mojżeszowemu oraz rozmaitym jego interpretacjom zawartym w Talmudzie.

Stawianie siebie w roli ludzi lepszego rodzaju, mogących wyzyskiwać innych, a zarazem zobowiązanych do bezwzględnej lojalności wobec swoich, odbiło się piętnem na nowoczesnym systemie bankowym, który wyrósł na gruncie talmudycznych rozważań. W średniowieczu, wobec kategorycznego potępienia lichwy przez chrześcijaństwo, zajmowali się nią Żydzi. Położyli oni fundament pod współczesny, konwencjonalny system bankowy. I niech nikt sobie nie myśli, ze jest w tym coś złego. Formowanie się dzisiejszego systemu było procesem z gruntu relatywnym i zaszło tak, a nie inaczej z przyczyn historycznych. Pewne uwarunkowania sprawiły, że w danym momencie historii na scenie była tylko jedna społeczność, mogąca z „czystym sumieniem” zajmować się pożyczaniem na procent. Nic dziwnego, że zasady, którymi kierowała się ta właśnie społeczność stały się osnową branży przez nią zdominowanej.

Lichwa jest domeną „nieludzkich” istot. Bezwzględne żerowanie na potrzebach i biedzie innych, to czyste zło i obraz odczłowieczenia, jakiemu ulegają osobnicy zajmujący się nią. Przyzwolenie na jej istnienie degeneruje także zdrowe relacje społeczne. „Dehumanizacja występuje wtedy, gdy pewne istoty ludzkie uważają inne istoty ludzkie za wykluczone z kategorii moralnej, jaką stanowi osoba ludzka (…). W takich warunkach staje się możliwe, by normalni, zdrowi moralnie, a zwykle nawet idealistycznie myślący ludzie dokonywali aktów destrukcyjnego okrucieństwa”[4]. Wszechwładza pieniądza doprowadza do tego, że z pozoru normalni ludzie dopuszczają do siebie myśl, że ten, kto pieniędzy nie ma lub ma ich mniej, jest mniej warty. W ten sposób usankcjonowany prawnie wyzysk jest demoralizujący zarówno dla społeczeństw, jak i jednostek.

Bankowość Chrześcijańska

Cywilizacja zachodnia fundamentów swego istnienia upatruje w chrześcijaństwie. Dla tych, którzy znają nauczanie Jezusa z Nazaretu może to wydać się dziwne, z racji ogromu przekłamań i naciąganych interpretacji, zniekształcających obraz naszej wiary i tworzących z niej coś na wzór konglomeratu idei, z którego każdy wyciąga tylko to, co mu pasuje. Nie ma tu miejsca na rozważania natury teologicznej czy religioznawczej, ale faktem jest, że większość zakazów i nakazów występujących w Biblii traktowana jest co najmniej po macoszemu. Odnośnie naszego systemu bankowego jedno jest jasne, stoi on w rażącej sprzeczności nie tylko z literą prawa, ale i duchem Pisma Świętego. Jeżeli brat twój zubożeje i ręka jego osłabnie, to podtrzymasz go, aby mógł żyć z tobą przynajmniej jako przybysz i osadnik. Nie będziesz brał od niego odsetek ani lichwy. Będziesz się bał Boga swego i pozwolisz żyć bratu z sobą. Nie będziesz mu dawał pieniędzy na procent. Nie będziesz mu dawał pokarmu na lichwę”[5]. Cytat ten, zaczerpnięty ze Starego Testamentu, jest jednym z kilku wyraźnie zakazujących lichwy. Wiele osób powie, że odnosił się tylko do Żydów. Jednak w świetle Nowego Testamentu oraz stwierdzenia Chrystusa: „nie sądźcie, że przyszedłem znieść Prawo lub proroków; nie przyszedłem znieść, ale wypełnić”[6] oraz jego zachęty: „idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”[7], wskazuje na coś zgoła innego. Ciężko jest również dyskutować ze św. Pawłem z Tarsu, zwanym Apostołem Narodów, prowadzącym działalność misyjną wśród pogan, zrównując ich tym samym w obliczu Boga z Żydami. Tego typu dyskusje są jednak zbędne wobec ogólnej wymowy chrześcijaństwa, będącego wyznaniem głoszącym potrzebę braterstwa i miłości. Gdzie tu miejsce dla lichwy? Gdzie miejsce dla lichwiarzy? Ojcowie Kościoła wyraźnie potępili lichwę. Nie ma tu miejsca na dyskusje.

Pisząc o ojcach Kościoła nie chciałbym być gołosłownym. Jednym z najbardziej znanych wrogów pożyczania na procent był św. Tomasz z Akwinu. W jego opinii „branie procentów od pożyczonych pieniędzy jest niedozwolone. Jest niedozwolone, bo jest niesprawiedliwe, a niesprawiedliwe jest dlatego, że sprowadza się do sprzedaży czegoś, co nie istnieje: quia venditur id quo non est[8]. Jest to nad wyraz słuszne stwierdzenie, ponieważ pamiętajmy, że pieniądz ma wartość umowną. Nie jest dobrem, które można spożyć, zbudować coś z niego, czy w jakikolwiek sensowny sposób wykorzystać. Jedyną wartość jaką posiada nadają mu ludzie, na mocy umowy zgadzający się dać mu moc środka płatniczego. Jest to jednak w znacznym stopniu iluzja, co widać w okresach wielkich kryzysów finansowych. W trakcie hiperinflacji w Niemczech w latach 1918-1924 banknotami można było co najwyżej palić w piecu. „W 1914 roku kurs wymiany pomiędzy dolarem a niemiecką marką wynosił ok. 1:4. W 1923 roku wskaźnik ten podskoczył do poziomu 1 USD za 1 bilion marek! Zazwyczaj posiadanie tak dużej ilości pieniędzy, że musisz mieć wózek, aby je przenosić brzmi naprawdę nieźle, ale nie w sytuacji kiedy nie wystarcza to nawet na bochenek chleba”[9]. Oczywiście podejście do idei płacenia za pożyczone pieniądze w ujęciu św. Tomasza uwzględniało pewne niuanse, jak chociażby aspekt rzeczywistej szkody poniesionej przez wierzyciela. „Św. Tomasz wierny swej zasadzie utrzymuje stanowczo, iż nie wolno sprzedawać prawa do użytkowania pożyczonych pieniędzy; ale są inne jeszcze sposoby użytkowania pieniędzy niż ich wydawanie. Można na przykład złożyć pieniądze w zastaw, co nie jest równoznaczne z wydawaniem ich. W podobnym wypadku użytek uczyniony z pieniędzy jest czymś od samych pieniędzy odrębnym, toteż może być sprzedany oddzielnie, wskutek czego pożyczający ma prawo do otrzymania więcej, niż pożyczył”[10]. Niemniej jednak św. Tomasz stoi twardo na stanowisku piętnującym lichwę jako grzech. Ostrze jego krytyki spada jednak tylko na pożyczkodawcę. Pożyczkobiorca jest w jego oczach niewinny.

Warto też wspomnieć osobę żyjącego bliżej naszych czasów Papieża Benedykta XIV. W jednej ze swoich encyklik pochylił się nad problemem lichwy, który również w jego czasach był nabrzmiały i cuchnący nie mniej niż dzisiaj. „Natura grzechu zwanego lichwą leży i źródło swe znajduje w umowie pożyczki. Ta umowa finansowa między dwoma skłonnymi do jej zawarcia stronami wymaga, zgodnie ze swą naturą, aby jedna strona zwróciła drugiej kwotę dokładnie tej samej wysokości, jaka została pożyczona. Grzechem jest w tym przypadku to, że czasami wierzyciel żąda zwrotu większej kwoty niż ta, którą pożyczył. Utrzymuje on, iż należy mu się zysk, którym jest suma wykraczająca poza kwotę pożyczki, ale wszelki taki zysk jest bezprawny i lichwiarski”[11].

Z rodzimego podwórka i czasów już nam współczesnych należy przypomnieć osobę księdza Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Celnie punktuje on mankamenty kapitalizmu pisząc: „Powstała nowa religia – pieniądza i bogactwa. Jej dogmaty – to nieograniczona wolność gospodarcza, wolna konkurencja, rozdział kapitału i pracy, najemnictwo, prawo podaży i popytu, mechanizm cen. Jej moralność – to brak wszelkiej moralności, przewaga kapitału nad człowiekiem i pracą, dobro produkcji, zysk jako dobry uczynek. Jej ołtarze – to wielkie fabryki, maszyny, narzędzia, kartele, syndykaty, banki, gdzie za cenę chciwości ofiarowywano życie ludzkie. Cel ostateczny – błogosławiony bogaty. Bogatymi bądźcie za wszelką cenę – kto może i jak tylko może!”[12]. Kardynał Wyszyński w jasny sposób zwraca więc uwagę na konieczność ochrony wolności przy jednoczesnej konieczności pamiętania o nakazach moralnych. W jego opinii Kościół potępia wszelkie „dzikie formy anarchii gospodarczej, wiodące nieliczną garść ludzi do opanowania świata przy pomocy pieniądza i kredytu[13]. Cóż więcej można tu dodać?

Jak widać, pomimo wielu zniekształceń doktryny katolickiej oraz współczesnej mody na jej łagodzenie, stosunek Kościoła do lichwy pozostaje niezmienny. Począwszy od czasów pierwszych chrześcijan, poprzez średniowiecznych doktorów Kościoła i papieży, a na współczesnych przedstawicielach hierarchii kościelnej skończywszy, lichwa postrzegana jest jako zjawisko negatywne i szkodliwe.

Bankowość islamska

A ci, którzy pożerają lichwę,
nie powstają inaczej, niż powstaje ten,
którego przewrócił szatan przez dotknięcie.
Tak jest, ponieważ oni mówią:
„Handel jest podobny do lichwy”.
Lecz Bóg dozwolił handel a zakazał lichwy [14].

