OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

marian44

Żydzi grają w otwarte karty. Amerykańscy senatorowie piszą list do Morawieckiego w sprawie roszczeń

Sprawa żydowskich roszczeń w stosunku do Polski znów nabiera rumieńców. Choć rząd premiera Morawieckiego – milczący w tej sprawie niczym kamienny posąg – udaje, że problemu nie ma, to inaczej patrzą na sprawę senatorowie USA.

Wysłali oni właśnie do szefa polskiego rządu list, w którym domagają się rychłego uchwalenia ustawy reprywatyzacyjnej. Amerykańscy senatorowie – zarówno Demokraci jak i Republikanie – nie troszczą się w nim bynajmniej o skrzywdzonych przez Niemców i komunistów Polaków, którzy do dziś nie doczekali się zadośćuczynienia, lecz o Żydów. Piszą w liście, że ustawa ta powinna być “sprawiedliwa wobec polskich Żydów” i powinna wychodzić na przeciw tzw. Deklaracji Terezińskiej, podpisanej m.in. przez Polskę 30 czerwca 2009 po zakończeniu w Pradze i Terezinie “Konferencji ds. majątków okresu Holokaustu”. Choć Deklaracja ta nie rodzi żadnych skutków prawnych i formalnie do niczego nie zobowiązuje, jest dziś – jak widać – narzędziem, po które “Przedsiębiorstwo Holokaust” zaczyna bardzo chętnie sięgać. Warto przytoczyć kilka jej fragmentów:

“(…) Mając na uwadze niewiążący prawnie charakter niniejszej Deklaracji i jej moralną odpowiedzialność, i z zastrzeżeniem postanowień obowiązującego prawa międzynarodowego i zobowiązań,
1. Uznając, że osoby, które przeżyły Holokaust (Shoah) i inne ofiary nazistowskiego reżimu i jego kolaborantów, przeszły bezprecedensową fizyczną i emocjonalną traumę podczas swojej ciężkiej próby, Państwa Uczestniczące biorą pod uwagę specjalne społeczne i medyczne potrzeby wszystkich, którzy przeżyli, mocno popierają zarówno
publiczne, jak i prywatne starania w swoich krajach mające na celu umożliwienie im życia w godności przy niezbędnej podstawowej opiece, jakiej ona wymaga.
2. Uznając ważność restytucji nieruchomości wspólnotowych i prywatnych, które należały do ofiar Holokaustu (Shoah) i innych ofiar nazistowskich prześladowań, Państwa Uczestniczące wzywają do podjęcia wszelkich starań mających na celu naprawienie konsekwencji bezprawnych przejęć majątków, takich jak konfiskaty, wymuszone sprzedaże i sprzedaże pod przymusem, które stanowiły element prześladowań tych niewinnych ludzi i grup, z których olbrzymia większość zmarła nie pozostawiając spadkobierców.
(…) Wzywamy, by tam, gdzie nie zostało to skutecznie osiągnięte, zostały podjęte wszelkie możliwe starania na rzecz restytucji byłego żydowskiego wspólnotowego i religijnego majątku w drodze albo restytucji inrem albo rekompensaty, tak jak to będzie właściwe; i
(…) 2. Uważamy, że ważne jest, tam gdzie nie zostało to jeszcze skutecznie osiągnięte, zajęcie się prywatnymi roszczeniami ofiar Holokaustu (Shoah) dotyczącymi nieruchomości byłych właścicieli, spadkobierców lub ich następców, w drodze albo restytucji in rem albo rekompensaty, tak jak to będzie właściwe, w sprawiedliwy, wszechstronny i niedyskryminacyjny sposób, zgodny z prawem krajowym i odpowiednimi regulacjami, jak również umowami międzynarodowymi. Proces takiej restytucji lub rekompensaty powinien być szybki, prosty, dostępny, transparentny i
ani uciążliwy ani kosztowny dla osoby występującej z roszczeniem; oraz zauważamy inną pozytywną legislację w tej dziedzinie.
3. Wiemy, że w niektórych państwach majątek, dla którego nie ma spadkobierców mógłby służyć jako podstawa do spełnienia potrzeb materialnych znajdujących się w potrzebie ofiar Holocaustu (Shoah) i zapewnienia ciągłej edukacji o Holokauście (Shoah), jego przyczynach i konsekwencjach (…)”.

Amerykańscy senatorowie w swoim liście wyrażają poparcie dla kierowanej przez Ronalda Laudera Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Lauder jeszcze w październiku 2017 roku skrytykował przedstawiony przez wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego projekt reprywatyzacji. Sam Jaki już kilka tygodni temu wycofał się z tego projektu, podobnie jak właśnie wycofuje się z nowelizacji ustawy o IPN. Jak widać, im bardziej kurczy się “ortodoksja” PiS w – wydawało się dotąd – fundamentalnych sprawach, tym bardziej rosną apetyty żydowskich organizacji “Przemysłu Holokaustu”.

A co odpowie premier Morawiecki?

K

Za: proKapitalizm (27 marca 2018 )

59 senatorów USA żąda “ustawy reprywatyzacyjnej sprawiedliwej wobec polskich Żydów”

Grupa 59. czołowych amerykańskich senatorów w liście wystosowanym do premiera Mateusza Morawieckiego zaapelowała o przyjęcie ustawy reprywatyzacyjnej sprawiedliwej wobec polskich Żydów, którzy przeżyli Holokaust i ich rodzin.

Wyraża też rozczarowanie, że “Polska jest jedynym poważnym państwem Europy, które do tej pory nie przyjęło narodowej, kompleksowej ustawy przewidującej restytucję mienia bądź odszkodowania za własność prywatną”, jednak “żywią nadzieję, że wkrótce to nastąpi”.

Politycy poparli stanowisko World Jewish Restitution Organization (WJRO) przedstawione w październiku ub. roku bezpośrednio po opublikowaniu przez Ministerstwo Sprawiedliwości projektu ustawy reprywatyzacyjnej. (World Jewish Restitution Organization z siedzibą w Jerozolimie została utworzona w 1992 przez World Jewish Congress w celu pomocy w odzyskaniu mienia żydowskiego w Europie – z wyjątkiem Niemiec i Austrii).

Senatorzy, w tym przywódca mniejszości demokratycznej Senatu senator Chuck Schumer, demokrata z Nowego Jorku i wpływowy republikanin sen. John McCain, wśród wad projektu ustawy reprywatyzacyjnej wymieniają fakt, że wyklucza ona możliwość zwrotu pierwotnie posiadanej własności; przewiduje tylko częściowe odszkodowanie za utracony majątek i wyklucza możliwość otrzymania odszkodowania za udziały posiadane w zniszczonych firmach.

Projekt ustawy ponadto nie daje możliwości dochodzenia roszczeń majątkowych przez obywateli tych państw, które nie podpisały powojennych układów regulujących odszkodowania za utraconą własność takich jak np. układ Polski ze Stanami Zjednoczonymi.

Jak podkreślił przewodniczący WJRO Ronald Lauder w oświadczeniu opublikowanym w reakcji na upublicznienie w ub. roku projektu ustawy, takie ustalenia są krzywdzące dla większości polskich Żydów, którzy przeżyli Holokaust, a po wojnie znaleźli schronienie poza granicami Polski.

Dodatkowe zastrzeżenia przywódców WJRO i amerykańskich senatorów do projektu Dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej jaki Ministerstwo Sprawiedliwości przedstawiło w październiku ub. roku wzbudza fakt, że prawo do dziedziczenia roszczeń będą mieli tylko najbliżsi krewni pierwotnych właścicieli (dzieci, rodzice) w linii prostej.

Senatorzy w swoim liście do premiera Morawieckiego apelują o jak najszybsze przyjęcie przez polski parlament ustawy reprywatyzacyjnej zgodnej zasadami tzw. Deklaracji Terezińskiej z 30 czerwca 2009 wydanej po zakończeniu “Konferencji ds. majątków okresu Holokaustu” w Pradze (Holocaust Era Assets Conference) została przyjęta przez przedstawicieli 46. państw świata, w tym przedstawiciela Polski. Deklaracja Terezińska nie zawiera wiążących prawnie zobowiązań, wyraża jedynie intencje uczestników konferencji.
usa-senat-restytucja1.jpg
usa-senat-restytucja2.jpg

usa-senat-restytucja3.jpg

cały dokument (link zewnętrzny)

źródło:

interia.pl (link zewnętrzny)

Za: prawica.net (27 marca 2018)

Życie kontra wiara – Ewa Polak-Pałkiewicz

„I wzejdzie w obliczu Jego niby latorośl, i jako korzeń z wyschniętej ziemi: nie ma On piękna ani krasy. I widzieliśmy Go, a nie było w Nim okazałości. (…) Prawdziwie słabości nasze On sam niósł i cierpienia nasze On sam dźwigał. A myśmy Go uważali jakby za trędowatego i rażonego przez Boga, i poniżonego. On zaś zraniony jest dla nieprawości naszych, starty jest dla naszych zbrodni…” (Iz 53, 1-12)

Na ile sposobów można odrzucać Naszego Pana, Jezusa Chrystusa, który dla naszego zbawienia stał się Człowiekiem? Pomysłowość ludzka nie zna granic.

Na początek, pozornie odległe pytanie. Co łączy dwie, wydawałoby się, całkowicie różne grupy ludzi: tych najbardziej oddanych sprawie obrony życia – i najenergiczniej zarazem oskarżających posłów PiS o to, że to ich postawa jest przyczyną, że w Polsce zabija się dzieci nienarodzone – oraz tych polityków, aktywistów i publicystów, dla których Prawo i Sprawiedliwość jest największym zagrożeniem Polski? Jest nieszczęściem kraju oraz ich osobistym? Czy jest coś, co te grupy upodobnia do siebie? Czy nie jest to bałwochwalczo wyznawana religia „praw człowieka”?

I jeszcze jedno drażniące, nieuprzejme i aroganckie pytanie: dlaczego gwałtowne żądania przyspieszenia prac nad obywatelskim projektem ustawy zakazującej aborcji eugenicznej, a nawet coraz bardziej gromkie nawoływania hierarchów w tej sprawie brzmią dziś tak blado, tak… nieprawdziwie?

Wbrew powszechnemu mniemaniu to nie różnice w kwestiach politycznych najbardziej dzielą ludzi. Tym, co wyznacza naprawdę głęboką linię podziału jest stosunek ludzi do Boga, do Prawdy. A zatem – do katolickich prawd wiary. W Polsce wciąż żyje wielu ludzi posiadających tradycyjną wiarę w Boga Trójcę Świętą i w dogmaty Kościoła. Ale już coraz częściej – posiadających ją wcale nie d z i ę k i dzisiejszemu nauczaniu ludzi Kościoła, zwłaszcza wyższych hierarchów, ale p o m i m o tego nauczania. Posiadających ją jako wiarę wyznawaną przez rodziców, dziadków, odnalezioną w starych katechizmach, w dawnych modlitewnikach. Nauczanie posoborowe stało się bowiem tak wewnętrznie sprzeczne, że umysł normalnego człowieka nie jest w stanie go przyswoić. A jeśli w tym, co mówi osoba obdarzona instytucjonalnym autorytetem jest coś sprzecznego, umysł człowieka odrzuca to, woli tego nie słyszeć. Woli udawać, że tego nie ma. Wierzyć można tylko rozumnie. Wiara i rozum idą razem.

Jak natomiast nauczają hierarchowie? Parę dni temu w homilii jednego z nich, o obowiązku obrony życia nienarodzonych, padły następujące słowa: „Kościół broni prawa do życia nie tylko ze względu na Majestat Boga, który jest tego życia pierwszym Dawcą, ale równocześnie ze względu na podstawowe dobro człowieka”. To cytat z homilii Jana Pawła II wygłoszonej w 1979 roku w Nowym Targu. To „nie tylko” i „ale równocześnie” nie są figurą retoryczną, nie są przypadkowym sąsiedztwem. Wydaje się, że to one są sednem przesłania.

W dalszym wywodzie hierarcha cytujący słowa papieża powoływał się na „prawa człowieka” i na „cywilizację miłości”.

W myśleniu osobistości Kościoła, które intensywnie obcowały z nauczaniem ostatnich papieży, nastąpiły znamienne zmiany w pojmowaniu prawd filozoficznych, teologicznych i moralnych. Znalazło to swoje odzwierciedlenie w logice tych wywodów. To dlatego „prawo do życia” jawi się dziś wielu ludziom w Polsce jako coś o wiele istotniejszego i bardziej realnego, niż „Majestat Boga” – albo przynajmniej coś równorzędnego. Nie słyszy się bowiem od dawna już przestróg: „Nie zabijajcie, bo Bóg jest święty! Bóg nie pozwala zabijać”. „Nie zabijajcie, bo straszliwe grzechy człowieka przeciwko Bogu stały się przyczyną niesłychanej męki Boga-Człowieka, Drugiej Osoby Trójcy Świętej, i śmierci na krzyżu naszego Zbawiciela!” Słyszymy stale: „Nie zabijajcie, bo życie jest święte. Prawo do życia jest nienaruszalnym prawem człowieka”. No cóż, zdają się mówić tego rodzaju nauczyciele prawd moralnych, Pan Bóg nie lubi gdy się zabija, ale Pana Boga nasze uczynki specjalnie nie interesują. Nasze uczynki s ą naprawdę złe, gdy godzą w podstawowe prawa człowieka. Pan Bóg jest tu umieszczony tylko jako niewyraźne tło dla wywodów, których podstawową troską jest troska o życie i godność osoby ludzkiej.