Bankowość islamska również wyrosła na gruncie religijnym. W przeciwieństwie do tzw. bankowości konwencjonalnej, cechuje się naciskiem kładzionym na kwestie moralne oraz zasady sprawiedliwości społecznej. Oddajmy tu głos samym muzułmanom: „Bankowość islamska ma ten sam cel, co bankowość konwencjonalna, z wyjątkiem tego, że działa zgodnie z zasadami Szariatu, znanymi jako Fiqh al-Muamalat (islamskie zasady dotyczące transakcji). Islamska działalność bankowa musi być praktykowana zgodnie z Szariatem i jego praktycznym zastosowaniem w rozwoju islamskiej ekonomii. Wiele z zasad, na których opiera się bankowość islamu, jest powszechnie akceptowana na całym świecie od wieków”[15]. Brzmi to wszystko pięknie, jednak jakie są cechy różniące banki respektujące prawo Szariatu od znanych nam z rodzimego podwórka, bankowych molochów? Przede wszystkim wyjaśnijmy sobie dwa podstawowe sposoby kształtowania relacji na linii klient-bank, w kontekście naszych rozważań nad niekonwencjonalnymi modelami bankowości. W sytuacji, gdy jedna osoba (bądź instytucja) posiada kapitał, a druga chce z tego kapitału skorzystać na rzecz swojej wizji biznesowej, w bankowości konwencjonalnej zastosowanie znajduje instrument kredytu. Polega on z grubsza na tym, że „kredytodawca zobowiązuje się udostępnić określoną kwotę na określony cel oraz czas, a kredytobiorca zobowiązuje się wykorzystać kredyt zgodnie z jego przeznaczeniem oraz zwrócić pobraną kwotę wraz z należnym bankowi wynagrodzeniem w postaci prowizji i odsetek”[16]. Właściciel kapitału bazuje na odzyskaniu kwoty głównej i dodatkowej na podstawie stałej stopy procentowej, jako rodzaju odszkodowania za utratę płynności finansowej na pewien czas. Płatność ta jest należna, niezależnie od tego, czy przedsiębiorca osiągnął zysk dzięki pożyczonym pieniądzom. W przypadku poniesionej straty kredytobiorca i tak musi spłacić główną kwotę pożyczki, a także naliczone odsetki z własnych środków, podczas gdy właściciel kapitału nie traci nic. Nie brzmi to zbyt sprawiedliwie. Wygląda raczej na praktyczne zastosowanie prawa silniejszego, wykorzystującego cudzą potrzebę dla zysku, za usprawiedliwienie mając jedynie to, że może to zrobić.

Drugim ze sposobów rozwiązania sytuacji, w której jedna osoba ma plan i zdolności, a druga środki, jest ten stosowany w bankowości islamskiej zwany Mudarabah: „Jest to umowa zawarta pomiędzy dwoma podmiotami, w której kapitałodawca (Rabb al-Mal), powierza pieniądze zarządzającemu (Mudarib). Zarządzający kapitałem wykorzystuje go w sposób ustalony w umowie, a następnie zwraca go kapitałodawcy. Zysk wypracowany przez zarządzającego dzielony jest pomiędzy strony w sposób ustalony w umowie, natomiast straty ponosi tylko kapitałodawca”[17]. Co do zasady chodzi tu o to, że bank dzieli się zyskami i ryzykiem z osobą, której pożycza pieniądze. Brzmi dziwnie, nierealnie? Jednak takie są założenia. Aby to wszystko doprecyzować zapoznajmy się z głównymi, wynikającymi z Szariatu, zakazami obowiązującymi bankowość islamską. „Najważniejszym ograniczeniem jest zakaz riba. Wśród muzułmanów riba jest rozumiana jako zysk, który nie został zarobiony, procent od pożyczki. Drugim ważnym ograniczeniem bankowości islamskiej jest zakaz gharar. W odniesieniu do handlu oznacza on niedopuszczalność sytuacji, w której kupujący nie wie, co kupił, a sprzedający – co sprzedał. Trzecim ograniczeniem jest zakaz maysir. Chodzi tu ogólnie o gry losowe (gdy wynik zależy od przypadku). Nie jest natomiast oczywiście zakazane podejmowanie ryzyka w celu osiągnięcia zysku, czyli typowa działalność przedsiębiorcy”[18].

Jak widać świat muzułmański, nie rezygnując z rozdziału religii od innych dziedzin życia, wypracował ciekawą formę bankowości, w której nie pożycza się na procent, a bank jest swego rodzaju wspólnikiem w inwestycji. Czy to nie są przypadkiem zasady, którymi kierują się ludzie dbający nie tylko o swój interes, ale również o dobro wspólnoty? Przecież ta forma bankowości buduje wspólnotową odpowiedzialność za społeczeństwo, zaufanie pomiędzy ludźmi i instytucjami. Nie warto chyba nawet wspominać o twardych regułach Szariatu, których przekroczenie wyklucza sprawcę z ummy (wspólnoty muzułmańskiej) i skazuje go na ostracyzm, będący od zawsze najlepszym narzędziem egzekwowania społecznego porządku. Ostracyzm jednak jest możliwy tylko w społecznościach zwartych ideologicznie lub religijnie. W społeczeństwach tak zatomizowanych jak zachodnie ciężko dziś o prawdziwe więzi i spójny, jednoczący ludzi zestaw wartości. Tym społeczności muzułmańskie górują nad nami, jednak nie zawsze tak było. Jako społeczeństwa chrześcijańskie wyrośliśmy z podobnego zbioru zasad, które jednak z biegiem lat są coraz mniej przestrzegane. Bankowość konwencjonalna, której jesteśmy ofiarami, jest odejściem od naszego rzeczywistego dziedzictwa.

Konkluzja

Niestety w dzisiejszych czasach lichwiarze święcą triumfy i brylują na salonach zaś uczciwi ludzie cierpią biedę. Obraz świata, który znamy bliższy jest apokaliptycznym wizjom św. Jana niż intencjom Jezusa. Niech nikt mi nie wmawia, że żyjemy w cywilizacji chrześcijańskiej. Konsumpcjonistyczno-ateistyczna mieszanka ideowa przenikająca na wskroś naszą codzienność, to najzwyklejsza hańba dla ludzkości. Chciałem napisać coś o bankowości chrześcijańskiej, o tym jak ją widzę, czy też jak mogłaby wyglądać, ale ciężko zrobić coś z niczego. Nie ma czegoś takiego jak bankowość chrześcijańska, ponieważ chrześcijaństwo jest w głębokiej zapaści. Zastąpiły je bożki pieniądza i władzy oraz chuci i lenistwa, zaszczepiane nam przez ich wyznawców. Ludzki intelekt atakowany jest przez przedstawicieli mediów, show biznesu, polityki i finansjery, w celu odwiedzenia od tego, co naprawdę ważne. Oddajemy hołd pieniądzu nie zdając sobie z tego sprawy. Prawdziwe życie zastąpiliśmy iluzją, czy też raczej zastąpiono je nam niepostrzeżenie, by zrobić z nas głupi tłum, z radością biorący kredyty dla zaspokojenia, już nie tylko istotnych, ale również błahych potrzeb. Okłamano nas wmawiając nam, że tak musi być i wszyscy to zaakceptowali. Świat bez wartości i moralności, za to w wiecznej pogoni za iluzorycznym szczęściem, obiecywanym nam w kolorowych reklamach przez sztucznie uśmiechających się ludzi, w zamian za zakup tego czy innego produktu.

Każdy człowiek chce coś mieć. Potrzebuje tego samego co mają inni, albo więcej. Zapomina o sobie, o tym, że jest czymś więcej niż biologiczną maszyną kierowaną przez układ hormonalny. Nie patrzy na siebie tylko na innych, oceniając swoje życie w świetle cudzego stanu posiadania i cudzych dokonań. Żerują na tym lichwiarze, pasożyty ludzkości. Zakazy zawarte w świętych księgach wielu religii nie są zwykłym wymysłem. Są uzasadnione z punktu widzenia dobra ogółu, są elementarnymi zasadami „higieny społecznej”. Gdy pojawia się lichwa zanikają więzi, zanika prawda i rzeczywistość, polegająca na tym, że rzeczy mają swoją wymierną wartość. Sztuczna kreacja pieniądza praktykowana przez banki nakręca spiralę zadłużenia, której nie da się już zatrzymać. Ludzie i państwa wpadające w pułapkę długu, może z niej wyjdą, a może nie, tak czy owak skorzysta bankier. Zastanówmy się nad sensem dalszego ciągnięcia tego niemoralnego procederu. Zakażmy lichwy na wzór muzułmański i poczekajmy na efekty. Z pewnością skutki będą zadziwiające. Cały szereg wartości niszczonych przez sztuczną kreację pieniądza wróci wtedy do łask. Ludzie zaczną rozumieć, czym jest praca i czym są więzi rodzinne i społeczne. Nikt nie da im pieniędzy znikąd, tak jak to dzieje się dzisiaj. Zaspokajanie żywotnych potrzeb ludzi nie powinno być uzależnione od bankiera, lecz od państwa. Nie powinno się tak bardzo promować drogich kredytów mieszkaniowych, tylko budownictwo czynszowe. Niepotrzebne są nam chwilówki na święta, tylko realne wsparcie i solidaryzm gospodarczy, uczący ludzi odpowiedzialności za wspólnotę. To da się zrobić, tylko trzeba do tego woli politycznej i niezależności od bankowego lobby. I niech nikt nie myśli, że naiwnie idealizuję muzułmański system bankowy. Wszystko ma swoje wady i zalety. Wszelkie posunięcia na skalę globalną, powinny mieć mocne etyczne podłoże lokalne. U nas nie jest z tym najlepiej, jednak wyznaczenie kierunku, to byłby dobry początek. Zacznijmy więc kwestionować zastany układ i drążmy w poszukiwaniu lepszego. Zaprezentowane w tym artykule przykłady, pokazują, że można postępować inaczej, a przede wszystkim uczciwiej.

Jarosław Gryń

Działacz społeczny i polityczny. Członek władz naczelnych Ligi Obrony Suwerenności. Współpracownik kwartalnika „Polski Szaniec” oraz biuletynu „Patriota”. Członek Stowarzyszenia Ruch Kontroli Wyborów – Ruch Kontroli Władzy.

[Przypisy:]

[1] Arystoteles, Polityka, ks. I, Warszawa 1964, s. 20

[2] A. Krajewski, Jak ominąć Boga, czyli lichwa, pożyczki i banki według wielkich religii, „Gazeta Prawna”, http://biznes.gazetaprawna.pl/artykuly/766685,jak-ominac-boga-czyli-lichwa-pozyczki-i-banki-wedlug-wielkich-religii.html, [dostęp: 20.06.2017]

[3] Biblia Tysiąclecia, Pwt. 23:20, Poznań 2000

[4] P. Zimbardo, Efekt Lucyfera. Dlaczego dobrzy ludzie czynią zło?, Warszawa 2008, s. 12

[5] Biblia Tysiąclecia, 3 Mojż. 25: 35-37, Poznań 2000

[6] Ibidem, Mt. 5: 17.

[7] Ibidem, Mt. 28: 19.

[8] E. Gilson, Tomizm. Wprowadzenie do filozofii św. Tomasza z Akwinu, Warszawa 1998, s. 372.

[9] 10 największych kryzysów finansowych w historii, Puls Biznesu, https://www.pb.pl/10-najwiekszych-kryzysow-finansowych-w-historii-485016, [dostęp: 20.06.2017]

[10]  E. Gilson, op. cit., s. 373.

[11] Benedykt XIV, Encyklika Vix Pervenit, O lichwie i innych nieuczciwych zyskach, s.1

[12] Ks. Stefan Wyszyński, Kościół a duch kapitalizmu, cyt. za: „Dystrybucjonizm.pl”, http://www.dystrybucjonizm.pl/ks-kardynal-stefan-wyszynski-kosciol-a-duch-kapitalizmu/, [dostęp: 20.06.2017]

[13] Ibidem.