Inny ważny polski hierarcha (pomińmy nazwisko, bo nie o wytykanie palcami ludzi tu chodzi) powiedział kilka dni temu, na zakończenie obrad Konferencji Episkopatu:
„Apelujemy o to, żeby podjąć prace legislacyjne, ponieważ zrelatywizowanie prawa do życia grozi zrelatywizowaniem wszystkich innych praw człowieka., w tym czy późniejszym czasie. To jest równia pochyła, po której będziemy się staczali”.

Czy ta różnica w argumentacji, tak wyraźne uchylanie się ludzi Kościoła od przypominania o Bogu, na rzecz trąbienia o prawach człowieka – utonęliśmy przecież od dawna w języku humanistycznym, a antropocentryzm zdaje się być prawdziwą nową teologią – jest czymś drugorzędnym? Bo chodzi przecież w istocie o jedno i to samo, o „dobro”, o to, żeby nie zabijać…

Zwolennicy „prawa kobiet do własnego brzucha” odpowiadają na to, posługując się tą samą logiką: „Aha, no to moje życie też jest święte, przecież nie jestem wyjątkiem; moje prawa nie mogą być łamane! Dlaczego życie biologiczne, które nie wiadomo, czy ma już świadomość, czy czuje [o duszy się tu nie wspomina] ma być ważniejsze niż moje życie? A skoro życie to także moje zdrowie, moja praca, zarobki, zadowolenie, spokój, wolność, wakacje, to wszystko co daje mi poczucie bezpieczeństwa? Zgoda, zabijanie jest złe, ale czy mnie powoli też nie zabija moja rozterka, szamotanina, niepokój, który tylko pogłębi pojawienie się przy mnie nowego człowieka? Nie, w moim życiu nie ma dla niego miejsca! Mam prawo traktować moje życie jako ważniejsze niż życie innych ludzi. Jeśli moje życie jest święte to mam także prawo chronić je – za wszelką cenę!

W ten sposób rozpoczyna się prawdziwa równia pochyła moralnego relatywizmu. Ludzie współcześni, którzy na tej równi pochyłej się znaleźli lubią prześcigać się w materialnych zabezpieczeniach swojego życia; stało się to rodzajem sportu.

Ludzie z przeciwnej Prawu i Sprawiedliwości strony politycznej barykady, domagający się zniesienia zakazu aborcji, wyciągają po prostu wszelkie logiczne wnioski z dzisiejszego nauczania tych Pasterzy, którzy uczynili się „obrońcami człowieka”, a nie Boga! Stali się nauczycielami naciąganej etyki sytuacyjnej, a nie Prawdy, która ze swojej natury jest niezmienna. A Bóg jest Bytem absolutnym. Od Niego zależymy. W Jego ręku spoczywają losy świata, również naszej ojczyzny. A zatem to do Niego powinniśmy się odwoływać, nie zaś do „wartości chrześcijańskich”, czy do „świętości życia” albo „praw osoby ludzkiej”. Uznanie „wartości chrześcijańskich” i „świętości życia” nic nam nie da, jeśli będziemy ignorować Boga. Człowiek uzyskuje godność przez uznanie za fakt bezsporny, że całkowicie zależy od Boga. Jest Jego dzieckiem, Jego stworzeniem. Człowiek jest z woli Boga obdarzony wolną wolą. Może wybierać. Jest wolny. Nikt nie jest go stanie go zniewolić, o ile nie zrobi tego on sam. Człowiekowi, który posługuje się rozumem i wolną wolą, nie da się narzucić – wbrew jego woli – uznania, że istnieje coś takiego jak prawo człowieka do wolności religijnej, czy „wolności do własnego brzucha”. Przeczy temu rzeczywistość.

Religia, która pochodzi od człowieka

W pierwszym roku Soboru Watykańskiego II sędziwy kardynał Luigi Carlo Borromeo, biskup Pescaro, jeden z ojców soborowych i członek konserwatywnej grupy Coetus Internationalis Patrum, po jednej z ostrych dyskusji podczas pierwszej sesji soboru, zanotował w swoim Dzienniku (pod datą 3 grudnia 1962 rok) słowa, które wtedy mogły wydawać się złowieszczo prorocze, dziś posiadają jeszcze bardziej dramatyczną wymowę:

„Jesteśmy w pełnym modernizmie. Nie modernizmie naiwnym, otwartym, agresywnym i wojowniczym czasów Piusa X, nie. Dzisiejszy modernizm jest bardziej subtelny, pełen hipokryzji, lepiej zakamuflowany i bardziej przenikający. Nie chce stworzyć kolejnej burzy, tylko chce, aby cały Kościół stał się modernistyczny, nie zdając sobie z tego sprawy (…). Tradycja jest akceptowana również przez nowy modernizm, ale ma być oparta na Piśmie, pochodząca z Pisma i magisterium, czerpiąc ostateczne swe źródło tylko w Piśmie. Chrystus ocala siebie w modernizmie, ale nie jest Chrystusem historycznym; jest Chrystusem, którego opanowała świadomość religijna, ludzką postacią dobrze określoną i konkretną, nośnikiem doświadczeń religijnych, które nie mogłyby być wyrażone w ich bogactwie i intensywności drogą czystych racjonalnych i abstrakcyjnych pojęć. (…) W taki sposób dzisiejszy modernizm ratuje całe chrześcijaństwo, jego dogmaty i jego organizację, a przy tym całe je wypróżnia i wywraca do góry nogami. To nie jest już religia przychodząca od Boga, ale religia, która pochodzi bezpośrednio od człowieka, a pośrednio od boskości, która jest w człowieku”.

W tym kontekście szczególnie groteskowo brzmią pokrzykiwania ludzi, którzy zaklinają się, „że jako katolicy są obrońcami życia” i nie przestaną grzmieć przeciwko aktualnie rządzącym, bo to „przez nich”, „dzieci w Polsce są zabijane”. Gdyby PiS tylko przyjął ustawę zaostrzająca przepisy w kwestii aborcji krew w Polsce przestałaby się lać. Na pewno? Pomijając osobliwe wykluczenie w projekcie obywatelskim ustawy dzieci poczętych w wyniku gwałtu – choć musi to budzić pytania o intencje autorów dokumentu – ci, tak skłonni do uroczystych i nie przebierających w słowach potępień polityków, którzy obecnie sprawują władzę, zachowują się jak dzieci, które wrzeszczą do dorosłych: „Dlaczego pozwalacie ludziom grzeszyć? Zróbcie coś, zamknijcie wreszcie ich wszystkich, żeby już więcej nie grzeszyli! Jak zbudujecie dla nich wielkie więzienia i wszędzie postawicie straże, grzechu nie będzie, będzie spokój”. Taki jest efekt zamieszania w ludzkich głowach, jakie czyni z jednej strony liberalizm, z drugiej, w jeszcze większym stopniu, religijny modernizm.

W czasach tak dawnych, że na pewno nie pamiętają ich ludzie chodzący w szkołach na religię, gdzie tak wielu katechetów – nie wszyscy, zdarzają się chwalebne wyjątki! – woli z dziećmi grać, śpiewać, skakać, podsuwać im kolorowanki, zamiast mówić o Bogu, który nie jest wcale nieskończenie miłosierny, ale w sposób doskonały sprawiedliwy, za zło karze, dobro wynagradza – w Kościele słyszeliśmy prostą, przez każdego łatwą do zapamiętania naukę: złe życie, złe uczynki prowadzą do śmierci wiecznej. Istnieje śmierć dla ciała, ale nie dla duszy. Dusza idzie na Sąd Boży i po nim trafia albo do nieba, albo do czyśćca lub do piekła. Każdy kto tę naukę sobie przyswoił był w stanie zrozumieć, co to bojaźń Boża. Jeśli popełnił zbrodnię, był świadom kary, która spadnie na niego, gdy nie będzie żałował i nie zadośćuczyni za nią, nie odbędzie pokuty. Rozum pracował, ludzie myśleli. Choć grzeszyli, wiedzieli, że życie to nie zabawa.

Pogromcy obecnych władz politycznych naszego państwa z tej drugiej grupy chcą, by to właśnie państwo wymierzało sprawiedliwość – za życia – tym, którzy uważają, że aborcja powinna być dozwolona. Zapominają, że państwo nie jest już nominalnie katolickie, jak było to jeszcze przed wojną, bo Kościół po soborze zażyczył sobie, by żadna religia nie była przez państwo preferowana, by wszystkie były tak samo szanowane, bo… to jest zgodne zasadą wolności religijnej, która z kolei wynika z „wielkiej i niezbywalnej godności człowieka”. Człowiek ponad wszystkim! Redaktorzy pism katolickich, felietoniści i działacze pro life – nie wszyscy na szczęście – nie chcą o tym pamiętać. Zamiast domagać się od ludzi Kościoła, od hierarchów, by bezkompromisowo przypominali o grzechu, jako czymś nieskończenie obrażającym Boga, o karze, która na sądzie Bożym nie może być już cofnięta, znaleźli winnego całego zła: polskie państwo, obecne władze polityczne, które rzekomo „sprzyjają procederowi aborcyjnemu”. A kto, tak naprawdę, odpowiada za to, że mamy w naszym kraju dziś tak wielu prawdziwych pogan? Nie łagodnych „bezwyznaniowców”, dla których Dziesięcioro Przykazań posiadało jeszcze jakieś moralne znaczenie, ale szczerych, namiętnych pogan, którzy chlubią się tym, że zabicie człowieka to dla nich nic? Że lżenie konstytucyjnych władz państwa to nic! Wyśmiewają się z ofiar Smoleńska! Oni są gotowi rozsadzić wspólnotę etyczną, jaką nasze państwo pod obecnymi władzami pragnie stanowić. Dla nich państwo także nie jest żadnym dobrem. Jest balastem, jest czymś zbędnym.

Znamienny głos osoby z tytułem profesorskim, z wielkim nazwiskiem, humanisty, subtelnego intelektualisty, jak to się jeszcze niedawno określało, zwolennika Solidarności i Okrągłego Stołu, autora wielu głośnych książek: Jego zdaniem mamy dziś w Polsce „tyranię kłamców i głupców”, a partia rządząca jest „uosobieniem zła”. Uczony wzywa więc innych Polaków, by sprawujących władzę „po prostu przepędzić”. Minął czas rozmów, liczyć się teraz powinna „tylko siła”. Ilu nominalnych inteligentów, ludzi nauki, sztuki, teatru, filmu, literatury mówi dziś w Polsce właśnie takim językiem? Nikt już nie przestrzega – nie uczynił tego żaden z polskich biskupów – by nie ulegać uczuciom pogardy i nienawiści, by uchronić społeczeństwo od przemocy. Co mają wspólnego postawy tego rodzaju z naszą cywilizacją, z kulturą, która nas uformowała? Czy to także Prawo i Sprawiedliwość, a osobliwie prezes Kaczyński za to zjawisko odpowiada? To on i cały PiS jest winien temu rozpowszechnieniu się nienawistnych emocji? To oni stworzyli kastę ludzi, którzy pogardzają christianitas, nie chcą się identyfikować z naszą przeszłością, z naszą kulturą?

To są dwa oblicza tego samego zjawiska: skrajny egoizm i skrajna pycha. Oba posuwają się aż do apoteozowania przemocy i zbrodni – na nienarodzonych, którzy pojawili się w „nieodpowiednim momencie” i chcą zakłócić konsumpcyjny spokój ich rodziców, i na rządzących, których są winni temu, że rządzą, temu, że istnieją.

Hilaire Belloc doskonale sportretował grupę butnych pogan w Cesarstwie Rzymskim, pyszałków nie znoszących chrześcijan i pogardzających nimi. W jej cechach można odnaleźć dziś rysy tych intelektualistów, pisarzy i naukowców, z których przecież większość była entuzjastycznymi zwolennikami Solidarności i biła brawo słuchając homilii polskiego papieża! „Była to silna mniejszość wysoce inteligentnych i zdeterminowanych pogan”, pisze Belloc. „Mieli oni po swojej stronie nie tylko tradycje zamożnej klasy rządzącej, ale także ogromną większość najlepszych pisarzy i oczywiście posiadali coś, co ich wzmacniało – ludzką pamięć ich długiej dominacji nad społeczeństwem”. To oni z czysto pragmatycznych względów poparli ze wszystkich sił pierwszą wielką herezję chrześcijaństwa, arianizm, który zaczął się szerzyć w cesarskiej armii, właśnie dlatego, by osłabić znienawidzone chrześcijaństwo. Było wśród nich wielu członków starych arystokratycznych rodów, posiadaczy wielkich majątków, intelektualistów, snobów i idealistycznie nastawionych konserwatystów. Belloc podkreśla, że byli oni dumni ze swojej kultury. „Rozpamiętywali z żalem miniony prestiż pogańskich filozofów. Sądzili, że ta wielka rewolucja od pogaństwa do katolicyzmu zniszczy stare tradycje kulturalne i ich własną pozycję w kulturze”. Choć zwykli snobi byli w tych czasach podzieleni, to jednak „zawsze znajdowała się pewna ilość ludzi, którzy uważali za bardziej szykowne, bardziej na topie wyrażanie solidarności ze starymi pogańskimi tradycjami, wielkimi starymi pogańskimi rodzinami, od dawna dziedziczoną i czczoną kulturą i literaturą pogańską oraz całą resztą z tym związaną”. To coś na kształt naszych dzisiejszych oskarżycieli PiS o wszystkie możliwe zbrodnie, ludzi, którzy dawno już temu, w czasach stanu wojennego, albo i przedtem, zawarli duchowy mariaż z marksizmem i liberalizmem, lekko tylko zamaskowany przynależnością wielu z nich do Solidarności. Z tego właśnie powodu odbudowa w Polsce wspólnoty etycznej jest dla nich perspektywą nadzwyczaj niemiłą, kłopotliwą, jeśli nie duszącą moralnie i wręcz przerażającą. Obnaża pustkę, głęboki dół upokorzeń, życia w infamii, w jakim się niechybnie znajdą, jak sądzą, gdy ją zaakceptują.

Wspólnota etyczna, którą są niektóre narody to coś wyjątkowego w dziejach. Cała nasza europejska cywilizacja była zbudowana na niej. Wspólnota etyczna swoją tożsamość budująca na katolicyzmie, nigdy nie napada na innych, nie chce zguby innych. Tam gdzie jest taka wspólnota istnieje rozróżnienie dobra i zła. Co nie znaczy, że nie ma tam grzechu, ale grzechu nikt wynosi na sztandary, jak dzieje się to dziś na ulicach naszych miast w czasie publicznych manifestacji. Taka wspólnota wie, że zło to zło i że zło nie jest dobrem; jest brakiem dobra. Wspólnota etyczna kieruje się w swoich działaniach rzetelnym moralnym rozróżnieniem, które prowadzi do tego, co nazywamy roztropną troską o dobro wspólne, a co jest celem polityki państwa, które taką wspólnotą zawiaduje. I ludzie wiedzą wtedy, jakie są ich obowiązki, jakie wynikające z tych obowiązków prawa. Jak mówiła jedna z polskich pisarek z przełomu XIX i XX wieku, Maria Rodziewiczówna: „Spadek ojczyzny wziąć, wiary dochować. My żywi nic więcej nie mamy do roboty. Wiarę zachować, obowiązek spełnić, trwać i przetrwać. No i tyle! Resztę decyduje Bóg.”

Z kolei wspólnota etniczna kieruje się nie etyką, nie rozróżnieniem dobra i zła, nie roztropną troską o dobro wspólne, ale naturalizmem. Instynktami i namiętnościami. Dobre jest to, co jest dla mnie w danej chwili dobre! Dobre jest to, co służy moim interesom! Co mi się opłaca, w sensie materialnym lub prestiżowym, co schlebia mojemu ego, co podnosi moją wartość we własnych oczach, co daje mi komfort, poczucie całkowitej wolności wyborów. Tu nie mówi się nigdy o „większej sprawie”, o „dobru wspólnym”, tu mówi się co najwyżej o „wspólnym interesie” grupy, mylnie nazywając go niekiedy „interesem narodowym”. Ma on swoje czysto pragmatyczne oblicze. W imię „interesu narodowego” można eliminować słabszych – był temu bliski nawet, przez pewną część swojego życia, Roman Dmowski – i wyrzucać z kraju „obcych”. Można być okrutnym, bezlitosnym, cynicznym, można kłamać i zdradzać, szydzić z czyjejś śmierci, z czyjegoś nieszczęścia, liczyć tylko na nagą siłę i w niej upatrywać swoją przewagę i swoje zwycięstwo. Dlatego po stronie grupy etnicznej, która trudno nazwać wspólnotą, tak często spotykamy nawiązania do pierwotnego pogaństwa, do tradycji pierwotnej. I tak często – ludzi bardzo podatnych na ideologię.

Ewa Polak – Pałkiewicz

W I E L K A N O C 2018

W E S O Ł E G O A L L E L U J A !!!
Niechaj biją wszystkie dzwony,
I nie milkną zawstydzone,
Kiedy Jezus dziś zmartwychwstał
I cierniową zdjął koronę!
Płótna zwinął i porzucił,
Kamień grobu sam odwalił,
A zstąpiwszy do piekieł
Od grzechu nas ocalił.
Zbawco świata, Ty jedyny,
Nie pamiętasz naszej winy,
Ani wartych potępienia czyny!
Z radością dzisiaj do Ciebie się tulimy,
I wyznając Twoje zmartwychwstanie
Oczekujemy Twego przyjścia w chwale,
Z mocą wielką, wspaniałością wszelką,
Sprawiedliwym sądem ostatecznym…
I teraz nic już nie będzie nam straszne,
Kiedy Twoje bóstwo zajaśnieje
Jak dzisiaj, tej nocy – jedynej,
Tej Wielkiej Noc

Warszawa,kwiecień 2018
Marian RETELSKI

W I E L K A N O C 2018

W E S O Ł E G O A L L E L U J A !!!
Niechaj biją wszystkie dzwony,
I nie milkną zawstydzone,
Kiedy Jezus dziś zmartwychwstał
I cierniową zdjął koronę!
Płótna zwinął i porzucił,
Kamień grobu sam odwalił,
A zstąpiwszy do piekieł
Od grzechu nas ocalił.
Zbawco świata, Ty jedyny,
Nie pamiętasz naszej winy,
Ani wartych potępienia czyny!
Z radością dzisiaj do Ciebie się tulimy,
I wyznając Twoje zmartwychwstanie
Oczekujemy Twego przyjścia w chwale,
Z mocą wielką, wspaniałością wszelką,
Sprawiedliwym sądem ostatecznym…
I teraz nic już nie będzie nam straszne,
Kiedy Twoje bóstwo zajaśnieje
Jak dzisiaj, tej nocy – jedynej,
Tej Wielkiej Nocy

Warszawa,kwiecień 2018
Marian RETELSKI

W Wielki Czwartek rozpoczyna się Triduum Paschalne

Od Wielkiego Czwartku, który w tym roku przypada 29 marca, Kościół rozpoczyna uroczyste obchody Triduum Paschalnego, w czasie którego będzie wspominać mękę, śmierć i zmartwychwstanie Pana Naszego Jezusa Chrystusa.

Wielki Czwartek jest szczególnym świętem kapłanów. Rankiem, jeszcze przed wieczornym rozpoczęciem Triduum Paschalnego, ma miejsce szczególna Msza św. We wszystkich kościołach katedralnych biskup diecezjalny wraz z kapłanami odprawia Mszę św. Krzyżma. Podczas niej biskup święci oleje (chorych i krzyżmo), które przez cały rok służą przy udzielaniu sakramentów chrztu, święceń kapłańskich, namaszczenia chorych. Kapłani koncelebrujący ze swoim biskupem odnawiają przyrzeczenia kapłańskie.

Wieczorem w kościołach parafialnych i zakonnych Mszą Wieczerzy Pańskiej rozpoczyna się Triduum Paschalne. Po liturgii opróżnia się tabernakulum, w którym przez cały rok przechowywany jest Najświętszy Sakrament. Odtąd aż do Nocy Zmartwychwstania pozostaje ono puste. Msza św. ma charakter bardzo uroczysty. Jest dziękczynieniem za ustanowienie Eucharystii i kapłaństwa służebnego.

W liturgii podczas śpiewu hymnu “Chwała na wysokości Bogu”, którego nie było przez cały Wielki Post, biją dzwony. Po homilii ma miejsce obrzęd umywania nóg. Główny celebrans (przeważnie jest to przełożony wspólnoty – biskup, proboszcz, przeor), umywa i całuje stopy dwunastu mężczyznom. Przypomina to gest Chrystusa i wyraża prawdę, że Kościół, tak jak Chrystus, jest nie po to, żeby mu służono, lecz aby służyć. Po Mszy św. rusza procesja do tzw. ciemnicy. Tam rozpoczyna się adoracja Najświętszego Sakramentu.

Wielki Piątek

Wielki Piątek to dzień Krzyża. Po południu odprawiana jest niepowtarzalna wielkopiątkowa Liturgia Męki Pańskiej. Celebrans i asysta wchodzą w ciszy. Przed ołtarzem przez chwilę leżą krzyżem, a po modlitwie wstępnej czytane jest proroctwo o Cierpiącym Słudze Jahwe i fragment Listu do Hebrajczyków. Następnie czyta się lub śpiewa, zwykle z podziałem na role, opis Męki Pańskiej według św. Jana. Po homilii w bardzo uroczystej modlitwie wstawienniczej Kościół poleca Bogu siebie i cały świat, wyrażając w ten sposób pragnienie samego Chrystusa: aby wszyscy byli zbawieni. Szczególnie przejmujące są modlitwy o jedność chrześcijan, prośba za niewierzących i za Żydów.

Centralnym wydarzeniem liturgii wielkopiątkowej jest adoracja Krzyża. Zasłonięty fioletowym suknem Krzyż wnosi się przed ołtarz. Celebrans stopniowo odsłania ramiona Krzyża i śpiewa trzykrotnie: “Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata”, na co wierni odpowiadają: “Pójdźmy z pokłonem”. Po liturgii Krzyż zostaje w widocznym i dostępnym miejscu, tak by każdy wierny mógł go adorować. Jest on aż do Wigilii Paschalnej najważniejszym punktem w kościele. Przyklęka się przed nim, tak, jak normalnie przyklęka się przed Najświętszym Sakramentem. Po adoracji Krzyża z ciemnicy przynosi się Najświętszy Sakrament i wiernym udziela się Komunii.

Ostatnią częścią liturgii Wielkiego Piątku jest procesja do Grobu Pańskiego. Na ołtarzu umieszczonym przy Grobie lub na specjalnym tronie wystawia się Najświętszy Sakrament w monstrancji okrytej białym przejrzystym welonem – symbolem całunu, w który owinięto ciało zmarłego Chrystusa. Cały wystrój tej kaplicy ma kierować uwagę na Ciało Pańskie. W wielu kościołach przez całą noc trwa adoracja. W Wielki Piątek odprawiane są także nabożeństwa Drogi Krzyżowej. W wielu kościołach rozpoczyna się ono o godzinie 15.00, gdyż właśnie około tej godziny wedle przekazu Ewangelii Jezus zmarł na Krzyżu.

Wielka Sobota

Wielka Sobota jest dniem ciszy i oczekiwania. Dla uczniów Jezusa był to dzień największej próby. Według Tradycji apostołowie rozpierzchli się po śmierci Jezusa, a jedyną osobą, która wytrwała w wierze, była Bogurodzica. Dlatego też każda sobota jest w Kościele dniem maryjnym.

Po śmierci krzyżowej i złożeniu do grobu wspomina się zstąpienie Jezusa do otchłani. Wiele starożytnych tekstów opisuje Chrystusa, który “budzi” ze snu śmierci do nowego życia Adama i Ewę, którzy wraz z całym rodzajem ludzkim przebywali w Szeolu.

Tradycją Wielkiej Soboty jest poświęcenie pokarmów wielkanocnych: chleba – na pamiątkę tego, którym Jezus nakarmił tłumy na pustyni; mięsa – na pamiątkę baranka paschalnego, którego spożywał Jezus podczas uczty paschalnej z uczniami w Wieczerniku oraz jajek, które symbolizują nowe życie. W zwyczaju jest też masowe odwiedzanie różnych kościołów i porównywanie wystroju Grobów. Wielki Piątek i Wielka Sobota to jedyny czas w ciągu roku, kiedy Kościół nie sprawuje Mszy św.

Wielkanoc – Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego

Wielkanoc zaczyna się już w sobotę po zachodzie słońca. Rozpoczyna ją liturgia światła. Na zewnątrz kościoła kapłan święci ogień, od którego następnie zapala się Paschał – wielką woskową świecę, która symbolizuje zmartwychwstałego Chrystusa. Na paschale kapłan żłobi znak krzyża, wypowiadając słowa: “Chrystus wczoraj i dziś, początek i koniec, Alfa i Omega. Do Niego należy czas i wieczność, Jemu chwała i panowanie przez wszystkie wieki wieków. Amen”. Umieszcza się tam również pięć ozdobnych czerwonych gwoździ, symbolizujących rany Chrystusa oraz aktualną datę. Następnie Paschał ten wnosi się do okrytej mrokiem świątyni, a wierni zapalają od niego swoje świece, przekazując sobie wzajemnie światło. Niezwykle wymowny jest widok rozszerzającej się jasności, która w końcu wypełnia cały kościół. Zwieńczeniem obrzędu światła jest uroczysta pieśń (Pochwała Paschału) – Exultet, która zaczyna się od słów: “Weselcie się już zastępy Aniołów w niebie! Weselcie się słudzy Boga! Niech zabrzmią dzwony głoszące zbawienie, gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo!”.

Dalsza część liturgii paschalnej to czytania przeplatane psalmami. Przypominają one całą historię zbawienia, poczynając od stworzenia świata, przez wyjście Izraelitów z niewoli egipskiej, proroctwa zapowiadające Mesjasza aż do Ewangelii o Zmartwychwstaniu Jezusa. Tej nocy powraca po blisko pięćdziesięciu dniach uroczysty śpiew “Alleluja”. Celebrans dokonuje poświęcenia wody, która przez cały rok będzie służyła przede wszystkim do chrztu. Czasami, na wzór pierwotnych wspólnot chrześcijańskich, w noc paschalną chrzci się katechumenów, udzielając im zarazem bierzmowania i pierwszej Komunii św. Wszyscy wierni odnawiają swoje przyrzeczenia chrzcielne wyrzekając się grzechu, Szatana i wszystkiego, co prowadzi do zła oraz wyznając wiarę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego.

Wigilia Paschalna kończy się Eucharystią i procesją rezurekcyjną. Procesja ta pierwotnie obchodziła cmentarz, który zwykle znajdował się w pobliżu kościoła, by oznajmić leżącym w grobach, że Chrystus zmartwychwstał i zwyciężył śmierć. Ze względów praktycznych w wielu miejscach w Polsce procesja rezurekcyjna nie odbywa się w Noc Zmartwychwstania, ale przenoszona jest na niedzielny poranek.