[14] Koran 2: 275, Tłumaczenie Koranu, Józef Bielawski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986

[15] What is Islamic banking?, „Institute of Islamic Banking and Insurance”, http://www.islamic-banking.com/what_is_ibanking.aspx, [dostęp: 20.06.2017]

[16] Kredyt bankowy, „Portal Edukacji Ekonomicznej NBP”, https://www.nbportal.pl/slownik/pozycje-slownika/kredyt-bankowy, [dostęp: 20.06.2017]

[17] Mudarabah, „Finansopedia”, http://finansopedia.forsal.pl/encyklopedia/finanse/hasla/911250,mudarabah.html, [dostęp:20.06.2017]

[18] Jacek Karwowski, Uwagi na temat bankowości islamskiej, „Bank i kredyt”, http://bankikredyt.nbp.pl/home.aspx?f=/content/2005/2005_09/karwowski_pl.html, [dostęp: 20.06.2017]

Za: Polish Club Online (21/06/2017)


Lichwa zabójcą współczesnego świata

Lichwa, którą zajmowali się przede wszystkim żydzi, była poważnym problemem gospodarczym, politycznym i moralnym w średniowieczu. Kościół katolicki potępia ja, traktował jako występek i karał ekskomunika. Oto przykład uzasadnienia, autorstwa papieża Klemensa VIII (1592) z okresu późniejszego: „Cały świat cierpi z powodu lichwiarstwa żydów, ich monopoli i oszustw. Sprawili oni, ze wielu nieszczęśliwych ludzi stało się biedakami, szczególnie chłopi i i inni ludzie pracujący”.

Władcy różnych królestw zdawali sobie sprawę, że jakoś trzeba ten problem rozwiązać, a jednocześnie coś zrobić z żydami. Bardzo wybitnym przykładem takiej próby są dwa artykuły (nr 10 i 11) fundamentu prawa konstytucyjnego świata anglojęzycznego, jakim była „Magna Carta”. Oryginał był pisany po łacinie i nosił tytuł: „Magna Carta Libertatum”. Ten dokument, podpisany w 1215 r. przez króla Anglii, był Wielką Kartą Wolności, czyli praw i przywilejów baronów angielskich. Dwa artykuły dotyczące żydów mówiły o zasadach spłacania długów zaciągniętych u żydów w przypadku śmierci dłużnika. Chroniły one żonę i dzieci przed nadmiernym wyzyskiem.

Żydzi w średniowiecznej Anglii zajmowali się handlem i lichwą. Jedna z form lichwy była sprzedaż towarów na kredyt. W Lincoln specjalizowali się żydzi w sprzedaży wełny na kredyt, a w Canterbury – w sprzedaży zboża. Bogacenie się zwartej mniejszości, kosztem większości mieszkańców kraju, budziło niezadowolenie. Towarzyszyła temu bogaceniu się ostentacyjna konsumpcja. Dodać należy nieskrywana niechęć żydów do chrześcijaństwa.

W latach 1189-1190 przetoczyła się przez Anglię fala pogromów żydów. Najpierw poszły słuchy z Westminster do Londynu, że król nakazał masakrę żydów – co było nieprawdą. Później pogromy nastąpiły w: Lynn, Stamford Fair, Bury St.Edmunds, Colchester,Thetford, Ospringe i York.

Jednocześnie władze różnych okręgów wprowadzały zakaz mieszkania żydów na ich terenach. Proces ten zapoczątkował Bury St. Edmunds (1190). Później w ich ślady poszły: Newcastle (1234), wycombe (1235), Southampton (1236), Berkhamsted (1242), Newbury (1244), Bridgnor (1274) i Cambridge (1275). W latach 1263-1265 w szeregu miastach ludność zabrała się za grabienie dóbr żydowskich. Były to: London, Canterbury, Northampton, Winchester, Cambridge, Worcester i Lincoln.

Dalsze kroki pogarszające sytuacje żydów w Anglii poczynił król Edward I, który po kilkuletnim wojowaniu na krucjatach w Ziemi Świętej wrócił do kraju w 1274 r. Zastał kraj w ruinie. Kontrola rządowa ujawniła daleko posuniętą korupcje. Wyciągnięto z tego konsekwencje i wielu bogatych żydowskich finansistów musiało sprzedać swoje majątki, by spłacić podatki i różne zobowiązania finansowe.

W 1275 r. król wprowadza „Statutem de Judeismo”, czyli prawa dotyczące żydów. Przyjęło sie nazywać je „Prawami przeciwko Lichwiarstwu”. Podkopały one pozycje finansową i gospodarczą żydów. Pojawiły sie pewne pomysły przeobrażenia żydów z handlarzy i lichwiarzy w producentów czy zwykłych pracowników. Ale to się nie udało.

Anglia była ostatnim krajem opanowanym przez Żydów ale pierwszym, który się ich pozbył. Po Czwartym Soborze Laterańskim kontakty z żydami były coraz trudniejsze i miało miejsce szereg antyżydowskich wystąpień. Edward I był obarczony problemami stworzonymi przez obcą, żydowską mniejszość, coraz bardziej pochłaniającą bogactwa królestwa i nie dającą się zasymilować.

Rozwiązał problem w ten sposób, że w 1290 roku skonfiskował wszystkie żydowskie bogactwa i wyrzucił ich poza granice kraju. Aż do roku 1655 Żydzi nie mogli legalnie wjechać do Anglii. Wielka Brytania dała przykład jak należy pozbywać się problemu żydowskiego, który to przykład potem był naśladowany na kontynencie europejskim.

Nawiasem mówiąc, wiele wieków później, gdy twórcy cywilizacji samochodowej, Henry’ego Forda, oskarżono o antysemityzm, z tego powodu, że publicznie skrytykował żydów, że są z natury nieproduktywni i są pasożytami, ogłosił on, że da nagrodę w wysokości 1 000$ temu, kto wskaże jakiegoś żydowskiego farmera w USA. Nikt tej nagrody nie był w stanie zdobyć.

Żydzi, pozbawieni możliwości zarabiania lichwą, chwycili sie innego sposobu. W latach 1278-1279 spotkały ich represje za tzw. „coin-clipping”. Polegało to na tym, że żydzi skrawali, piłowali brzegi złotych i srebrnych monet, a następnie puszczali je w obieg. Strużyny i opiłki przetapiano. Za takie przestępstwo w tamtych czasach karano gardłem. Wielu żydów aresztowano. Setki żydów trafiło do Tower of London. Złośliwi mówią, ze nawet nie musieli długo iść na egzekucje, bo Wielka Synagoga została wybudowana przez żydów tuz obok Tower of London. W tejże synagodze oprócz spraw religijnych, zajmowano się także sprawami finansowymi, w tym i lichwy.

W dniu 18 VII 1290 r. król wydaje edykt o wydaleniu żydów. Mieli opuścić Anglię przed Wszystkimi Świętymi, czyli do końca października. Pozwolono im zabrać tylko dobra ruchome. Domy i ziemie przejął król.

W trakcie podroży nadal grabiono żydów. Jeden kapitan statku utopił wszystkich pasażerów u ujścia Tamizy. Inny, o nazwisku Henry Adrian, potopił swoich pasażerów koło wyspy Sheppey.

Wygnani żydzi udawali sie do Francji, Niemiec i Flandrii. Jednak najwięcej ich trafiło do Polski, która była nazywana „Paradisus Iudaeorum”, czyli „Żydowskim Rajem”. Kraj nasz, juz od czasów Mieszka I, był jednym z najbardziej tolerancyjnych krajów europejskich. Dość powiedzieć, ze połowie XVI w. trzy czwarte wszystkich żydów żyjących na świecie mieszkało w Polsce.

1290 – Wygnanie Żydów z Anglii
1394 – Wygnanie Żydów z Francji
1421 – Wygnanie Żydów z Austrii
1492 – Wygnanie Żydów z Hiszpanii
1496 – Wygnanie Żydów z Portugalii

A Polska przyjmowała ich z otwartymi ramionami

Żydzi w Polsce a lichwa

W roku 1264 książę kaliski Bolesław Pobożny nadaje Żydom wiele przywilejów, która potem w innych dzielnicach Polski były uznawane. Z mocy tego przywileju podlegali Żydzi sądom samego księcia lub wojewody. Zobowiązani byli do płacenia księciu daniny, zamieszkiwania tylko w miastach, w których żyli z pożyczania pieniędzy na procent, czego chrześcijanom zabraniały przepisy kościelne. W 1334 roku król Kazimierz Wielki uważając Żydów za żywioł w Polsce pożyteczny, potwierdził im dotychczasowy przywilej dany przez księcia Bolesława Kaliskiego i gwarantował Żydom wolność przebywania w kraju, przenoszenia się z miasta do miasta, pozwalał na handel, na odprawianie własnych nabożeństw, ponadto wyjął ich spod ustawodawstwa miejskiego poddając jurysdykcji wojewody a w sprawach gardłowych sądownictwu samego króla. W nadanym przywileju pozwalał Żydom na pożyczanie pieniędzy pod zastaw nieruchomości, dzięki temu mogli stawać się właścicielami kamienic w miastach. Wielu wypędzonych Żydów z Anglii, Francji, z Czech chroniło się w Polsce, zastając w niej niesłychaną jak na owe czasy tolerancję.

Źródło: Ruch Obywatelski

Za: Strona prof. Mirosława Dakowskiego (27.02.2016)


Ezra Pound – GDZIE LICHWA…

Canto XLV (Usura Canto)

Gdzie Lichwa, nikt nie ma domu z dobrego kamienia,

z bloków gładko ciosanych, co ściśle przylegają do siebie,

iżby deseń mógł pokryć fasadę.

Gdzie Lichwa, nikt na ścianie swego kościoła nie ma obrazu raju, harfy i lutni,

ni miejsca kędy anioł Pannie zwiastuje, a z nacięcia strzela aureola.

Gdzie Lichwa, nikt nie ujrzy Gonzagi, dzieci jego, konkubin,

nikt obrazu nie stworzy, by przetrwał, byś z nim obcował,

jeno żeby go sprzedać, sprzedać co najrychlej.

Gdzie Lichwa, grzech przeciw naturze, chleb twój z butwiejących szmat,

chleb twój – suchy jak papier, nie masz w nim górskiej pszenicy,

nie masz mąki solidnej.

Gdzie Lichwa linia staje się niezdarna,

Gdzie Lichwa nie masz wyraźnych granic

i nikt miejsca nie znajdzie na swe domostwo.

Kamieniarzom broni się kamienia, tkaczom broni się krosien.

Gdzie Lichwa, wełna nie trafia na targ, owce zysku nie dają, gdzie Lichwa.

Lichwa to zaraza, Lichwa stępi igłę w dłoni dziewczęcej, spęta zręczność prządki.