Oktawa Wielkiej Nocy

Ponieważ cud Zmartwychwstania jakby nie mieści się w jednym dniu, dlatego też Kościół obchodzi Oktawę Wielkiej Nocy – przez osiem dni bez przerwy wciąż powtarza się tę samą prawdę, że Chrystus Zmartwychwstał. Ostatnim dniem oktawy jest Biała Niedziela, nazywana obecnie także Niedzielą Miłosierdzia Bożego. W ten dzień w Rzymie ochrzczeni podczas Wigilii Paschalnej neofici, odziani w białe szaty podarowane im przez gminę chrześcijańską, szli w procesji do kościoła św. Pankracego, by tam uczestniczyć w Mszy św. Jan Paweł II ustanowił ten dzień świętem Miłosierdzia Bożego, którego wielką orędowniczką była św. Faustyna Kowalska.

Wielkanoc jest pierwszym i najważniejszym świętem chrześcijańskim. Apostołowie świętowali tylko Wielkanoc i każdą niedzielę, która jest właśnie pamiątką Nocy Paschalnej. Dopiero z upływem wieków zaczęły pojawiać się inne święta i okresy przygotowania aż ukształtował się obecny rok liturgiczny, który jednak przechodzi różne zmiany.

Obchody Triduum Paschalnego, choć trwają od Wielkiego Czwartku do Niedzieli Wielkanocnej, wbrew pozorom nie trwają cztery, lecz trzy dni. Jest to związane z żydowską rachubą czasu. Każde święto rozpoczyna się już poprzedniego dnia wieczorem po zachodzie słońca.

Tak więc pierwszy dzień świętego Triduum (Trzech Dni) Paschalnego rozpoczyna się od Mszy Wieczerzy Pańskiej w czwartek a kończy Liturgią Męki Pańskiej w piątek jeszcze przed wieczorem. Jest to zgodne z Ewangelią, która mówi, że Ciało Jezusa spoczęło w Grobie jeszcze przed nastaniem szabatu.

Drugi dzień to czas liturgicznej ciszy i smutku. Kościół nie sprawuje Mszy św., a Komunię św. mogą, w formie wiatyku, przyjmować jedynie umierający. Właściwie nie sprawuje się żadnych sakramentów, choć m.in. polskie doświadczenie uczy, że to czas wzmożonej posługi kapłanów sprawujących sakrament pojednania. Wieczorem kończy się “dzień żałoby”.

Rozpoczyna się trzeci dzień, w którym Chrystus zmartwychwstał. Nastaje święta Noc Zmartwychwstania, podczas której powstaje z martwych Chrystus Pan – Słońce, które nie zna zachodu. Noc Paschalna oraz cała Niedziela Wielkanocna to największe święto chrześcijańskie, pierwszy dzień tygodnia, uroczyście obchodzony w każdą niedzielę przez cały rok.

KAI

W pułapce żydowskiej hagady – wywiad z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim

Publikujemy rozmowę red. Piotra Falkowskiego z biblistą ks. prof. Waldemarem Chrostowskim z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, laureatem Nagrody Ratzingera. Wywiad ukazał się w Naszym Dzienniku, 15.02.2018r.

Red. Piotr Falkowski: Specyficzne rozumienie przez Żydów losów swojego narodu jest faktem. Spotykamy się z nim już wtedy, gdy próbujemy zrozumieć Pismo Święte. W jaki sposób to się przejawia?

Ks. prof. Waldemar Chrostowski: – Najważniejszym bohaterem Biblii jest Bóg, ale to nie znaczy, że nie ma w niej pierwiastka ludzkiego. Wręcz przeciwnie, równie ważnymi bohaterami Biblii są ludzie, przede wszystkim Izraelici. Historia tego narodu została ukazana, obok innych aspektów, pod kątem nieustannych zmagań, napięć i konfrontacji ze światem pogańskim. Nam, współczesnym czytelnikom Biblii, bardzo trudno jest zrozumieć to, że do narracji o tym, co naprawdę się zdarzyło, są włączane rozmaite wydarzenia fikcyjne, jak dziś powiedzielibyśmy – rzeczywistość wirtualna. Silnie uwypukla się też znaczenie wydarzeń, podporządkowując je nie tyle zgłębianiu przeszłości, co kształtowaniu przyszłości.

Roman Brandstaetter pisze, że w myśleniu judaistycznym nie liczy się treść zjawisk, ale ich znaczenie.

– Właśnie z takim myśleniem mamy do czynienia w Biblii, a zostało jeszcze bardziej wyostrzone w pobiblijnej historii żydowskiej. Dochodzi ono również do głosu w żydowskim spojrzeniu na historię obecności Żydów w Polsce. To myślenie przypomina hagadę, opowieść pełną emocji i uczuć, które są ważniejsze niż to, co się naprawdę wydarzyło, a więc niż docieranie do prawdy. Tym bardziej że w świetle żydowskiej aksjologii celem nie jest docieranie do prawdy obiektywnej, ponieważ każdy ma swoją prawdę. Istnieje więc prawda Żydów o własnej historii i istnieje prawda nie-Żydów. Sądzę, że żydowskiej filozofii poznania i naszej, wyrosłej na gruncie greckim, nie da się ze sobą uzgodnić ani pogodzić. Na pytania, na które nasze odpowiedzi wydają się oczywiste, Żydzi odpowiadają zupełnie inaczej. My pytamy, co jest dobre, oraz szukamy obiektywnego dobra i zasad, które można uogólnić na wszystkich ludzi. Natomiast Żydzi pytają, co jest dobre dla Żydów. Także w odpowiedzi na pytanie, co jest prawdziwe, interesuje ich to, co jest prawdziwe dla Żydów, a więc co wybrać z tego, co się wydarzyło, by interpretacja historii i teraźniejszości oraz wizja przyszłości były korzystne z perspektywy żydowskiej.

To zakłada przekonanie Żydów o absolutnej wyjątkowości ich narodu.

– Tak, ale pozostaje pytanie, jaki jest nasz stosunek do tego rodzaju roszczeń. Jedni je podziwiają i stają się fanami żydowskiej tożsamości i wrażliwości, inni czują wobec nich rezerwę, a dla jeszcze innych takie roszczenia są niezrozumiałe czy wręcz gorszące. Dużo więc zależy od tego, co jest w nas i jakimi wartościami się kierujemy, a nie tylko od żydowskiego patrzenia na własną historię.

Religia Żydów czasów Jezusa jest nam z pewnością bardzo bliska, bo przecież Bóg naprawdę objawił się Abrahamowi, Mojżeszowi, mówił przez proroków itd.

– Ta religia już nie istnieje. Istnieje ona tylko i wyłącznie na kartach Pisma Świętego jako zapis doświadczeń wiary i pobożności biblijnego Izraela. Na gruncie religii biblijnego Izraela wyłoniły się dwie religie. Najpierw chrześcijaństwo, które narodziło się po śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa, a następnie, w dużym stopniu w odpowiedzi na chrześcijaństwo, wyłonił się judaizm rabiniczny, co miało miejsce po zburzeniu Świątyni Jerozolimskiej i utracie niepodległości w roku 70 po Chrystusie. Judaizm rabiniczny nie pokrywa się z religią biblijnego Izraela. Jest od niej, wbrew wszystkim pozorom, bardziej odmienny niż chrześcijaństwo. Jak chrześcijaństwo patrzy na Stary Testament przez pryzmat osoby i misji Jezusa Chrystusa oraz Nowego Testamentu, tak judaizm rabiniczny patrzy na Biblię Hebrajską (która dla nas jest Starym Testamentem) przez pryzmat Miszny, Talmudu i nauczania rabinów ukształtowanego w dużej mierze w silnej opozycji do chrześcijaństwa. Nasz stosunek do judaizmu rabinicznego jest więc ambiwalentny: uznajemy w nim rozmaite elementy ciągłości z religią biblijnego Izraela i są one na pewno bardzo ważne, ale stwierdzamy także liczne przejawy braku ciągłości. Zasadniczą nowością w obydwu religiach jest stosunek do Jezusa Chrystusa. Judaizm rabiniczny mówi Jezusowi swoje zdecydowane „nie”. Przy czym najczęściej nie jest to „nie” wypowiadane głośno i otwarcie – przeciwnie, Jezus został postawiony poza nawiasem żydowskiego życia. Żydzi swoje przekonania na temat chrześcijan maskują i przemilczają, wyrażając je w specyficznie żydowskich kategoriach, zazwyczaj zawoalowanych i dla nas nieczytelnych czy wręcz dezorientujących. Gdy na przykład ze strony żydowskiej pojawia się słowu „Jeszu”, to myślimy, że chodzi o Jezusa i odbieramy to pozytywnie. Tymczasem hebrajskie imię Jezusa brzmi „Jeszua”, natomiast „Jeszu” to akronim pochodzący od pierwszych liter hebrajskich słów „niech przepadnie jego imię i pamięć”!

Możemy zdefiniować przyczyny tych uprzedzeń Żydów do chrześcijan?

– Chrześcijaństwo w swoich początkach miało wyłącznie żydowskich wyznawców, ale kiedy się rozszerzyło, objęło również pogan, z czasem coraz liczniejszych. To spowodowało sprzeciw i krytykę rabinów. Obawiali się, że na skutek przyjęcia chrześcijaństwa judaizm i życie żydowskie utracą swoją specyfikę i zamaże się granica między Żydami a nie-Żydami. Rabini nie chcieli uznać, że religia Starego Testamentu była ukierunkowana aż tak bardzo uniwersalistycznie, że Bóg wybrał Abrahama i jego potomków nie tylko ze względu na nich samych i dla ich duchowego dobra, ale ze względu na duchowe dobro całej ludzkości. W czasach Starego Testamentu to duchowe dobro dokonywało się przez świadectwo Izraela o Bogu Jedynym. W czasach Nowego Testamentu na jego przedłużeniu znalazło się wszczepienie pogan w przywileje ludu Bożego wybrania.

Co w tym stosunku Żydów do chrześcijan jest szczególnie charakterystyczne dla ich spojrzenia na Polskę i Polaków?

– Te relacje zawsze były złożone, ale na tyle poprawne i dobre, że Żydzi nazywali Polskę „paradisus Iudaeorum”, czyli „żydowski raj”. Natomiast nabrały one ostrości w XIX wieku. Po pierwsze, nie było wtedy Polski, ale byli Polacy. Nie było więc odniesienia Żydów do Polski jako państwa, natomiast były odniesienia wobec Polaków jako tych, z którymi pozostawali w rozmaitych relacjach. Po drugie, w drugiej połowie XIX wieku w kontekście narastających ruchów narodowowyzwoleńczych pojawiła się idea utworzenia państwa żydowskiego. Plany z tym związane były rozmaite, ale od Theodora Herzla i Kongresu Syjonistycznego w Bazylei w 1897 roku przeważyła i była stopniowo realizowana opcja utworzenia tego państwa w Palestynie. Ponieważ Żydów było tam bardzo mało, zatem należało pozyskać ich z innych rejonów świata. Żydzi z Europy Zachodniej niechętnie emigrowali do biednej Palestyny, wobec tego szukano ich w Rosji i na zagrabionych przez carat ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Trzeci czynnik wiąże się z emigracją Żydów z Europy do Stanów Zjednoczonych. Włączyli się tam w budowanie amerykańskiej państwowości, zdobywając na nowym kontynencie mocne wpływy, widoczne zresztą do dzisiaj. Żeby tę ponawianą migrację uzasadnić, dotychczasowy świat przedstawiano jako gorszy i nieprzyjazny, o którym należało zapomnieć. To wszystko nasiliło się z początkiem XX wieku, a później w kontekście pierwszej wojny światowej oraz pojawienia się socjalizmu, najpierw czerwonego, a potem brunatnego. Do tego dodajmy narastające napięcia polityczne i ekonomiczne, w których niezupełnie bez winy była część Polaków, podobnie jak inne narodowości.

Obecnie to wszystko jest wyraźnie przesłonięte przez doświadczenie holokaustu.

– Dochodzą w nim do głosu żywe i prawdziwe doświadczenia, zarówno ocalania Żydów i przychodzenia im z pomocą, jak też mniej szlachetne, a czasami bardzo naganne. Z tymi rozmaitymi doświadczeniami trzeba się poważnie liczyć pod warunkiem, że relacje o nich są rzetelne. Ale nie zawsze tak jest. Są Żydzi, którzy po prostu konfabulują o tym, co rzekomo przeżyli podczas Zagłady, a ofiarą tych konfabulacji częściej padają Polacy niż Niemcy, co jest fenomenem dla nas niezrozumiałym i nie do przyjęcia. Są Żydzi, którzy wyjechali z Polski w latach 1946-1948, a potem w roku 1956. W ich narracji pojawia się motyw pogromu kieleckiego i niechęci wobec Żydów w powojennej Polsce. Jednak głównego nurtu narracji o holokauście nie tworzą ani ci, którym udało się przeżyć, ani też ci, którzy wyjechali zaraz po wojnie, lecz ci, którzy wyjechali z Polski po 1968 roku. I to jest największy problem, bo przedstawiają wydarzenia, jakie skutkowały ich emigracją, nie jako silny konflikt wewnątrz partii komunistycznej, ale jako konflikt między Żydami a Polakami, co jest wielkim i niesprawiedliwym zafałszowaniem historii. W tamtym czasie wielu Polaków chciałoby wyjechać za granicę, ale nie mogli, tymczasem z tego komunistycznego „dobrobytu” mogli się wyzwolić Żydzi, z których wielu komunizm budowało i go umacniało. Wkrótce zaczęli przedstawiać siebie jako ofiary, co miało zamazać i wybielić rzeczywistą przeszłość wielu z nich.