Pietro Lombardo nie stworzyła Lichwa,

Nie Lichwa stworzyła Ducia, ni Piero della Francesca;

Nie z Lichwy Zuan Bellin’, nie przez nią La Calumnia powstała.

Nie Lichwa stworzyła Angelica; nie ona Ambrogia Praedis.

Nie stworzyła kościoła z ciosanego kamienia z podpisem Adamo me fecit.

Nie z Lichwy St. Trophime. Nie z Lichwy St. Hilaire.

Lichwa rdzą zżera dłuto. Rdzą zżera majsterstwo i majstra.

Ona nić rwie na krosnach.

Tkaczka żadna już się nie dowie, jak wzór złotem przetykać.

Gdzie Lichwa, przez rak stoczony lazulit; nie haftuje się cramoisi.

Szmaragd nie znajduje Memlinga.

Lichwa zabija dziecko w łonie, przerywa zaloty młodzieńca.

W łoże wniosła paraliż; wciska się pomiędzy świeżo poślubionych.

Contra naturam sprowadzono kurwy do Eleusis.

Trupy usadzono za stołem biesiadnym, bo taka wola Lichwy.

 

The Fifth Decade of Cantos (1937)


EzraPound

Ezra Pound (1885-1972)

Ezra Weston Loomis Pound  (1885-1972) – jeden z najwybitniejszych poetów i myślicieli amerykańskich XX wieku, Humanista i wizjoner. Był główną postacią wczesnego ruchu modernistycznego. Pracował w Londynie jako redaktor działu zagranicznego kilku literackich czasopism amerykańskich. Wywarł doniosły wpływ na Yeatsa, T.S. Eliota i Jamesa Joyce’a (serializacja Ulissesa, Portretu artysty z czasów młodości i Finnegans Wake). Ernest Hemingway (14 lat młodszy od Pounda) napisał o nim w 1925 roku: „Pound broni swoich przyjaciół, gdy są zagrożeni, spotyka ich w sklepach, i po wyjściu z więzienia … Wprowadza ich w środowiska bogatych kobiet. Organizuje wydawców książek. Siedzi  z nimi całą noc, kiedy twierdzą, że umierają … On spłaca ich koszty szpitalne i odwodzi od samobójstwa”. Ezra Pound zajmował się także tłumaczeniem m.in. dzieł Konfucjusza, poezji dalekowschodniej: chińskiej i japońskiej,  haiku. Ezra Pound pozostawał pod wpływem twórcy amerykanskiej demokracji, poety i publicysty Walta Whitmana. Temat ten podejmuje m.in. w wierszu Pakt:

Zawrę pakt z tobą, Walcie Whitmanie –
Dość już długo cię nienawidziłem (…)
Jedne soki żywią nas i jeden korzeń –
Godzi nam się nawiązać stosunki.

W 1914 Pound ożenił się z Dorothy Shakespear, a w 1920 osiadł w Paryżu, gdzie kontynuował pracę nad swoim opus magnum – cyklem Cantos („Pieśni”), będącym w zamiarze autora poematem epickim i współczesnym odpowiednikiem Boskiej komedii Dantego.

*

Ezra Pound był świadom, iż rzeź I. wojny światowej została sfinansowana przez bankierów. Stracił wiarę w Anglię i w 1924 roku przeniósł się z żoną do Włoch. Tam w 1926 roku urodził się im syn Omar Pound. Ezra poznał majora Clifforda Hugh Douglasa i zapoznał się z ideami kredytu społecznego. Wygłosił serię wykładów z ekonomii (ABC of Economics – 1933) i nawiązał kontakty z politykami amerykańskimi m. in. w sprawie edukacji, handlu pomiędzy państwami i w sprawie stosunków międzynarodowych. W styczniu 1933 roku Pound poznał Benito Mussoliniego, który bardzo szybko pojmował idee głoszone przez Pounda i zawarte w jego poezji (Cantos).

**

W 1945 roku podczas inwazji USA na Półwysep Apeniński Pound krytykował Franklina D. Roosevelta za fakt, iż amerykańscy żołnierze oddają życie w interesie lichwiarskiego lobby żydowskiego. Po rozstrzelaniu Mussoliniego i zakończeniu działań wojennych Ezra Pound został przetransportowany do siedziby kontrwywiadu USA do Genui gdzie był przesłuchiwany przez agenta FBI według zaleceń J Edgara Hoovera. Pound proponował prezydentowi Trumanowi pomoc w negocjacjach pokojowych z Japonią i w nawiązaniu stosunków gospodarczych z Japonią i Włochami, zalecał łagodność wobec Niemców a także utworzenie państwa żydowskiego w Palestynie. Pound chciał budzić ludzką świadomość i miłosierdzie publikując Popiołów Europy Wołanie. Propozycje Ezry Pounda zostały odrzucone, a on sam, 24 maja został przeniesiony do Komisji Dyscyplinarnej Centrum Szkolenia Armii Stanów Zjednoczonych, na północ od Pizy, gdzie został umieszczony w obozie, w jednej z „komórek śmierci”, czyli w stalowej ażurowej klatce: sześć na sześć stóp, stojącej na zewnątrz i oświetlanej w nocy reflektorami. Pound spędził tam trzy tygodnie, w izolacji i upale, śpiąc na betonie, odmawiając wykonywania ćwiczeń i komunikacji, z wyjątkiem rozmów z kapelanem. Po dwóch i pół tygodniach zaczął się załamywać pod ciężarem. Pomimo to Ezra zapisywał swoje Pieśni (Canto LXXX) na papierze toaletowym. Personel medyczny przeniósł go z klatki, w następnym tygodniu. W dniu 14 i 15 czerwca był badany przez psychiatrów, z których jeden znajdując objawy załamania psychicznego, pozwolił przenieść Pounda do jego namiotu i zezwolił na lekturę. Ezra Pound zaczął ponownie pisać, co stało się znane jako The Pisan Cantos. Istnienie kilku arkuszy papieru toaletowego ukazujących początek Canto LXXXIV sugeruje, że kontynuował on to, co zaczął pisać w stalowej klatce.

Ezra Pound_45
Po wojnie, w listopadzie 1945 roku, Pound został przeniesiony do USA i osadzony w porzuconym  szpitalu psychiatrycznym Św. Elżbiety. Jego intencja naprawiania świata i przeciwstawienia się społecznemu złu, była traktowana jako „szaleństwo”. Jednocześnie został oskarżony w Waszyngtonie o zdradę stanu i przetrzymywany w więziennym szpitalu, w pokoju bez okien, za grubymi, stalowymi drzwiami. Prawnik Pounda oświadczył, iż „szaleństwo” uratowało Ezra Poundowi życie.

W 1947 roku kurator szpitala Winfred Overholser, uzgodnił przeniesienie Pounda w bardziej przyjemne otoczenie Chestnut Ward, blisko prywatnej kwatery Overholsera, gdzie Ezra spędził następne 12 lat, czytając, pisząc i przyjmując przyjaciół i żonę Dorotę  nawet na kilka godzin dziennie. W 1980 roku historyk Stanley Kutler uzyskał dostęp do dokumentów wywiadu wojskowego i dokumentów rządowych dotyczących Ezry Pounda i  przekonał się, iż psychiatrzy wierzyli w osobowość narcystyczną u Pounda, ale uważali go za czlowieka przy zdrowych zmysłach. Kutler jest zdania, że Overholser chronił Pounda przed systemem wymiaru sprawiedliwości, ponieważ był nim zafascynowany.

W 1948 roku zostały wydane Pieśni (The Pisan Cantos), łacznie z tymi napisanymi w klatce na papierze toaletowym. Rok później Ezra Pound za The Pisan Cantos dostał nagrodę Biblioteki Kongresu Stanów Zjednoczonych (Bollingen Prize 1949) – wywołując tym wielkie kontrowersje. Jeden z jurorów powiedział, iż nie mógł głosować za nagrodą dla antysemity bo sam jest Żydem. Tak Żydzi  przyszyli Poundowi łatę antysemity. Kongresman Jakub K. Javits zażądał śledztwa w komisji nagród. W efekcie nagonki nagroda Biblioteki Kongresu w ogóle przestała być nadawana.

Ezra Pound nauczył się powstrzymywać ekspresję swoich poglądów w miejscach publicznych. Unikał psychiatrów których nazwiska świadczyły o ich pochodzeniu żydowskim. Odwiedzającym go przyjaciołom polecał zapoznanie się z Protokołami Mędrców Sjonu (1903). Wśród odwiedzjących go przyjaciół pojawiało się coraz więcej znakomitych osób. Ernest Hemingway otrzymał w 1954 roku roku literacką nagrodę Nobla. Był żarliwym rzecznikiem uwolnienia Ezra Pounda – magazynowi Time powiedział, iż „będzie to dobry rok, aby uwolnić poetów”. W 1957 roku Hemingway napisał list poparcia dla Pounda i zobowiązal się do płacenia 1500 dolarów wsparcia dla poety.  Napisał kilka publikacji i wraz z Le Figaro rozpoczął kampanię o uwolnienie Pounda, w apelu The Lunatic at St Elizabeths.  

Prestiżowy prawnik Arnold Thurman w 1957 roku złożył wniosek o odwołanie aktu oskarżenia Pounda z 1945 roku a Overholser poparł ten wniosek. W 1958 roku Ezra Pound został uwolniony i wyjechal do Neapolu. Tam spotkał się ze swoimi dziećmi i wnukiem, którego ujrzał po raz pierwszy. W 1972 roku Ezra Pound odwiedził Hamilton College, gdzie zaproponowano mu przyznanie Medalu Amerykańskiej Akademii Sztuki i Nauki. Jednak środowisko żydowskie wywołało taką burzę nienawiści i protestów, że Rada Akademii wycofała się ze swojego planu uhonorowania Pounda. Podczas spotkania z przyjaciółmi w kawiarni Pound przeczytał: „Odnośnie lichwy / byłem nieprecyzyjny biorąc objaw za sprawę / przyczyną jest chciwość„.  Wkrótce po powrocie do Włoch Ezra Pound zasłabł i zmarł we śnie, w szpitalu cywilnym w Wenecji, 1 listopada 1972 roku z Olgą Rudge u boku (matką jego córki Mary urodzonej w 1925 roku).  Został pochowany na wyspie San Michele, w pobliżu grobu Dagilewa i Strawińskiego.

****

Ezra-1972

Tak został potraktowany człowiek, który jako jeden z pierwszych Amerykanów wystąpił z krytyką międzynarodowej oligarchii  lichwiarskiej, odpowiedzialnej za rewolucje i wojny światowe oraz za konflikty zbrojne wywoływane przez USA  do dnia dzisiejszego. Poezja Ezry Pounda przetrwała i coraz mocniej oddziałuje na świadomość współczesnych pokoleń. Hemingway wyraził to doskonale pisząc: „Najlepszym dziełem Pounda są Pieśni (Cantos) – będą one trwać tak długo jak długo  istnieć będzie  literatura.” Ezra Pound był poetą i tłumaczem, jego ostanie tłumaczenia z języka egipskiego są poszukiwaniem twórczej wielokulturowości, tak samo jak wczesne zaangażowanie w poezję Chin i Japonii, haiku i konfucjanizm. Okazuje sie iż Ezra Pound nadal wyprzedza obecny czas. Rozwija tradycję i buduje nową świadomość, atrakcyjną dla nowych pokoleń, łącząc poezję i literaturę z estetyką i ekonomią. W przyszłości, dla prawidłowej recepcji twórczości Ezry Pounda trzeba bedzie oddzielić rzekomy antysemityzm Pounda od jego uzasadnionej krytki syjonizmu, bowiem nie wszyscy Żydzi  są lichwiarzami i nie wszyscy realizują międzynarodową przemoc finansową i prawną. Znakomita większość Żydów to ofiary reżimu.

(Na podstawie en.wikipedia.org i innych artykułów, opracował Jacek A. Rossakiewicz)

Jacek A. Rossakiewicz

Za: Stowarzyszenie Klub Inteligencji Polskiej

Czy tatuaże są dozwolone? – ks. Peter R. Scott, FSSPX

Uzależnienie od tatuażu nie jest nowym zjawiskiem w historii ludzkości. Oszpecanie własnego ciała było spotykane w wielu prymitywnych społecznościach jako znak męstwa, osiągnięć, jako prawdziwy znak honoru.

Czy jednak współczesna praktyka stosowania tatuaży jest możliwa do porównania?

Tatuaże podlegają pod pojęcie samookaleczenia. Samookaleczenie jest oczywiście dopuszczalne wtedy, gdy dokonywane jest dla dobra całego ciała, zgodnie z zasadą całości, oznaczającą iż część istnieje dla całości. To zdroworozsądkowe zrozumienie podkreślone zostaje słowami Naszego Pana:

Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła.

(Mt. 5, 29)

W związku z tym, nikt nie podważa możliwości poddania organów czy ciała okaleczeniu, zniekształcaniu zewnętrznego wyglądu, będących skutkiem leczenia poważnej lub zagrażającej życiu chorobie, na przykład nowotworu. Jednakże tatuaże są zniekształcaniem ciała skierowanym nie dla jakiegokolwiek dobra, czy to dla dobra ciała czy też duszy. Czy dopuszczalne jest zatem przeprowadzenie takiej kosmetycznej deformacji bez jakiegokolwiek obiektywnego celu, jedynie z tego powodu, iż ktoś po prostu chce tego dokonać?

Moralność zależy od władzy człowieka nad swoim ciałem. Zgodnie ze współczesnym myśleniem, człowiek ma absolutną władzę nad swoim ciałem i może czynić z nim wszystko czego sobie zażyczy. Nie jest to jednak nauczanie Kościoła, gdyż aczkolwiek rozporządzamy naszym ciałem, to należy ono do Wszechmogącego Boga. Nasze panowanie nad naszym ciałem jest ograniczone do używania go do celów, dla jakich zostało stworzone. Było to przedmiotem wyraźnego nauczania papieża Piusa XI, który w encyklice dotyczącej małżeństw chrześcijańskich, potępił samookaleczenie sterylizacji:

Jest to zresztą nauką chrześcijańską i także wynikiem ludzkiego rozumowania, że poszczególny człowiek częściami swego ciała tylko do tych celów rozporządza, do których przez przyrodę są przeznaczone. Nie można ich niszczyć lub kaleczyć lub w jaki inny sposób udaremniać naturalnego ich przeznaczenia, chyba że tego wymaga zdrowie ciała całego.

Casti Connubii – Encyklika Piusa XI

Na zarzuty mówiące, iż tatuaże nie powodują szkody w funkcjonowaniu ciała, należy odpowiedzieć, że każde działanie człowieka musi mieć swój cel opierający się moralności. Nie ma czegoś takiego jak czyn moralnie obojętny. Czyn, który nie jest dobry, jest z konieczności zły. Jeśli nie ma celu w robieniu tatuażu, to mamy do czynienia co najmniej z próżnością, brakiem respektu dla człowieka, żądzą przyciągnięcia ku sobie uwagi lub zaszokowania innych. Ale w każdym z tych przypadków mamy do czynienia z nieuporządkowanymi motywami. Jeśli tatuaż nie jest szlachetny bądź umiarkowany, to jest zły, gorszący i grzeszny. Ten grzech może być powszedni, jeśli tatuaż nie atakuje Boga lub religii, lub nie jest niemoralny w swojej symbolice i  jeśli dokonany został w akcie próżności, sam przez się jest powszednim nieuporządkowaniem. Może jednak być grzechem śmiertelnym, jeśli tatuaż jest bluźnierczy lub zaprzeczający religii, lub zastosowany jako bezpośredni atak na Boską władzę nad ciałem człowieka.

Czasami podnoszone są zarzuty, iż nawet żarliwi katolicy mają tatuaże z symbolami krzyży czy innymi symbolami świętymi. W takich przypadkach tatuaż może być wyrażeniem wiary i zewnętrznym zademonstrowaniem świętości ciała, konsekrowanego Wszechmogącemu Bogu poprzez chrzest. Czytamy więc, że św. Jane Frances Fremiot de Chantal wycięła na swojej klatce piersiowej gorącym żelazem święte imię Jezusa Chrystusa. Jednak jest to nadzwyczajna inspiracja świętej. W naszych czasach, najczęściej te symbole są zastosowane jako forma przedrzeźniania i są bardziej symbolem desakralizacji tej świątyni Boga, którą jesteśmy, niż w celu przeciwnym. Odnoszą się najczęściej do subkultury – ateistycznej a czasem pogańskiej. Zniżają one człowieka do poziomu zwierzęcia i mają czysto utylitarne znaczenia.

W tym właśnie tkwi prawdziwe moralne podłoże tatuaży. Stosowane są one w duchu rebelii i generalnie przedstawiają jeden lub więcej aspekt tej rebelii, czasem nieczystej, ordynarnej, brutalnej, wstrętnej, przerażającej, odrażającej, jeśli nie otwarcie bluźnierczej czy diabolicznej. To jest dokładnie ta rebelia przeciw naturalnemu porządkowi, odrzucająca podporządkowanie się człowieka swojemu Stwórcy. Rebelia ta symbolizowana jest w tatuażach, przez które człowiek udaje posiadanie pełnej władzy nad swoim ciałem, oszpeca ciało, które Bóg w swej dobroci powierzył człowiekowi. To jest ta rebelia przeciwko zasadom, przeciwko skromności, rebelia przeciwko wszystkim społecznym oczekiwaniom, przeciwko społecznemu charakterowi człowieka. Właśnie w związku z tym, ten symbol opozycji wobec naturalnego porządku, został zabroniony w przykazaniach Starego Prawa:

Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować. Ja jestem Pan!

Kpł. 19, 28

Jakkolwiek prawa te nie są same w sobie wiążące dla sumienia, to jednak nie były one przypadkowe. Przykazanie aby nie „uszkadzać swojego ciała” jest wymienione razem z takimi zabronionymi czynami, jak konsultowanie się z czarownikami czy wróżbitami, wróżenie ze snów, czy hańbienie swojej córki, nakłaniając ją do nierządu.

Jest zatem aktem rebelii przeciwko nadprzyrodzonemu porządkowi, gdyż tatuowanie symbolizuje człowieka trwającego w swoich prawach do czynienia cokolwiek mu się podoba, bez oddawania czci Swojemu Zbawicielowi. […] Tatuowanie symbolizuje odrzucenie świętości ciała człowieka. Jest symbolem najwyższej rozpaczy tak charakterystycznym dla współczesnego społeczeństwa mówiącego, że nasze życie cielesne jest końcem samym w sobie i nic już poza nim nie ma.

Ks. Peter R. Scott

The Angelus, Journal of Roman Catholic Tradition, Volume XXXII, Numer 2, luty 2009

Tłumaczył Lech Maziakowski

 

 

Ks. prof. Michał Poradowski (1913-2003) wobec reformy liturgicznej po Soborze Watykańskim Drugim

Były duszpasterz Narodowych Sił Zbrojnych krytycznie patrzył na posoborowe zmiany w liturgii i demaskował antyliturgiczne tendencje reformatorów.

Odnośnie zagadnienia samej reformy katolickiej liturgii po Soborze Watykańskim Drugim, ks.prof. Michał Poradowski przytacza w swojej książce „Kościół od wewnątrz zagrożony” definicję Mszy św. z Konstytucji „Sacrosanctum Concilium”, która podaje: „Zbawiciel nasz, podczas Ostatniej Wieczerzy, tej nocy, kiedy został wydany, ustanowił Eucharystyczną Ofiarę Ciała i Krwi Swojej, aby w niej na całe wieki, aż do swojego przyjścia, utrwalić Ofiarę Krzyża i tak umiłowanej Oblubienicy Kościołowi powierzyć pamiątkę swej Męki i Zmartwychwstania: sakrament miłosierdzia, znak jedności, węzeł miłości, ucztę paschalną, w której pożywamy Chrystusa, w której dusza napełnia się łaską i otrzymuje zadatek przyszłej chwały.”[i]

Poradowski wyraża uznanie dla tej definicji, gdy pisze „(…) nauka Soboru o Mszy św. jest całkowicie taka sama, jak tradycyjna nauka Kościoła w tej sprawie.”[ii] Według Konstytucji więc, zmiany i reformy w liturgii mają ograniczyć się tylko do tego co akcydentalne, zachowując tym samym istotę Mszy św. Kolejnymi istotnymi elementami „Sacrosanctum Concilium”, które podtrzymują i przypominają tradycyjną naukę, to zalecenie odnośnie stosowania języka łacińskiego w liturgii (nr 36); dbałość o to, aby wierni „umieli wspólnie odmawiać lub śpiewać stałe teksty mszalne, dla nich przeznaczone, także w języku łacińskim (nr 54); czy też częste odwoływanie się do nauki Soboru Trydenckiego.