W debatach o holokauście stykamy się ciągle z przekonaniem strony żydowskiej, że Zagłada stanowi moralny przełom w dziejach ludzkości.

– Ludobójstwo popełnione na Żydach było czymś przerażającym i bezprecedensowym ze względu na jego rasowe przesłanki, starannie przez Niemców opracowane i zrealizowane, a także z powodu skali sięgającej milionów zamordowanych ofiar. Pamiętajmy jednak, że przedtem zaistniało ludobójstwo Turków na Ormianach w latach 1915-1916, a później ludobójstwa popełniane na Dalekim Wschodzie, zaś w bliższych nam czasach ludobójstwo w Rwandzie w 1994 roku, gdzie w ciągu 100 dni wymordowano około miliona ludzi. Żydzi przedstawiają Zagładę jako absolutną cezurę w dziejach ludzkości, by uogólnić i zmonopolizować swój punkt widzenia oraz sprawić, że uznają go także inni. To roszczenie wynika z wielkiej zadanej im rany, bo skoro zginęła jedna trzecia wszystkich Żydów, to zginęła jedna trzecia każdego Żyda. Ale losu żydowskich ofiar niemieckiego ludobójstwa nie można całkowicie izolować od cierpienia i losów ofiar innych ludobójstw popełnionych w różnych częściach świata. Co więcej, na ich tle wyraźniej widać to, czego dopuścili się niemieccy oprawcy.

Jaki jest obecnie stan relacji polsko-żydowskich?

– Często powtarzam, że przypomina relację męża i żony – po rozwodzie. Wtedy wszystko, co wspólnie przeżyli, zaczyna ich dzielić i staje się powodem do wzajemnych oskarżeń i wyrzutów. Nawet to, co ich łączyło i było dobre, jest wypierane z pamięci oraz przeinaczane. Nas, Polaków i Polskę, z Żydami dramatycznie podzielił Hitler i jego ideologia. Ten „rozwód”, którego symbolem stał się Auschwitz, został zaplanowany i zrealizowany przez Niemców. Problem w tym, że jedni i drudzy tego nie widzimy albo nie chcemy uznać. Paradoks polega przede wszystkim na tym, że nie widzą tego Polacy. Ostatnie wydarzenia pokazują, na jakim etapie wzajemnych relacji naprawdę się znajdujemy. Te relacje były dotąd pudrowane, bo na wysokich szczeblach zagłaskiwano i zaklinano rzeczywistość. Dialog, który często w gruncie rzeczy był pozorowany, miał być politycznie poprawny. A więc dotychczas taki był, ale kiedy ta poprawność doszła do ściany, czego zresztą należało się spodziewać, okazało się, że owoców owego dialogu nie ma. W ciągu kilku dni to wszystko, co było skrywane i maskowane po obu stronach, nagle wybuchło i nadal nas głęboko dzieli. To świadczy, że z pisania historii przez polityków, z czym mieliśmy do czynienia, nic dobrego nie wynika. Teraz staje przed nami zadanie odpowiedzi na pytanie, czy obecna sytuacja zostanie spetryfikowana, czy też uczynimy z niej dobry punkt wyjścia do czegoś nowego, a mianowicie „resetu” wzajemnych relacji przy wzajemnym uznaniu tożsamości, historii i wrażliwości obu stron.

Żydzi – jak Ksiądz Profesor wspomniał – mają większe wyrzuty i pretensje do Polaków niż do prawdziwych sprawców holokaustu.

– Psychologowie twierdzą, że nierzadko łatwiej jest przebaczyć sprawcom niż świadkom cierpienia i upokorzenia oraz zapomnieć o miejscu, gdzie się ono wydarzyło. Ale w tym przypadku dochodzi jeszcze jeden element. Niemcy już od rządów Konrada Adenauera w połowie ubiegłego wieku zadbali o to, żeby konsekwentnie oczyszczać żydowską pamięć o Niemczech i Niemcach. Zapłacili ogromne odszkodowania finansowe i postarali się, by Żydzi, mówiąc o holokauście, nie używali słowa „Niemcy”, które zastąpili wyrażeniem „naziści i ich sojusznicy/sprzymierzeńcy”. A to jest wytrych, bo kiedy ktoś zapyta, kto był sojusznikiem nazistów, to już nie mówi się nawet, że byli dobrzy i źli Polacy, tylko się mówi ogólnie o Polakach. Kilka tygodni temu byłem w Rwandzie i oglądałem w Kigali muzeum upamiętniające wzajemne mordy plemion Hutu i Tutsi. Dwie sale poświęcone są tam holokaustowi. I jest także mapa, na której pokazano obozy śmierci, w których Niemcy mordowali Żydów, ale o Niemcach nie ma tam ani słowa, zaś obozy zostały pokazane w granicach powojennej Polski. Niby drobiazg, ale wymowny. Patrząc na tę mapę, zwiedzający, którzy nie znają historii Europy, otrzymują sugestię, że sprawcami holokaustu byli Polacy. Dobrze, że nareszcie wzięto się za prostowanie tych szkodliwych i krzywdzących stereotypów. Jednak ostatnie napięcia mają i ten dotkliwy skutek, że niestety w wyniku nagłośnienia konfliktu holokaust stał się sprawą między Żydami a Polakami, podczas gdy w zagranicznych przekazach medialnych o Niemcach najczęściej nie ma ani słowa.

Dziękuję za rozmowę.

Źródło: Radio Maryja (20 lutego 2018)

„Rozeznanie” i „towarzyszenie”, triumf nowomowy.

To, że Kościół w minionych wiekach żył w nieustannym konflikcie i w nieustannym niebezpieczeństwie nie powinno być dla katolika niczym szokującym ani przygnębiającym. To normalna sytuacja dla Kościoła. Niebezpieczeństwo nie było z tych banalnych; było realnym niebezpieczeństwem rozpadu, jak przypomina Hilaire Belloc, przywołując następujące po sobie potężne herezje: arianizm, „wielką i uporczywą herezję Mahometa”, atak albigensów, wreszcie nadejście reformacji i herezję naszych czasów, nowożytne antychrześcijaństwo. „[Kościół] był nieustannie atakowany przez wrogów z wewnątrz i z zewnątrz. A powód jest prosty: nie jest z tego świata”.

Nie zostało w tej sprawie powiedziane jeszcze ostatnie słowo. Nawet po pięciu do głębi poruszających latach pontyfikatu obecnego papieża. Nie wiemy, jaka będzie sytuacja i stan Kościoła za rok, za kilka lat. A przecież – tak wiele przerażających wstrząsów jest już za nami.

„Ostateczne rozbicie europejskiej jedności w czasie reformacji – jeśli tak naprawdę miałoby ono być ostateczne – było jedynie zamknięciem epizodu długiego rejsu, w trakcie którego stale groziło widmo roztrzaskania się na skałach”. Antyklerykalnie nastawieni historycy Kościoła zazwyczaj ignorują tę prawidłowość w dziejach Kościoła, prezentując w ten sposób oderwanie od rzeczywistości. Dlatego na to, co dzieje się dzisiaj z Kościołem trzeba patrzeć w perspektywie historycznej, inaczej ulegniemy przygnębieniu, które nigdy nie prowadzi do dobrych wniosków i do jedynej postawy, jaka katolikowi przystoi: walczącej.
Po ostatniej, zakończonej parę dni temu Konferencji Episkopatu Polski, abp. Henryk Hoser wyjaśniał, że biskupi dyskutowali nad treścią dokumentu dotyczącego duszpasterstwa rodzin „w świetle adhortacji papieża Franciszka Amoris Laetitia„. Jak podały media hierarcha stwierdził: „Zajmujemy się tym tak długo, ponieważ jest to dokument wielowątkowy”. I dodał, że uważna lektura dokumentu pokazuje potwierdzenie nauczania poprzednich papieży. Powiedział także, że ludziom żyjącym w związkach niesakramentalnych „potrzebne jest towarzyszenie i włączanie ich do wspólnoty Kościoła po rozeznaniu ich sytuacji”.

„Sytuacja związków niesakramentalnych jest szczególna i wymaga rozeznania – także co do stwierdzenia ważności samego sakramentu małżeństwa czy też obecnej sytuacji, czy są wszystkie warunki do dopuszczenia do komunii sakramentalnej – i tego nie można dekretować jakimś jednym zapisem. Doktryna jest jasna, natomiast sytuacje poszczególnych osób są różne i trzeba stwierdzić, jakie są warunki dopuszczania do sakramentu Eucharystii”.

Trudno o bardziej dobitne zadeklarowanie, że teraz obowiązuje w Kościele etyka sytuacyjna. Czyli: „Tak, ale”. Jest to nic innego jak kontynuacja tego, co rozpoczęło się wraz z pontyfikatem Jana XXIII i wybrzmiało mocnym głosem na Soborze: Teraz Kościół odchodzi od wszelkich potępień, na rzecz „dialogu”. Odchodzi od potępienia zła komunizmu, ale i generalnie, od potępienia zła, jakie niesie w każdej epoce świat, który człowieka sprowadza tylko do bytu materialnego.

Oczywiście, żeby tę oczywistą prawdę o przyjęciu przez hierarchów etyki sytuacyjnej ukryć wprowadza się tysiące zastrzeżeń wobec „literalnego stosowania” prawa. A jednak prawo – także prawo moralne – to nie litera a sens. Trzeba go wydobyć odnosząc go do danego przypadku. Indywidualne sumienie, czyli poczucie odpowiedzialności „zachowuje oczywiście należne mu miejsce, ale trzeba je rozumieć jako coś, co podlega osądowi, a nie coś co stanowi kryterium osądu”, przypomina szwajcarski filozof i teolog, Romano Amerio. „Człowiek kieruje się głosem sumienia nie w zależności od zmiennych kolei swego losu, lecz uwzględniając to, czego wymaga prawo, ponieważ wie, że za tym kryje się wola Boga”.

W Komunikacie wydanym przez Konferencję Episkopatu czytamy:

„Trwa pogłębiona refleksja nad formami troski o małżeństwo i rodzinę w świetle adhortacji Amoris laetitia. Zachowując nauczanie Kościoła, biskupi zwracają uwagę na konieczność towarzyszenia małżeństwom, zarówno na drodze ich wierności sakramentalnej, jak i w rozeznawaniu ich sytuacji nieregularnych. Podkreślając niezastąpioną rolę sakramentu małżeństwa, dziękują małżonkom za ich świadectwo trwałej miłości i zaangażowanie w życie Kościoła”.

Niezależnie od użytej tu dużej ilości starannie dobranych słów – „niezastąpiona rola sakramentu małżeństwa” i „podziękowanie małżonkom” brzmią jak nekrolog – normalnie myślący katolik wyciągnie z tego komunikatu jeden wniosek: grzechu już nie ma. Grzech został właśnie przez hierarchię zniesiony. Doktryna moralna Kościoła katolickiego oparta o stałe, niezmienne nauczanie Kościoła, zakorzenione w Piśmie Świętym, Tradycji i dogmatach została zakwestionowana przez tych, których zadaniem jest chronić ją i przekazywać w niezmiennym stanie. Dlatego abp. Hoser już nie powołuje się na nauczanie Kościoła, ale na „nauczanie poprzednich papieży”. Nie wymienia ich, bo musiałby powiedzieć: „Wszystkich tych, którzy przyszli po śmierci Piusa XII”. Był to ostatni papież, który bronił doktryny katolickiej w całej jej integralności.

A po nim nastąpił „czas miłosierdzia”. Jan XXIII oderwał miłosierdzie od sprawiedliwości – i rozpoczął długi, prowadzący donikąd „dialog z komunizmem”; Jan Paweł II oderwał miłosierdzie od prawdy, wprowadzając do Kościoła fenomenologię i naukę Teilharda de Chardin w miejsce św. Tomasza – a Franciszek oderwał miłosierdzie od moralności.

Dlatego można dziś robić tak zaskakujące rzeczy z językiem, jako narzędziem myślenia, jak te, które wyraża kwestia: „Doktryna jest jasna, natomiast sytuacje poszczególnych osób są różne i trzeba stwierdzić, jakie są warunki dopuszczania do sakramentu Eucharystii”. Uchodzi to na sucho. Nie budzi żadnych sprzeciwów, bo jesteśmy już do kłamstw i kłamstewek przyzwyczajeni wieloletnim treningiem. Pokrętność tej myśli, jej, w dosłownym sensie antykatolickość, jest wyrazem zamętu, jaki zapanował w ludzkich umysłach.

Jak przypomina Amerio, krytykując pojęcie tzw. kreatywnego sumienia, już w latach 70. ub. wieku moralność sytuacyjna w Kościele propagowana była przez Akcję Katolicką na Zachodzie, przy aprobacie, czasem lekkim tylko zdenerwowaniu lokalnych episkopatów. „Są zatem biskupi, którzy nie chcą spoglądać na sprawy ludzkie z perspektywy wiekuistych zasad, lecz wychodzą od konkretnych sytuacji, by po ich zanalizowaniu próbować przypasować je do zasad Ewangelii”, podsumowywał Amerio. Sumienie zaczęto traktować jako charyzmat, „dzięki któremu człowiek ma nie tylko umiejętność rozeznawania, lecz nadto może przejawiać kreatywność, czyli jest w stanie wymyślić w każdej sytuacji oryginalne adekwatne rozwiązanie”, jak napisano w tekście zamieszczonym w ICI na temat metod Akcji Katolickiej w Brazylii w 1982 roku. Tego nie wymyślił Franciszek. Biskup Hoser ma rację przypominając, że obecny papież ma się na kim oprzeć – nie jest takim rewolucjonistą za jakiego powszechnie się go uważa.