<p”>O ile więc w ujęciu Poradowskiego postawa Soboru w sprawie Mszy św. faktycznie jest odbiciem tradycyjnego Magisterium (encyklika Pawła VI „Mysterium Fidei” z 1965 r. zawierała te same normatywne wskazówki podkreślające równocześnie czego należy unikać w trakcie planowanej reformy liturgicznej) ze szczególnymi odniesieniami do Soboru Trydenckiego, o tyle zastosowanie tej nauki nie obeszło się bez ogromnych trudności, szczególnie na Zachodzie. To zagadnienie dotyczy przede wszystkim sposobu w jakim przeprowadzono reformę liturgiczną po Soborze oraz licznymi nadużyciami, które pojawiły się na polu liturgicznym. Dość wspomnieć słowa zmarłego kardynała Alfonsa Sticklera: „Musimy teraz zaznaczyć, że właściwa nazwa Mszy Soboru Watykańskiego II powinna brzmieć: Msza posoborowej komisji liturgicznej. Zwykłe spojrzenie na soborową Konstytucję o liturgii od razu wskazuje, że wola Soboru i wola komisji często nie są ze sobą zgodne, a nawet wprost sprzeczne.”[iii] Istnieje bogata literatura historyczno-teologiczna, która problematykę posoborowej reformy liturgicznej omawia w sposob zarówno krytyczny, ale i solidnie udokumentowany.[iv]

Konieczność zachowania łaciny w liturgii

Poradowski zauważa: „Jednym z istotnych elementów cywilizacji łacińskiej jest język łaciński. Porzucanie tego języka przez Kościół, a nawet w wielu środowiskach brutalna walka z tym językiem, jest także jednym z przejawów protestantyzacji katolicyzmu. Atakując łacinę, zwalcza się nie tylko sam język jako taki, lecz także i dorobek kulturalny niemal dwutysiącletni, wyrażony w tym języku. Porzucanie łaciny jest zrywaniem z myślą filozoficzno-teologiczna wyrażoną w tym języku, z kulturą łacińską, z bogactwem liturgii łacińskiej i śpiewu gregoriańskiego.”[v] I choć łacina jest nadal oficjalnym językiem Kościoła, najważniejszy niejako „instrument” jego powszechności, a więc liturgia, która nierozerwalnie do czasu reformy liturgicznej była związana z tymże językiem, została w pewien sposób „ogołocona” ze swego najbardziej charakterystycznego znamienia. Pomimo jasnego stanowiska Soboru w tej sprawie[vi], paradoksem wydają się słowa mówiące o konieczności „wielkiej ofiary” z języka łacińskiego papieża Pawła VI wypowiedziane 26 listopada 1969 r., który właśnie, o dziwo, w imię Soboru sankcjonował porzucenie łaciny w liturgii: „ (…) w ten sposób utracimy w wielkiej części to cudowne i niezrównane bogactwo artystyczne i duchowe, którym jest chorał gregoriański.”[vii] Choć w tej samej wypowiedzi, twierdził, że „łacina nie zniknie zupełnie z naszego Kościoła” i wymagał, aby „wierni potrafili śpiewać razem po łacinie, według łatwych melodii, co najmniej kilka części stałych Mszy-zwłaszcza Wyznania wiary i Modlitwę Pańską”[viii], to skutki reformy liturgicznej poszły w całkowicie w  innym kierunku.

Jeden z prekursorów „ruchu liturgicznego”, benedyktyn Dom Prosper Gueranger, wydaje się potwierdzać tezę Poradowskiego o tym, że porzucenie łaciny jest elementem protestantyzacji Kościoła,[1] gdy pisze: „Nienawiść do łaciny jest wrodzona wszystkim wrogom Rzymu. Uznają ją oni za więź łacząca katolików na całym świecie, za arsenał ortodoksji przeciw subtelnościom ducha sekciarskiego. (…) Musimy przyznać, że mistrzowskim posunięciem protestantyzmu jest wypowiedzenie wojny swiętemu językowi. Gdyby udało im się go kiedys zniszczyć, byliby na prostej drodze do zwycięstwa.”[ix]

Równie ciekawe spostrzeżenia, istotne z punktu widzenia rozważań księdza Poradowskiego, czyni N. Gihr w swojej książce „The Holy Sacrifice of the Mass”: „Bardzo stara praktyka celebrowania Mszy na Zachodzie nie w żywym języku danego narodu, lecz w języku martwym, przeważnie niezrozumiałym dla ludu, tj. po łacinie, była często przedmiotem ataków od dwunastego wieku aż do naszych czasów. Ataki te wywodziły się głównie z ducha heretyckiego, schizmatyckiego, z pychy narodowej wrogiej Kościołowi lub też z powierzchownego i sztucznego ducha oświecenia, z płytkiego i jałowego racjonalizmu, całkowicie zapoznającego istotę i obiekt katolickiej liturgii, a zwłaszcza jej głęboko mistyczny aspekt ofiarny. W próbach ograniczenia języka łacińskiego i zastąpienia go językiem narodowym tkwił mniej lub bardziej świadomy plan rozbicia katolickiej jedności, osłabienia więzów z Rzymem, stłumienia ducha katolickiego, zniszczenia pokory i prostoty wiary. (…) Kościół ekskomunikuje wszystkich, którzy ośmielaja sie deklarować język narodowy jako konieczny i jedyny dopuszczalny język liturgii.”[x]

Tak więc „Całkowite porzucenie łaciny równałoby się porzuceniu chrześcijańskiej myśli wielu stuleci, a więc znacznej części tradycji, na to mogą się odważyć tylko barbarzyńcy.”[xi]

Protestantyzacja w szczególny sposób wpłynęła na rozwój i na kształt posoborowej liturgii, czyli „Novus Ordo Missae”. „Jeśli chodzi o nową liturgię mszalną to sami protestanci twierdzą, że została ona, przynajmniej kanon i drugi i czwarty, dostosowany do wymagań luteranizmu. Także wielu katolików nawróconych z protestantyzmu z rozpaczą i bólem, rozpoznaje w nowej liturgii mszalnej ceremonie protestanckie.”[xii]

Protestantyzacja katolicyzmu to fakt

Ta opinia wydaje sie być uzasadniona, nie tylko teologiczne ale dzięki historycznym świadectwom różnych osób. Sam fakt, że w pracach komisji, która opracowywała nowy porządek Mszy, uczestniczyło 6 protestanckich obserwatorów, stał się później powodem licznych kontrowersji. Choć oficjalnie w trakcie Soboru, jak i prac komisji, nie pozwalano obserwatorom włączać się do debaty, to jednak, jak podaje Michael Davies: „Wieczorem (…) miało zawsze miejsce spotkanie informacyjne obserwatorów z ‘periti’ [tj. katolickimi ekspertami teologicznymi Soboru-przyp.aut.], którzy przygotowywali projekty obrzędów, i podczas tych spotkań z pewnością pozwalano im komentować, krytykować i czynić sugestie. To ‘periti’ decydowali później, czy któreś z ich sugestii warte były zgłoszenia podczas sesji plenarnych ‘Concilium’.” [xiii] Davies również podaje ciekawe świadectwo Kardynała W.W. Bauma, który na łamach prasy stwierdził odnośnie obserwatorów, iż: „Nie są oni poprostu obserwatorami, ale również konsultantami i uczestniczą w pełni w dyskusjach nad katolicką odnową liturgiczną. Nie tylko przysłuchują się, ale współpracują.”[xiv]

Bardzo ciekawe w tym kontekście rozważań Poradowskiego nad wpływem protestantyzmu na Nową Mszę jawią się także słowa wybitnego myśliciela katolickiego i bliskiego przyjaciela papieża Pawła VI Jeana Guittona, który w 1993 r. wspominał okoliczności wydania nowego Mszału: „Paweł VI robił wszystko, co mógł, aby oddalić katolicką Mszę od tradycji Soboru Trydenckiego na rzecz protestanckiej Wieczerzy Pańskiej. (…) Innymi słowy, widzimy u Pawła VI ekumeniczną intencję wyrzucenia wszystkiego lub przynajmniej skorygowania wszystkiego, co jest zbyt katolickie, ze Mszy oraz zbliżenie Mszy-powtórzę to raz jeszcze-tak silnie jak możliwe do liturgii kalwińskiej.”[xv]

Dr. M.G. Siegvalt, wykładowca teologii dogmatycznej na protestanckim wydziale Uniwersytetu w Strasburgu na łamach „Le Monde”, 22 listopada 1969 r. tak stwierdził:„Nic w odnowionym Mszale nie stanowi prawdziwego problemu dla ewangelickiego protestanta.”[xvi]

Abstrahując od zagadnienia na ile Nowa Msza stanowi pewne odbicie protestanckiej liturgii i doktryny, Poradowski pisze „Nadto wielu biskupów i księży, otwartych zwolenników protestantyzmu, świadomie i celowo taką właśnie daje interpretację nowej liturgii mszalnej, wbrew jasnym oświadczeniom Soboru.”[xvii] Problemem jest więc kreowanie pewnej „posoborowej mitologii” lub „rzeczywistości”, która w jaskrawy sposób odbiega od założeń, przynajmniej tych liturgicznych, Soboru Watykańskiego Drugiego.

Michał Krupa

[i] Sobór Watykański II, Konstytucja o Liturgii Sacrosanctum Concilium, 47. Cyt. za. Poradowski, Kościół…, s. 198.

[ii] Tamże.

[iii] Kard. A. M. Stickler, Teologiczna atrakcyjność Mszy trydenckiej, „Christianitas” 1 / 2 (1999), s. 29.

[iv] Patrz m.in: Kard. J. Ratzinger, Duch liturgii, Poznan 2002.; M. Davies, Liturgiczne bomby zegarowe. Zniszczenie katolickiej wiary poprzez zmiany w katolickim kulcie, Warszawa 2004.; M. Davies, O Komunii na rękę i podobnych nadużyciach, Warszawa 1999.; Bractwo Kapłańskie św. Piusa X, Rewolucja Liturgiczna. Problemy z nowym rytem Mszy,Warszawa 2003.; K. Gamber, Zwróćmy się ku Panu! Zagadnienia dotyczące budownictwa kościelnego i modlitwy zwróconej na wschód, Poznań 1998.; Kard. A. Ottaviani, Kard. A. Bacci, Krótka krytyczna analiza Nowego Porządku Mszy. List kardynałów Alfreda Ottavianiego i Antonio Bacciego do Jego Świątobliwości papieża Pawła VI, „Nova et Vetera”  (1998), s. 264-286; P. Milcarek, Między Mszą i Mszą, „Christianitas”  21 / 22 (2005), s. 233-267; Bp. J.R. Laise, Komunia św. na rękę? Dokumenty i historia, Kraków 2007.

[v] Tamże, Kościół od wewnątrz zagrożony, Wrocław 1994,  s. 68.

[vi] Patrz: Konstytucja o Liturgii Sacrosanctum Concilium,  36 i 54. Cyt. za Poradowski, Kościół…, s. 199.

[vii]  Cyt. za: Mielcarek, Miedzy Mszą…, dz.cyt.,  s. 256.

[viii] Tamże.

[ix] Cyt.za: Davies, Liturgiczne…, s. 62.

[x] N. Gihr, The Holy Sacrifice of the Mass, St. Louis 1908, s. 319-321. Za: K. Stehlin, Fałszywe pojęcie liturgii, w: M. Davies, Liturgiczne…, s. 112.

[xi] Poradowski, Kościół…, s. 68.

[xii] Tamże, s. 72.

[xiii] Davies, Liturgiczne…, s. 77.

[xiv] Tamże, s. 76.

[xv] Mielcarek, dz.cyt., s. 256.

[xvi] Davies, Liturgiczne…, s. 53. Davies podaje tutaj również opinie innych protestanckich teologów, którzy wyrażają swoją aprobatę dla Nowej Mszy.

[xvii] Poradowski, Kościół…, s. 72.

Sobór Watykański II – Śmierć zachodniej kultury” – ks. Jan Jenkins, FSSX

Drodzy wierni, szanowni Państwo

Jako tytuł niniejszej konferencji wybrałem „Vaticanum II i śmierć kultury zachodniej”.  Chciałbym podczas niej przedstawić Państwu krytykę pewnych elementów nauczania II Soboru Watykańskiego. Prawdopodobnie słyszeli Państwo o kontrowersjach dotyczących soboru, czy nawet o odmowie zaakceptowania jego dokumentów przez Bractwo Św. Piusa X. W trakcie niniejszej konferencji chciałbym przedstawić krótką charakterystykę głównych błędów II Soboru Watykańskiego, jak również zwięzłe wyjaśnienie, dlaczego sprzeciwiają się one odwiecznemu nauczaniu Kościoła, wskazując równocześnie na ich dalekosiężne konsekwencje.

Teologia nie jest jedynie abstrakcją lub czymś w rodzaju obojętnej idei, której miejsce jest jedynie na półce z książkami, ani czymś porastającym kurzem, jak starożytne dekrety. Teologia jest przede wszystkim nauką o Bogu, o Bogu, który jest naszym Stwórcą i ostatecznym Celem. Ponieważ wszystko, co czynimy jako istoty ludzkie ukierunkowane jest na jakiś cel, nasze wyobrażenie o Bogu ma bardzo poważne i daleko idące konsekwencje w każdym aspekcie naszego życia. Idee zawsze mają konsekwencje i często osądzamy je wedle tego, co oznaczają dla nas one w praktyce. Nawet Zbawiciel powiedział: Drzewo należy sądzić po owocach. Za kilka chwil zobaczymy, że konsekwencje idei promulgowanych na II Soborze Watykańskim są dla Kościoła zgubne. Są dla niego zgubne nie na podobieństwo zaniedbania czy nadużycia, ale przez fakt, że podkopują one samą naturę i strukturę Kościoła.

Idee wywierają ogromny wpływ na każdą dziedzinę naszego życia, nie tylko życia duchowego, czy tego co moglibyśmy nazwać życiem wiary, ale również na to co nazywamy kulturą czy cywilizacją. Idee promulgowane przez II Sobór Watykański mają konsekwencje nie tylko dla Kościoła, ale również dla życia społecznego i ludzkiej cywilizacji. Zobaczymy również, że gdybyśmy doprowadzili te idee do ich logicznych konsekwencji, byłyby one destrukcyjne dla wszystkiego, co nazywamy kulturą Zachodniej Cywilizacji, a nawet dla cywilizacji w ogóle.

Ponieważ czas tej konferencji jest dość ograniczony, a bardzo chciałbym móc odpowiedzieć na wszelkie pytania, będziemy oczywiście zmuszeni do przedstawienia jedynie krótkiego zarysu błędów Vaticanum II. W dokumentach promulgowanych przez sobór znajduje się wiele błędów, które są nie tylko sprzeczne z wiarą katolicką i Pismem Świętym, ale nawet z tym, co moglibyśmy nazwać zdrowym rozsądkiem. Podam tu pewien charakterystyczny przykład.

W paragrafie 24 dokumentu Gaudium et spes sobór stwierdza, że człowiek jest jedynym stworzeniem na ziemi, którego „Bóg chciał dla niego samego, nie może odnaleźć się [on] w pełni inaczej jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”. Wydaje się to oznaczać, że człowiek jest stworzony dla samego siebie, a nawet, że w jakiś sposób znajduje doskonałość w „odnajdywaniu się” jako dar z siebie samego. Pierwsze z tych twierdzeń jest całkowicie sprzeczne z Pismem Świętym, mówiącym, że wszystkie rzeczy, nie tylko człowiek, stworzone zostały dla chwały Boga (Kol 1,16). Człowiek nie został stworzony dla samego siebie, ale dla czegoś innego. Ponadto człowiek „odnajduje się”, to jest odnajduje swój cel w życiu nie w sobie samym, ale w Bogu, a konkretnie przez poznanie prawdy i życie według niej. Czytaj dalej

Cześć dla Najświętszego Sakramentu nie może mieć granic!

W Polsce nie jest najgorszej. Jeszcze. Na Zachodzie przyjmowanie Komunii Świętej do rąk jest normą. U nas wciąż – na szczęście – rzadkością. I nie warto takiego stanu zmieniać. Więcej – o cześć dla Pana Jezusa, realnie obecnego w Najświętszym Sakramencie, należy nieustannie zabiegać. Furtek profanacji otwierać nie wolno. Z żadnego powodu.

Każdy człowiek, nawet nie mając fachowego wykształcenia teologicznego, wie i czuje w sercu, że postawa klęcząca jest godniejsza niż stojąca, tak samo jak stojąca mocniej niż siedząca wyraża szacunek. Język gestów znany jest nie tylko z Kościoła. Uczniowie wstają, gdy do sali wchodzi nauczyciel. Podobna etykieta obowiązuje w sądach.

Dokonana na Zachodzie kilka dekad temu zmiana sposobu udzielania Komunii Świętej w sposób oczywisty wpłynęła na ludzką świadomość, wiarę w realną obecność Pana Jezusa w konsekrowanej Hostii oraz cześć wobec Najświętszego Sakramentu.

Dzisiaj Kościół na Zachodzie przeżywa ogromny kryzys. Apostazja całych narodów i kiepska kondycja katolicyzmu w Europie wynika między innymi z upadku czci dla Najświętszego Sakramentu i osłabienia wiary w realną obecność Pana Jezusa w Eucharystii. Chyba nie chcemy iść ich tą drogą zagłady?

Komunia do rąk jest jednak nie tylko mniej pobożna. Takie rozwiązanie grozi profanacją, która – nawet jeśli jest niezamierzona – nigdy nie powinna mieć miejsca.

„Jeśli chodzi o profanacje mimowolne, przy Komunii do ust, dzięki użyciu pateny, puryfikaterzy przewidzianych przez mszał oraz dzięki naturalnej dbałości przy udzielaniu i przyjmowaniu świętej Hostii, ryzyko prawie nie istnieje. W przypadku Komunii na rękę potrzebny byłby cud, żeby przy każdej Komunii jakaś cząstka nie upadła na ziemię lub nie została na dłoni wiernego” – zauważa ks. biskup Juan Rodolfo Laise OFMCap w książce pt. „Komunia św. na rękę?” wydanej w Polsce przez Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi oraz Fundację Świętego Benedykta.

W naszym kraju w ostatnim czasie miały miejsce dwa cuda eucharystyczne – w roku 2008 w Sokółce i w roku 2013 w Legnicy. Powinno dać nam to do myślenia i skłonić zarówno wiernych jak i pasterzy Kościoła w Polsce do jeszcze silniejszej troski o godne udzielanie sakramentów, w tym Najświętszego Sakramentu.

Tymczasem w parafiach Ostrowa Wielkopolskiego z powodu lokalnego wzrostu zachorowań na wirusowe zapalenie wątroby wiernym zasugerowano, że mogą przyjmować Ciało Chrystusa do rąk. Teoretycznie ma to zmniejszyć ryzyko zachorowania, jednak nikt nie ma pewności, że udzielanie Komunii Świętej w sposób tradycyjny, a więc wprost na język, może sprzyjać zapadaniu na WZW. Wszak nikt nie mówi o epidemii, a Powiatowy Zespół Zarządzania Kryzysowego i Powiatowa Inspekcja Sanitarna proszą, by nie ulegać panice.

Nigdy nie można akceptować umniejszania czci dla Najświętszego Sakramentu, dlatego zachęta do przyjmowania Pana Jezusa na rękę z powodu wątpliwych przesłanek nie jest rozwiązaniem trafnym. Oswaja bowiem wiernych z popularną na Zachodzie formą przystępowania do Komunii Świętej, która utrudnia wiarę w realną obecność i grozi profanacjami.

Michał Wałach

Za: PoloniaChristiana – pch24.pl (2017-05-31)


Największa zbrodnia w dziejach ludzkości

Szwecja – 1946, Japonia – 1948, Wielka Brytania – 1967, Finlandia – 1970, USA – 1973, Dania – 1973, Cypr – 1974, Francja – 1975, Austria – 1975, Islandia – 1975, Niemcy – 1976, Nowa Zelandia – 1977, Włochy – 1978, Norwegia – 1979, Holandia – 1981, Turcja – 1983, Grecja – 1986, Kanada – 1988, Belgia – 1990, RPA – 1996, Szwajcaria – 2002, Portugalia – 2007, Hiszpania – 2010, Urugwaj – 2012, Luksemburg – 2013

To nie są daty zwycięskich wojen czy rozgrywek sportowych. To daty największych klęsk XX wieku – legalizacji zabijania dzieci nienarodzonych. Oczywiście ta lista jest dalece niekompletna i w gruncie rzeczy zafałszowana, bo obejmuje tylko momenty legalizacji aborcji „na życzenie”. A przecież w wielu krajach taką legalizację poprzedzały prawa dopuszczające tę zbrodnię „tylko” w niektórych wypadkach, np. gwałtu, upośledzenia płodu czy zagrożenia życia lub zdrowia matki – a więc takie, jak dzisiaj w Polsce, która na tle Europy i w ogóle świata zachodniego uchodzi za kraj pod tym względem „zacofany”. Trzeba więc pamiętać, że każdy „kompromis aborcyjny” prędzej czy później prowadzi do legalizacji aborcji „na życzenie”, a nie do całkowitej ochrony życia.

Czerwone ludobójstwo

Historia tej największej zbrodni w dziejach ludzkości – która liczbowo już dawno przerosła wszystkie wojny i holokausty XX wieku – zaczęła się prawie sto lat temu. Znamy nawet dokładną datę: 18 listopada 1920 r. Tego dnia bolszewicki rząd Lenina jako pierwsza władza państwowa na świecie zniósł wszelkie kary za zabijanie dzieci nienarodzonych. Tym aktem Włodzimierz Lenin i jego towarzysze potwierdzili swoją szatańską rolę w historii. Co ciekawe, inny ludobójca z tej samej partii, Józef Stalin, w 1936 r. znacznie ograniczył tę swobodę aborcyjną (podobnie jak i swobodę udzielania rozwodów), co jego główny oponent, Lew Trocki, uznał za dowód postępującego „konserwatyzmu” reżimu sowieckiego. A więc jeden z największych morderców w dziejach paradoksalnie przyczynił się do ocalenia jakiejś liczby swoich najsłabszych poddanych.