Hilaire Belloc u schyłku lat trzydziestych ubiegłego wieku widział zbliżający się kryzys Kościoła. Był przekonany, że będzie on całkowicie inny od wszystkich poprzednich. Będzie związany z pewnym ogólniejszym kryzysem, utratą przez część społeczeństwa – spadkobierców naszej łacińskiej cywilizacji – zdolności logicznego, klarownego rozumowania.
„Cechą charakterystyczną nadciągającej fali – o charakterze ateistycznym – jest odrzucenie przez nią ludzkiego rozumu. Taka postawa wydawałaby się sprzeczna sama w sobie: gdyż jeśli kwestionuje się wartość ludzkiego umysłu, jeśli mówi się, że swoim rozumem nie można dojść do żadnej prawdy, wówczas nawet takie stwierdzenia nie mogą być prawdziwe. Nic nie może być prawdziwe i nie ma niczego, co warto powiedzieć. Jednak wielki atak nowożytny (który jest czymś więcej niż herezją) jest obojętny na przeczenie sobie samemu. On tylko stwierdza. Atakuje jak zwierzę, licząc jedynie na siłę. W istocie warto mimochodem zauważyć, że może to równie dobrze być przyczyną jego ostatecznej klęski; gdyż dotąd rozum zawsze pokonywał swoich przeciwników, a człowiek jest panem zwierzęcia dzięki rozumowi. W każdym razie – oto atak nowożytny w swej głównej cesze charakterystyczne, ateistycznej i materialistycznej; a będąc ateistycznym jest on z konieczności obojętny na prawdę. Gdyż Bóg jest Prawdą” (H. Belloc, Wielkie herezje).
W słowach polskiego arcybiskupa – który wziął na siebie zadanie przekazania katolikom w naszym kraju, iż Kościół hierarchiczny, biskupi (zapewne jest wśród nich nadal wielu, którzy głęboko się z tym moralnym nadużyciem nie zgadzają, pozostają jednak mniejszością, która „się nie liczy”) nie będą już przeciwstawiać się tezie, że grzech to nic takiego, że trzeba iść z postępem, z duchem czasu, który śmieje się z grzechu, uważa za pomylonych tych, którzy przywiązują do niego jakiekolwiek znaczenie – jest obecna ta niesłychana obojętność wobec Prawdy, ten zimny straszliwy ton, który dźwięczał w głosie Piłata. I to wszystko w Wielkim Poście, gdy katolicy w każdy piątek odprawiają drogę krzyżową! Niemal w przeddzień uroczystości św. Józefa Oblubieńca, patrona czystości. Zamiast jednoznacznego powołania się na nauczanie Chrystusa podsuwa się katolikom fałszywą drogę, propaguje się pokrętne rozwiązanie; zamiast klucza do wytrwania w prawdzie i cnocie, jakim jest krzyż, pokazuje się wytrych, który nosi imię: „rozeznanie”. I nazywa się tę działalność „duszpasterską”.

W Kościele wielką rolę odgrywa posłuszeństwo wobec przełożonych. Ze względu na szacunek wobec ich urzędu. Ze względu na hierarchiczny charakter Kościoła. Przełożony reprezentuje samego Boga. Jest tylko jeden wyjątek od tej reguły: gdy przełożony nakłania do grzechu. Nic i nikt nie może wtedy zmusić osoby duchownej – ani też świeckiej – do okazania posłuszeństwa. Posłuszeństwo prawdziwe w takiej sytuacji jest posłuszeństwem jedynie Bogu, okazanie Bogu bezwzględnej wierności i zaufania. Inaczej mamy do czynienia z posłuszeństwem fałszywym. Nikomu nie przynosi ono chluby.

„A jakie jest wasze zdanie na temat papieża Franciszka?”, zapytano niedawno jednego z księży Bractwa św. Piusa X. „Dla nas Franciszek nie jest ani gorszy, ani lepszy od innych soborowych czy posoborowych papieży”, padła odpowiedź. „W istocie kontynuuje on jedynie proces zainicjowany przez Jana XXIII, proces demontażu Kościoła katolickiego, który ma umożliwić zbudowanie całkowicie nowego Kościoła – przystosowanego do liberalnego ducha naszych czasów. Powiedziałbym nawet więcej: obecny papież ponosi znacznie mniejszą odpowiedzialność niż Paweł VI. To Paweł VI przewodniczył obradom soboru, zatwierdził jego dokumenty i autoryzował wszystkie późniejsze reformy. To właśnie wywołało w Kościele bardzo poważny kryzys, którego świadkami obecnie jesteśmy. Oczywiście to, co mówi i czyni Franciszek, sprawia wrażenie bardziej przełomowego niż akty jego poprzedników. Tak jednak nie jest. Po prostu dziś media posiadają znacznie większe możliwości i są w stanie bardziej nagłośnić pewne wydarzenia. W istocie jednak to, co uczynił Paweł VI, miało skutki znacznie bardziej doniosłe niż obecne działania Franciszka”.

Na temat Amoris lætitia, duchowny ten stwierdził: ”Choć wszystkie inicjatywy mające na celu doprowadzenie do poprawienia tego dokumentu i obronę nierozerwalności uświęconego przez sakrament małżeństwa katolickiego są bez wątpienia godne pochwały, źródła całego problemu poszukiwać należy gdzie indziej. Czy wie Pan, na czym się opiera Amoris lætitia? Na jednym z dokumentów II Soboru Watykańskiego, Gaudium et spes. Tak więc, jak powiedziałem już wcześniej, przyczyną tego straszliwego kryzysu w Kościele, jego >DNA<, jest Vaticanum II. Czy myśli Pan, że pojawienie się dokumentu tak szkodliwego jak Amoris lætitia byłoby możliwe, gdyby miejsce Gaudium et spes zajęła encyklika Piusa XI Casti connubii?”*

Abp Hoser w jednej kwestii powiedział prawdę: istotnie, w dokumencie, który wyszedł spod pióra Franciszka znajdujemy odniesienie się do nauczania poprzednich, soborowych i posoborowych papieży i potwierdzenie tego nauczania. Żaden jednak z tych papieży nie określił swojego nauczania nieomylnym nauczaniem Kościoła. („Nieomylność” jest zresztą pojęciem zaciekle zwalczanym przez modernizm, tak jak zwalczany jest autorytet urzędu, władzy – na rzecz kolegializmu, wspólnoty, demokracji, uśredniania, zniwelowania wszelkich różnic…). Żaden nie wydał dokumentu, który ogłoszony zostałby w sposób uroczysty i dotyczyłby jednocześnie spraw wiary i moralności. Dlatego nie obowiązują one w sumieniu katolików. Podobnie jak w istocie nie obowiązuje nauczanie Soboru, który sam siebie nazwał duszpasterskim, a nie dogmatycznym, nie obowiązuje w tych wszystkich kwestiach, które kłócą się z niezmienną doktryną Kościoła.

W 1936 roku wydawało się, że kondycja Kościoła jest świetna; modernizm został przez Piusa X zdemaskowany i napiętnowany, komunizm potępiony przez jego następcę, dyscyplina wśród duchowieństwa przywrócona, świat katolicki był skonsolidowany i skupiony przy Ojcu Świętym. A jednak Hilaire Belloc ostrzegał: To coś – jakiś duch wykorzystujący ludzką rozpacz i wściekłość – „jest u naszych bram”.

„Ostatecznie jest to oczywiście owoc pierwotnego rozbicia chrześcijaństwa w czasach reformacji”, pisał. „Zaczęło się to od zakwestionowania centralnego autorytetu, a zakończyło wmówieniem człowiekowi, że wystarczy sam sobie i ustawieniem wszędzie wielkich bałwanów, którym należy oddawać cześć jak bogom”. Pisarz zauważył rzecz dość często pomijaną w rozważaniach na temat przyczyn obecnego kryzysu: Kościół nie jest czymś niezależnym od otaczającej go rzeczywistości. Gdy mentalność świeckiego świata zostaje gruntownie przekształcona, znajduje to swoje odzwierciedlenie w realiach i życiu Kościoła.

„Nie dzieje się tak tylko po stronie komunistycznej – zauważa trzeźwo angielski pisarz – pojawia się również w organizacjach przeciwnych komunizmowi, wśród ras i narodów, gdzie zwykłą siłę umieszcza się w miejscu Boga. Tam również ustawia się bałwany, którym składa się ohydną ofiarę z ludzi. Tam także kwestionuje się sprawiedliwość i właściwy porządek rzeczy”.
Belloc podkreśla, że natura obecnej batalii – tej jaką jawiła mu się ona w 1936 roku – wymierzonej w cywilizację Zachodu jest czymś wyjątkowym w dziejach, a sytuacja Kościoła katolickiego wobec takich przeciwników nie może być dobra.
Soborowa rewolucja już nadciągała; nastąpiła ona trzydzieści lat później i polegała także na tym, że ten świat, szczerzący nieustannie zęby wobec cywilizacji chrześcijańskiej, pokazujący kły, zaczęto obłaskawiać. Nie jest tak źle, zaczęto mówić w postępowych kręgach Kościoła, w gruncie rzeczy jesteśmy sojusznikami. Chodzi nam w końcu o to samo, o człowieka! Żeby był na ziemi szczęśliwy. Na Soborze postawiono kropkę nad „i”, zadeklarowano, że między Kościołem a światem nie ma już rozłamu. Kościół odszedł od potępień w atmosferze entuzjazmu grona postępowych teologów, mediów, obserwatorów, dużej części prasy katolickiej. Co nie znaczy, że nie było głosów sprzeciwu i wyraźniej linii oporu. „Gaudium et spes” określiło, że tak jak dotąd Kościół był przeciw światu, teraz będzie szedł razem z nim. W dokumentach i wypowiedziach utrzymano ten sam katolicki styl, nawet te same słowne formuły, te same pojęcia. Podłożono pod nie inną treść. Wprowadzono kilka zastrzeżeń. Sprowadzają się one do nieśmiertelnego: „Tak, ale”, znanego z dialogu w Ogrodzie Eden. „Spójrzmy na to inaczej, a przez to głębiej”, to charakterystyczny zwrot soborowego języka. Wszystko miało być takie samo z pozoru, ale znaleziono miejsca, gdzie można dokonać wyłomu: ekumenizm – wolność religijna – kolegializm (czyli odejście od autorytetu papieża i biskupa). Rozrywano kolejne związki. Dziś już ten „stary” język maskujący intencje jest niepotrzebny. Obecny papież mówi wprost, co czyni i co zamierza uczynić, by przekształcić doktrynę – a raczej sam organizm Kościoła, bo doktryny przekształcić nie jest w stanie. Szokuje nas to dziś, przeraża, przygnębia, ale to nie zaczęło się wraz z jego pontyfikatem.

Wszystko zaczęło się tak naprawdę jeszcze przed pontyfikatem św. Piusa X.

Belloc zauważał już w latach trzydziestych ubiegłego wieku, że klasycznym przejawem nowożytnego ataku na wiarę jest to, co czyni się z ludzkim rozumem, a czego symptomem jest zniekształcanie języka pojęć, tak dotąd precyzyjnego i jasnego. „Mowa ludzka staje się nasycona wyrażeniami, które wszędzie przywołują na myśl pogardę wobec stosowania inteligencji. Jednak wiara i stosowanie inteligencji są nierozerwalnie powiązane. Stosowanie inteligencji jest główną częścią – albo raczej fundamentem – wszelkiego dociekania związanego ze sprawami najwyższymi. To właśnie dlatego, że rozum otrzymał ten boski autorytet, Kościół ogłosił tajemnicę – to znaczy przyznał, że rozum ma swoje granice. Musiało tak być, aby absolutna władza przypisywana rozumowi nie doprowadziła do wykluczenia prawd, które rozum mógłby przyjąć, ale których nie mógłby dowieść. Rozum został ograniczony przez tajemnice tylko po to, aby jeszcze bardziej zwiększyć suwerenność rozumu w jego własnej sferze”.

„Jednak istnieją pewne siły – kończy swój wywód Belloc – popierające Kościół, mogące doprowadzić ostatecznie do reakcji, dzięki której Kościół ponownie odzyska swoją władzę nad ludzkością”. Takie stwierdzenie budzą w nas niedowierzanie, bo już od tylu lat żyjemy w atmosferze, w której tak wielu ludzi Kościoła nieustannie przeprasza, że żyje, a także tyle razy za naszego życia, uroczyście, wśród dymu kadzideł, przepraszano za „grzechy Kościoła” .Wśród tak niesłychanych upokorzeń ludzie wierzący mogli utracić wiarę w to, że Kościół, tak jak Chrystus jest zwycięski, że stanowi rzeczywistość nadprzyrodzoną i nie może zachowywać się jak bankrutująca instytucja świecka, która podlicza swoje mizerne wpływy na koncie, głośno lamentuję licząc swoje straty, i tłumaczy się gęsto z nieudanych inwestycji, ze złej „polityki”.

A jednak te siły bez wątpienia istnieją. W Polsce mamy szczególny przywilej, szczególną łatwość mówienia o nich swobodnie, bez skrępowania. Wierzymy i ufamy naszej Matce, naszej Królowej, Pani Nieba i Ziemi, która jest także Matką Kościoła. Obietnica triumfu Jej Niepokalanego Serca jest bez wątpienia także zapowiedzią zwycięstwa Kościoła na ziemi. Zwycięstwa w nim tych, którzy są w nim obecni, są jego częścią, choć dziś tak często wyklęci, wyśmiani i wzgardzeni, a którzy stanowią serce Kościoła. Dochowali bowiem wierności Bogu i Jego prawu oraz Mszy świętej, w jej niezmienionej formie.

Św. Ludwik Maria Gringon de Montfort zapowiedział w swoich pismach, że pod koniec czasów pojawią się w Kościele ludzie, którzy będą godnymi następcami Apostołów Jezusa Chrystusa. Ludzie, którzy złożyli swój los w ręce Matki Najświętszej. „Lecz któż to będą owi słudzy, niewolnicy i dzieci Maryi? To będą kapłani Pańscy, co jak ogień gorejący rozpalać będę wszędzie żar miłości Bożej. Będą „jako strzały w ręku mocarnej” [Ps 127,4] Maryi, by przebić Jej nieprzyjaciół. Będą jako synowie pokolenia Lewi, którzy dobrze oczyszczeni ogniem wielkich utrapień, a ściśle zjednoczeni z Bogiem, nosić będą złoto miłości w sercu, kadzidło modlitwy w duchu i mirrę umartwienia w ciele. Dla biednych i maluczkich będą oni wszędzie dobrą wonią Chrystusową [2 Kor 2,15]; dla „wielkich” zaś tego świata, dla bogaczy i pysznych, będę wonią śmierci. Będą jakoby chmury gromonośne, które za najmniejszym powiewem Ducha Św. polecą hen, by rozsiewać słowo Boże i nieść życie wieczne, nie przywiązując się do niczego, nie dziwiąc się niczemu, nie smucąc się niczym. Grzmieć będą przeciw grzechowi, huczeć przeciwko światu, uderzą na diabła i jego wspólników i przeszyją obosiecznym mieczem słowa Bożego [Ef 6,17] na życie lub śmierć wszystkich, do których Najwyższy ich pośle.
Będą to prawdziwi apostołowie czasów ostatecznych, którym Pan Zastępów da słowo i siłę działania cudów i odnoszenia świetnych zwycięstw nad Jego nieprzyjaciółmi. Będą spoczywali bez złota i srebra, a co ważniejsza, bez troski pośród innych kapłanów i duchownych, „inter medios cleros” [Ps 68,14], a jednak będą mieli „srebrzące się skrzydła gołębicy”, by z czystą intencją chwały Bożej i zbawienia dusz pójść wszędy, dokąd Duch Św. zawoła. A wszędzie, gdzie głosić będą słowo Boże, pozostawią po sobie tylko złoto miłości, będącej dopełnieniem wszelakiego prawa [Rz 13,10]. Wiemy wreszcie, że będą to prawdziwi uczniowie Jezusa Chrystusa, idący śladami Jego ubóstwa, pokory, wzgardy dla świata, a pełni miłości bliźniego. Będą nauczali jak iść wąską drogą do Boga, w świetle czystej prawdy, tj. wedle Ewangelii, a nie według zasad świata, bez względu na osobę, nie oszczędzając nikogo, bez obawy przed kimkolwiek ze śmiertelnych choćby najpotężniejszym. Będą mieli w ustach obosieczny miecz słowa Bożego; na ramionach nieść będą zakrwawiony proporzec krzyża, w prawej ręce krucyfiks, różaniec w lewej, święte imiona Jezusa i Maryi na sercu, a skromność i umartwienie Jezusa Chrystusa zajaśnieje w całym ich postępowaniu. Takimi oto będą owi wielcy mężowie, którzy się pojawią a których Maryja ukształtuje i wyposaży na rozkaz Najwyższego, by Królestwo Jego rozprzestrzeniali nad krainą bezbożnych, bałwochwalców i mahometan. Kiedy i jak to się stanie?… Bogu to Jedynemu wiadomo. Co do nas, milczmy, módlmy się, prośmy, wyczekujmy; „Exspectans exspectavi: Z upragnieniem wyglądałem”” [Ps 40,2] (św. Ludwik Maria Grignon de Montfort: Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny).

Po ostatnim komunikacie Konferencji Episkopatu Polski widać wyraźnie, że nie mamy żadnych podstaw, by obawiać się tych fałszywych bóstw i fałszywych proroków, których się nam wciąż stawia przed oczami, i do których słuchania się nas nakłania. Są jak papierowe figurki, jak wydmuszki; wystarczy dmuchnąć, a przewrócą się.

Nieziemskie siły wiążą Polaków z Matką Najświętszą, potężną Królową Nieba i Ziemi. Obietnice Gietrzwałdu i Fatimy się wypełnią. Zaufajmy tej, która jest Demaskatorką wszystkich kłamstw o Chrystusie i Jego Kościele, wszystkich herezji, także tej najgroźniejszej, modernistycznej, która dziś roztacza swe fałszywe, zwodnicze blaski wśród hierarchów Kościoła. Zaufajmy tej, która jest Matką Odkupiciela rodzaju ludzkiego.

Ewa Polak-Pałkiewicz

*) Ks. Faust Buzzi, asystent przełożonego dystryktu włoskiego Bractwa św. Piusa X w rozmowie z „Il Giornale”

Pozostałe cytaty za:

Romano Amerio, Iota unum, Komorów 2003

Hilaire Belloc, Herezja reformacji, Kraków 2017

„Niezłomni”, a nie „Wyklęci”! Słowa mają zasadnicze znaczenie.

„Niezłomni„, a nie „Wyklęci”! Słowa mają zasadnicze znaczenie. Kształtują naszą rzeczywistość, nasze wyobrażenia o niej.

Wyklęci. Przeklęci, obłożeni klątwą, wykluczeni. Nigdy nie zgodzili się na podporządkowanie ukochanej Ojczyzny sowieckiemu najeźdźcy. Zatwardziali antykomuniści i patrioci. Poszli za głosem serca, by żyć w zgodzie z sumieniem swoim i tych, którzy kiedykolwiek przelewali krew za niepodległość Polski.

Ich los był tragiczny. W kraju zmęczonym kilkuletnią wojną, pod naporem skutecznej propagandy, sprawiającej, że ich ofiara nie była tak oczywista, bezwzględnie tropieni przez Urząd Bezpieczeństwa, zdradzani, poniżani, szkalowani, męczeni, bestialsko mordowani, chowani w masowych, bezimiennych grobach – trwali z bronią w ręku prawie 20 lat od zakończenia wojny.

Kiedy w obławie MO i SB ginęli ostatni z nich, świat bawił się przy piosenkach Elvisa Presley’a, Jurij Gagarin krążył wokół planety, Roman Polański odbierał gratulacje za „Nóż w wodzie”, Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie wykuwał swoją pozycję, a polskie dzieci po raz pierwszy oglądały w telewizji dobranockę.

Gdzie w tej kolorowej rzeczywistości miejsce na „leśnych bandytów”, którzy psuli bajkowy porządek PRL? Wykluczeni. Usunięci ze społeczeństwa. Skazani na złowrogą infamię i wieczne zapomnienie. Wyklęci. Tak właśnie musieli się czuć. Byli poza. Nie pasowali.

Dziś, kiedy pamięć o tych bohaterskich Polakach powoli przebija się do naszej świadomości, warto zadać sobie pytanie, czy używanie sformułowania „wyklęty” jest adekwatne do ich czynów i postaw? Czy to stygmatyzujące słowo nie jest na rękę tym, którzy w połowie lat 40-tych XX wieku przeklęli polskich żołnierzy, bo ci nigdy nie złożyli broni? Czy określanie tak licznej grupy patriotów, którzy powinni stać się wzorem dla nas, dla naszej młodzieży rzeczywiście przywraca im właściwe miejsce? Bo jeśli oni są „wyklęci”, to jacy są ci, którzy na taki heroiczny czyn nigdy się nie zdobyli i zamiast życia w leśnej partyzantce wybrali służbę w strukturach nowo powstałej PRL? Niewyklęci? Lepsi? Zgodni z prawem? Właściwi?

W 1996 Jerzy Ślaski wydał książkę zatytułowaną „Żołnierze wyklęci”. Sam był jednym z takich żołnierzy. To słowo, obarczone tak negatywnym ładunkiem bez wątpienia oddawało uczucia zbrojnego podziemia antykomunistycznego i niepodległościowego. Ci ludzie zostali przez PRL wyklęci i czuli się wyklęci. Osamotnieni. Zepchnięci na margines, do lasów. Jak zaszczute wilki u Herberta.

Ale czy my, ich potomkowie, ich rodacy powinniśmy w dalszym ciągu podtrzymywać, a tym samym legitymizować haniebną decyzję marionetkowego rządu PRL, aby ich wykluczyć, wyrugować, sponiewierać? Czy nie powinniśmy przywrócić im właściwej rangi, zasłużonej pozycji, która będzie miała odzwierciedlenie także w warstwie lingwistycznej?

Słowa mają zasadnicze znaczenie. Kształtują naszą rzeczywistość, nasze wyobrażenia o niej. Jeśli ktoś był wyklęty, to może ten, który przeklinał, miał rację? Któż to wie. Powinniśmy określać tych żołnierzy w sposób, który automatycznie pokaże, jak wyglądały strony konfliktu. Kto był kim. Co było służbą Ojczyźnie, a co służbą najeźdźcy.

Musieliśmy czekać sześćdziesiąt lat, by upamiętnić dzień Żołnierzy Wyklętych w naszym kalendarzu. To nie dziwi, gdyż przekleństwo zapomnienia i systemowej niesprawiedliwości rzucone na „wyklętych” dotykało ich rodzin, błogosławiąc jednocześnie ich katów.

Jak się dziś okazuje, to dzieci funkcjonariuszy UB, SB, MO, LWP i innych opresyjnych formacji PRL cieszą się dziś dostatnim życiem w gronie elit III RP.

Dzieci „wyklętych” bohaterów nie ma. Dlaczego?

Nie będę oryginalny, bo to określenie pojawia się często przy okazji dyskusji o „wyklętych”. I jest ze wszech miar zasadne. Pokazuje, kto był kim i jak należy patrzeć na drugą stronę. Nie ma niejasności. Nie są potrzebne tłumaczenia, opis kontekstu, rys historyczny. Nazwa mówi wszystko.
Niezłomni.

Żołnierze Niezłomni.

autor: Tomasz Rakowski

źródło: https://wpolityce.pl/polityka/152110-niezlomni-a-nie-wykleci-slowa-maja-zasadnicze-znaczenie-ksztaltuja-nasza-rzeczywistosc-nasze-wyobrazenia-o-niej

Rewolucja francuska w Kościele katolickim – ks. prof. Michał Poradowski

Przez przeszło dwieście lat, rewolucja francuska daremnie usiłowała rozciągnąć się także i na Kościół katolicki, a osiągnęła to dopiero w czasie Drugiego Soboru Watykańskiego (DSW). Co więcej, osiągnęła nie tylko pewne wpływy na obrady tegoż Soboru, ale także i oczywiste triumfy. Już na początku Soboru, wśród jego uczestników, wyraźnie zamanifestowały się trzy pozycje: gorących entuzjastów ideologii rewolucji francuskiej, zdecydowanych wrogów tejże, oraz osób niezdecydowanych. Tak entuzjaści, jak i wrogowie ideologii rewolucyjnej usiłowali pozyskać owych niezdecydowanych.

Ale kim byli ci “niezdecydowani”? Byli to prawie wyłącznie biskupi z krajów pozaeuropejskich, a więc azjatyckich, afrykańskich, amerykańskich, australijskich, czyli osoby, które niewiele wiedziały o historycznej roli rewolucji francuskiej, a przede wszystkim o jej zdecydowanie antychrześcijańskim charakterze.

Dlaczego jednak znaczna część biskupów z krajów europejskich z takim entuzjazmem odnosiła się do ideologii rewolucji francuskiej? Odpowiedź jest bardzo prosta: bo albo byli masonami, albo też byli zwolennikami ideologii masońskiej, bo przecież rewolucję francuską przygotowała masoneria i to głównie jeśli chodzi o samą ideologię rewolucji i jej charakter antychrześcijański. Jak wielu było masonów wśród Ojców Soboru świadczą ich przemówienia jakby żywcem brane z encyklik papieskich, które potępiały masonerię i jej ideologię. Wystarczy zajrzeć do owych encyklik papieskich, poczynając od Klemensa XII z roku 1738 aż do Piusa XII, aby stwierdzić, że opinie te dziwnie pokrywały się lub co najmniej zbliżały do błędów potępionych przez papieży we wspomnianych wyżej encyklikach. Zresztą porównanie między rewolucją francuską i Soborem przyszło niemal w początkach obrad i to ze strony entuzjastów rewolucji francuskiej, gdyż porównanie to po prostu narzucało się, zwłaszcza jeśli chodzi o przebieg początkowych obrad soborowych. Przypomnijmy, że zwołanie Stanów Generalnych przez króla Francji Ludwika XVI i z jego inicjatywy (choć można podejrzewać, że inicjatywa ta została mu przez kogoś podsunięta), oraz drobiazgowe przygotowania tematów obrad, które miały na celu unowocześnienie ustroju państwa, to wszystko zostało już w pierwszej sesji odrzucone, lub co najmniej nie brano tego pod uwagę, gdyż zgromadzeni postanowili zrobić wszystko po swojemu i z własnej inicjatywy. To samo stało się z Drugim Soborem Watykańskim, jako iż Ojcowie Soboru odrzucili materiał przygotowany przez Stolicę Apostolską i postanowili wszystko zacząć na nowo, według własnej inicjatywy, okazując w ten sposób zupełny brak szacunku dla Kurii Rzymskiej i jej pracowników, a więc postąpili zupełnie tak samo jak stało się w czasie rewolucji francuskiej. Ale nie ograniczono się tylko do owych porównań formalnych, lecz świadomie żądano, aby “duch” rewolucji francuskiej zapanował na Soborze. Wszyscy pamiętamy, jak kardynał Suenens oświadczył, że “Vaticanum II to jest rok 1789 w Kościele”, a więc porównał Drugi Sobór Watykański z rewolucją francuską, nadto dominikanin Yves Congar poszedł jeszcze dalej i porównał Sobór do rewolucji październikowej (i słusznie, gdyż rewolucja październikowa była tym dla Rosji co rewolucja francuska dla Francji). A obaj powiedzieli to z zachwytem i z wielką radością. W ten sposób prawie wszyscy uczestnicy DSW uznali jednogłośnie, że triumfuje na nim ideologia rewolucji francuskiej; jedni stwierdzili to z radością, a drudzy z ubolewaniem, ale opinia na ten temat była niemal jednomyślna.