I kolejny paradoks: po śmierci Stalina, gdy komuniści przestali masowo mordować i zamykać w więzieniach swoich przeciwników, jednym z przejawów „odwilży” stał się powrót do leninowskiej swobody aborcyjnej – najpierw w Związku Sowieckim w 1955 r., a potem w pozostałych krajach bloku komunistycznego. Na tej fali 27 kwietnia 1956 r. sejm PRL uchwalił ustawę o warunkach dopuszczalności przerywania ciąży, która legalizowała aborcję „ze względów społecznych”, czyli faktycznie „na życzenie”. I tylko jeden poseł miał odwagę głośno zaprotestować przeciwko temu barbarzyństwu – był to katolicki pisarz Jan Dobraczyński. Co ciekawe, tego samego dnia ten sam sejm przyjął ustawę o amnestii, dzięki której tysiące „wrogów ludu” mogło opuścić komunistyczne więzienia…

Niepodległa, lecz nie katolicka

Ustawa z 1956 r. obowiązywała w Polsce przez 37 lat, do momentu przyjęcia przez sejm RP sławetnego „kompromisu aborcyjnego”, czyli ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 7 stycznia 1993 r. Ustawy, która musiała być rozczarowaniem dla obrońców życia, liczących na to, że Trzecia Rzeczpospolita całkowicie odetnie się od największej zbrodni PRL i powróci do katolickich korzeni naszego narodu.

Trzecia Rzeczpospolita i jej elity polityczne wolały jednak powrócić do tradycji II Rzeczypospolitej. Bo – wbrew naiwnej legendzie – międzywojenna Polska wcale nie była państwem katolickim. Świadczy o tym choćby długa lista masonów zajmujących wysokie stanowiska państwowe, począwszy od pierwszego prezydenta II RP, do dziś uchodzącego za „męczennika demokracji”, po większość premierów i dużą część ministrów po przewrocie majowym z 1926 r.

Ale najbardziej wymownym świadectwem prawdziwego oblicza sanacyjnej Polski jest kodeks karny, który wszedł w życie 1 września 1932 r. Wprowadzał on kary do 3 lat więzienia dla kobiety, która dopuszcza się lub zezwala na „spędzenie płodu”, i do 5 lat więzienia dla osoby, która tego dokonuje lub udziela przy tym pomocy. Jednocześnie w kodeksie zapisano, że nie ma przestępstwa, jeśli „zabieg” został dokonany przez lekarza i był „konieczny ze względu na zdrowie ciężarnej” albo ciąża była wynikiem przestępstwa wymienionego w czterech innych paragrafach kodeksu karnego: chodziło o osoby nieletnie, upośledzonych umysłowo, gwałt, kazirodztwo, nadużycie stosunku zależności lub wyzyskanie krytycznego położenia.

Trudno nie zauważyć podobieństwa tych przepisów do obecnie obowiązującego w Polsce prawa aborcyjnego, które dla współczesnych aborcjonistów i tak jest „skrajnie restrykcyjne”. Ale trzeba też pamiętać, że wskutek przyjęcia kodeksu karnego z 1932 r. międzywojenna Polska stała się drugim na świecie – po Związku Sowieckim – krajem, w którym zalegalizowano zabijanie dzieci nienarodzonych!

Oczywiście także i ówczesne lobby aborcyjne liczyło na więcej. Najlepiej świadczy o tym publicystyka Tadeusza Boya-Żeleńskiego i jego kochanki, Ireny Krzywickiej (z domu Goldberg), zwłaszcza na łamach „Wiadomości Literackich”, które przed wojną spełniały mniej więcej taką rolę, jak „Gazeta Wyborcza” w naszych czasach. Boy-Żeleński to bez wątpienia ważna postać dla polskiej kultury, świetny tłumacz i znawca literatury, ale też jedna z najbardziej mrocznych figur w establishmencie II RP właśnie ze względu na swoje zaangażowanie w walkę o zabijanie nienarodzonych i niszczenie tradycyjnej rodziny (szczególnie perwersyjne było ukute przez niego pojęcie „piekło kobiet”, mające uzasadniać aborcję, antykoncepcję i rozwody).

Niewiele by jednak zdziałali Boy z Krzywicką, gdyby Polską lat trzydziestych rządziły katolickie elity. Tak jednak nie było. Weterani Legionów, a nieraz jeszcze Organizacji Bojowej PPS, którzy po 1926 r. przejęli ster władzy w Rzeczypospolitej, jakże często byli faktycznymi bezbożnikami, którzy – za przykładem Józefa Piłsudskiego – formalnie przyjmowali protestantyzm, by móc się rozwieść i związać z nową „żoną”. Takie rozwiązłe życie prowadzili nawet ludzie noszący stopnie generalskie lub teki ministerialne, więc nie powinno ono dziwić w przypadku całych zastępów niższych urzędników. Kodeks karny z 1932 r. nie był zatem przypadkiem, lecz logiczną konsekwencją moralnego oblicza sanacyjnej elity władzy.

Co ciekawe, tej straszliwej decyzji zwykle się przedwojennym piłsudczykom nie pamięta. Wypomina im się najrozmaitsze grzechy – od brutalnej walki z opozycją i obozu w Berezie Kartuskiej po fatalną politykę zagraniczną, która doprowadziła do klęski w 1939 r. – ale ten najgorszy z grzechów, legalizacja dzieciobójstwa, jakoś dziwnie został im zapomniany. To prawda, że prawo komunistyczne z 1956 r. było znacznie gorsze, podobnie jak decyzja ministerstwa sprawiedliwości III Rzeszy z 9 marca 1943 r., znosząca karalność aborcji wobec „kobiet ze Wschodu”, w tym także Polek. Ale nie wolno zapominać, że ten niechlubny marsz ku masowemu zabijaniu najmniejszych Polaków rozpoczął się w niepodległej II Rzeczypospolitej, której stulecie już niebawem będzie hucznie obchodzone.

Świadectwo i przestroga

Historia jako refleksja o dziejach ma sens tylko wtedy, gdy oparta jest na prawdzie, a nie na mitach. Dlatego warto sięgać zwłaszcza po te świadectwa, które odrzucają fałsze historycznej mitologii. Takim świadectwem jest powieść o jednoznacznym tytule Kainka – bodaj jedyna w polskiej literaturze katolicka powieść antyaborcyjna. To niezwykła książka, bo ukazała się tylko raz, i to w „drugim obiegu”, jako reakcja na zbrodniczą ustawę z 1956 r. Jej autorem był Stanisław Tworzynowski – pod tym pseudonimem krył się ksiądz Stanisław Tworkowski (1901–1999), obrońca Warszawy przed bolszewikami z 1920 r., kapelan i pułkownik Armii Krajowej, długoletni kapłan wielu warszawskich i podwarszawskich parafii (73 lata w kapłaństwie!), cieszący się zaufaniem prymasów Wyszyńskiego i Glempa, przedwojenny narodowiec, obrońca Tradycji katolickiej i krytyk zmian posoborowych, wreszcie niestrudzony obrońca nienarodzonych, współzałożyciel w 1977 r. Polskiego Komitetu Obrony Życia i Rodziny.

Za nielegalne wydanie Kainki ks. Tworkowski został aresztowany i skazany w 1960 r. na sześć tygodni więzienia. Zapewne jednak warto było odcierpieć te i inne szykany, jakich ten odważny kapłan doświadczył z rąk komunistów, bo jego książka (napisana jeszcze w 1942 r. w okupowanej Warszawie) jest wstrząsającym świadectwem postępującego upadku moralnego międzywojennej Polski.

Bohaterka powieści, Jola Bożymówna, to studentka, która „wpadła w oko” sanacyjnemu dygnitarzowi i stała się jego kochanką. Beztroskie, zabawowe życie na koszt wysoko postawionego „sponsora” kończy się w momencie, gdy Jola zachodzi w ciążę. Panie z „wysokich sfer”, wśród których obraca się dziewczyna, zachęcają ją do aborcji, a nawet kierują ją do odpowiedniego lekarza, zaś kochanek oczywiście pokrywa wszelkie koszty „zabiegu”. Jednak Jola nie jest aż tak zepsuta, jak środowisko jej „sponsora”, i leżąc na fotelu ginekologicznym zaczyna odczuwać wyrzuty sumienia. Jest już za późno na zmianę decyzji, ale po zabiciu dziecka bohaterka powieści przeżywa coraz większe rozterki moralne, aż w końcu trafia na rekolekcje dla kobiet w jednym z warszawskich kościołów. Tam słyszy o zbrodni dzieciobójstwa i nie mogąc dać sobie rady z wyrzutami sumienia, postanawia popełnić samobójstwo, na szczęście nieskutecznie.

Obok zdemoralizowanej elity mamy w tej książce także obraz innej Polski – katolickiej i zdrowej moralnie. Oczywiście literatura piękna kieruje się swoimi prawami, więc pewne typy ludzkie mogą być tu przerysowane, zwłaszcza że powieść ks. Tworkowskiego miała wyraźny cel: pokazanie prawdy o zbrodni aborcji i przypomnienie katolickiego nauczania moralnego. Ale choć jest to tylko fikcja literacka, a książka powstała 75 lat temu, to warto by ją wydać także dzisiaj. Bo dzisiejsze elity wcale nie są lepsze od tamtych, a proceder mordowania najsłabszych trwa nadal – obojętnie, czy „w majestacie prawa”, czy wbrew niemu.

Paweł Siergiejczyk

FATIMA – aktualność Przesłania i konsekwencje niesubordynacji

13 lutego 2005 roku, o godzinie 17:30 odeszła do Pana w wieku 98 lat siostra Łucja dos Santos, ostatnia z trojga dzieci, którym 88 lat temu w Fatimie ukazała się Matka Boża. Boleśnie będziemy odczuwać jej brak wśród nas na ziemi, ale znając jej heroiczną postawę, a nade wszystko pamiętając o obietnicy Matki Bożej spotkania się w Niebie, po ludzku pocieszamy się tym zapewnieniem i radujemy dostąpieniem przez nią chwały Bożej.

Wraz z odejściem siostry Łucji do Pana i przeżywanymi w niecałe dwa miesiące później uroczystościami pogrzebowymi papieża Jana Pawła II, zamknął się pewien rozdział w historii objawień fatimskich, choć przesłanie Matki Bożej trwa niezmiennie. Nadal aktualne są prośby i wezwania Matki Przenajświętszej, lecz równie aktualne są obiecane surowe konsekwencje wobec niesubordynacji. Kondycja współczesnego Kościoła i obserwowany przez nas wszystkich stan dzisiejszego, rozszarpywanego siłami zła świata, nie jest przypadkowa. Wręcz przeciwnie: jest bezpośrednią konsekwencją zapowiedzianych kar, a wynikają one właśnie z niepodporządkowania się woli Chrystusa i prośbom Jego Matki. Czytaj dalej

Najnowsze komentarze

    Archiwa

    055569