Wkrótce okazało się, że zwolennicy ideologii rewolucji francuskiej stanowili większość, stąd też bez większych trudności narzucali swoje opinie i żądali całkowitej zmiany, tak co do ustroju prawnego Kościoła, jak też co do tradycyjnej nauki Kościoła. Usiłowano więc wszystko zmienić, ale nie zawsze w sensie udoskonalania, lecz raczej z zamiarem zrobienia wszystkiego na odwrót.

I tak, na przykład, od czasów apostolskich aż do II Soboru Watykańskiego, Kościół był zawsze monarchią i to nie jakąkolwiek, gdyż nawet Mesjasz był zapowiadany przez proroków jako król. Królowie, przybywający do Palestyny kierowani przez gwiazdę, zapytywali Heroda: gdzie się narodził przyszły król Izraela, stąd też i rzeź niewiniątek, zarządzona przez Heroda. Jezus z Nazaretu został skazany jako Bóg-człowiek, ale także jako król i sam bardzo często nauczał o Królestwie Bożym. Dlatego też Kościół od początku przyjął ustrój monarchiczny i zachował go aż do DSW, czego nie należy mieszać ze sprawą Państwa Kościelnego i jego ustroju monarchistycznego. Cały ustrój Kościoła, aż do DSW, był zawsze monarchiczny i to w sensie takim, że władza jego szła z góry, od Boga, od papieża aż do proboszcza wiejskiego, a prawo kanoniczne drobiazgowo określało odnośną jurysdykcję. Kościół był więc monarchią “par excellence” i to zupełnie niezależnie od zmiennych sytuacji politycznych, będąc już monarchią przed posiadaniem własnego Państwa, jak i też po jego utraceniu, czy też kiedy odzyskał je symbolicznie jako Citta del Vaticano. Miało to swoje ogromne konsekwencje praktyczne, jak na przykład pełnia władzy papieża, niezależność władzy biskupa w swej diecezji, czy też proboszcza w swej parafii, oczywiście zawsze według przepisów prawa kanonicznego.

Cała ta monarchiczna struktura Kościoła została zniszczona przez Drugi Sobór Watykański, a to głównie dlatego, że DSW, będąc entuzjastą ideologii rewolucji francuskiej, wprowadził do wewnątrz Kościoła ustrój demokratyczny i to demokracji nie starożytnej, a wiec ateńskiej, lecz demokracji rewolucji francuskiej, a wiec demokracji totalitarnej, bo russonianej 1). To już nie wola Boga, Chrystusa Króla, rządzi Kościołem-monarchią, przez swego wikariusza-papieża, ale “Lud Boży” przez nowoczesne struktury demokratyczne. Po DSW bowiem papieże nie mają już władzy królewskiej i we wszystkim, zgodnie z prawem kanonicznym już zdemokratyzowanym, muszą odwoływać się do najrozmaitszych instytucji demokratycznych, jak Sobory, Synody itd. i działać według “woli ludu”, jak w każdym ustroju demokratycznym. Podobnie też zmieniła się sytuacja wszystkich biskupów, gdyż zostali pozbawieni pełni władzy, którą mieli w dawnym ustroju monarchistycznym Kościoła, a obecnie zależą nie tylko od Rzymu, czyli od Stolicy Apostolskiej, lecz także od Synodów i ich postanowień, a przede wszystkim od Episkopatu i jego “demokratycznych” uchwał. To samo odnośnie proboszczów, którzy dawniej, w ustroju monarchistycznym Kościoła, mieli pełnie władzy w swych parafiach, podczas gdy obecnie ich władza została bardzo ograniczona, a to głównie przez swych własnych parafian, których muszą się radzić niemal we wszystkich sprawach i prosić o pozwolenie “rady parafialnej”. Stąd też zupełna zmiana w nowym kodeksie prawa kanonicznego.

Można dyskutować, czy ustrój poprzedni, a więc monarchistyczny, był lepszy od obecnego ustroju demokratycznego, ale nas interesuje tutaj zupełnie co innego, a mianowicie stwierdzenie, że rewolucja francuska, a według niektórych, jak widać, rewolucja październikowa czyli bolszewicka, odniosły triumf w Kościele, narzucając mu swoją ideologię polityczną, w miejsce zasad jakie dał mu sam Chrystus Pan. Łatwo jest zdać sobie sprawę z tej zasadniczej zmiany, porównując treść poprzedniego i obecnego Kodeksu Prawa Kanonicznego, i to nie tylko co do sprawy ustroju Kościoła, ale także i przede wszystkim odnośnie wszystkich zwyczajów życia chrześcijańskiego; wiele z tego co w dawnym Kodeksie Prawa Kanonicznego było zakazane, w obecnym Kodeksie jest nakazane lub co najmniej dozwolone 2). A nie są to sprawy banalne, bo za nimi znajdują się bardzo ważne zasady moralne i dogmatyczne. W dawnym ustroju monarchicznym spełniała się wola Boża, wola Chrystusa Pana, a w ustroju demokratycznym, obecnie zaprowadzonym, spełnia się wolę człowieka, wolę ludu i jego zachcianki, często całkowicie sprzeczne z wolą Boga i z nauką Chrystusa Pana. Nadto, ta “wola ludu” w praktyce sprowadza się do woli “większości głosów”, a więc decyduje liczba, a nie racja czy słuszność. Widzimy obecnie jak często, w parlamentach krajów tradycyjnie chrześcijańskich, przechodzą większością głosów ustawy całkowicie niezgodne z wolą Boga. Bóg mówi: “nie zabijaj”, a wola ludu uchwala ustawy pozwalające na zabijanie nienarodzonych. Bóg mówi przez słowa liturgii ślubnej do małżonków: “nie porzucę cię aż do śmierci”, a “wola ludu” uchwala ustawy o rozwodach. Trzeba pamiętać, że demokracja rewolucji francuskiej nie uznaje ani prawa naturalnego, ani też Dekalogu.

Wejście demokracji rewolucji francuskiej do wnętrza Kościoła spowodowało także zasadniczą zmianę roli Kościoła w społeczeństwie jako takim. Kościół monarchistyczny, rządzony przez Chrystusa Króla, służył Bogu, a obecny Kościół demokratyczny sam podkreśla w dokumentach II Soboru Watykańskiego, iż służy człowiekowi i ludzkości, a ta “ludzkość” często utożsamia się z tzw. “światem”, a przecież Chrystus Pan przestrzega nas przed “światem”, jako iż ten “świat” jest jeszcze często pod władzą szatana (wystarczy przypomnieć czasy Hitlera w Niemczech, czy też Stalina w Rosji). św. Jakub pisze: “…czy nie wiecie, że przyjaźń ze światem jest nieprzyjaźnią z Bogiem?” (4,4). Niektóre idee rewolucji francuskiej wtargnęły do Kościoła już uprzednio, ale były przez autorytety kościelne zwalczane; dopiero w czasie Vaticanum II niektóre z nich zostały częściowo lub całkowicie przyjęte przez dokumenty soborowe, a wśród nich przede wszystkim sprawa poszanowania przekonań osobistych, czyli “głosu sumienia” i jego skutków, a więc uznania innych religii, nawet pogańskich, jako równych religii katolickiej. Przypomnijmy, że według biskupa Dillona był to główny postulat masonerii 3).

Cały szereg zasad i idei całkowicie obcych tradycyjnej nauce Kościoła, głoszonych przez entuzjastów rewolucji francuskiej, zaczęło przenikać do wnętrza życia religijnego Kościoła, mimo iż były one wielokrotnie przez poprzednich papieży odrzucane i napiętnowane jako heretyckie, lub co najmniej jako całkowicie niezgodne z nauką Kościoła, zwłaszcza przez ostatnich papieży przedsoborowych, a więc przez Piusa IX, Piusa X, Piusa XI i Piusa XII. Tak zwana “nowa teologia”, oparta na potępionym modernizmie, ukazuje się jeszcze przed drugą wojną światową, ale to dopiero po zwołaniu Vaticanum II i w czasie jego obrad zaczyna się proces asymilacji tych herezji wśród katolików i przesiąkanie ich do dokumentów II Soboru Watykańskiego, a zwłaszcza do ich interpretacji. Ta “nowa teologia” zrywa całkowicie z “teologią tradycyjną” Kościoła katolickiego, z nauką Kościoła niemal dwutysiącletnią, bo od czasów Chrystusa Pana i Apostołów aż do DSW. Teologia tradycyjna była i jest aż do dzisiaj oparta na tzw. “philosophia perennis”, czyli na filozofii chrześcijańskiej, wypracowanej przez Ojców Kościoła, jako podstawy teologii katolickiej, nie każda bowiem filozofia może być przydatną dla teologii katolickiej, a tylko takie filozofie, które szanują metafizykę, szukającą prawdy, jako iż właśnie z prawdą utożsamia się Chrystus Pan i Jego nauka. Nadto, aby prawda mogła być zrozumiale przedstawiona, konieczna jest odpowiednia terminologia, czyli dokładne określenie znaczenia słów i właśnie philosophia perennis jest jedyną filozofią, która dzięki nieustannej i żmudnej pracy filozofów, wypracowała konieczną terminologie. Było to dzieło wielu wieków, a skromne lecz bardzo ważne jej podstawy przygotowała już filozofia Sokratesa, Platona i Arystotelesa, dzięki czemu pierwsi Ojcowie Kościoła mogli wypracować podstawy terminologii teologicznej. Trudno tu nie wspomnieć głośnego filozofa chrześcijańskiego jakim był Boethius, który najbardziej przyczynił się do wypracowania terminologii filozoficzno-teologicznej, dzięki której powstała philosophia perennis, pozwalająca na uprzystępnienie wiernym największych tajemnic Wiary, jak np. Trójcy Przenajświętszej, czyli istnienia jednego Boga w trzech osobach, Ojca, Syna i Ducha świętego, czy też tajemnicy Chrystusa Pana jako Boga i człowieka, a więc jednej osoby, ale dwóch natur: boskiej i ludzkiej. Ta philosophia perennis pierwszych wieków została nadzwyczajnie wzbogacona i pogłębiona przez św. Tomasza z Akwinu, dając tak zwany “tomizm”, który stał się podstawą filozoficzną teologii.

Dopóki teologia chrześcijańska, a przede wszystkim teologia katolicka posługiwała się ową filozofią, a zwłaszcza tomizmem, wszystko w Wierze było jasne, zrozumiałe i poprawne, tak było w Kościele katolickim mniej więcej aż do drugiej wojny światowej, a jeśli pojawił się jakiś niedouczony teolog to Stolica Apostolska zabierała głos. Stąd też tak liczne encykliki wspomnianych już uprzednio papieży Piusów, od IX aż do XII. Przez niedouczonych teologów należy rozumieć tych, którzy odrzucili philosophia perennis, a przede wszystkim tomizm i zaczęli posługiwać się współczesnymi filozofiami, które absolutnie nie nadają się do rozważań teologicznych. Wspomniana już “nowa teologia” właśnie posługuje się owymi pseudofilozofiami współczesnymi, jak np. egzystencjonalizmem lub fenomenologią, a tym bardziej tzw. “filozofią działania” (Blondel). Wyjątkowo można by w pewnych wypadkach posługiwać się w teologii tzw. “filozofią czynu” Augusta Cieszkowskiego, ponieważ filozofia ta daje pierwszeństwo “prawdzie”, gdyż ta prawda metafizyczna dla Cieszkowskiego utożsamia się z Chrystusem Panem (zob. Cieszkowskiego Ojcze nasz).

Wszystkie współczesne pseudoteologie opierają się albo na egzystencjonalizmie, albo też na fenomenologii, stąd też nie są teologiami, lecz mają charakter wyłącznie osobistych opinii, a opinie te, jeśli chodzi o pisarzy przed II Soborem Watykańskiem, a więc jeszcze za życia papieży Piusów, zostały potępione i uznane za heretyckie. Niestety, mimo tych potępień, naucza się ich obecnie w Seminariach i na katolickich Wydziałach Teologicznych, stąd też zamęt jaki panuje obecnie w naszym życiu religijnym. Stąd też tylko powrót do philosophia perennis może położyć kres tym bałamuctwom.

Wielkim triumfem rewolucji francuskiej w Kościele katolickim jest porzucenie “teocentryzmu” i zastąpienie go “antropocentryzmem”. Cały światopogląd chrześcijański jest zbudowany na teocentryzmie i nie może istnieć światopogląd chrześcijański bez teocentryzmu, stąd też porzucenie teocentryzmu jest unicestwieniem chrześcijaństwa. Sprawa ta jednak nie jest taka prosta, gdyż wchodzi tutaj w grę także i fakt Wcielenia, a więc przyjęcia przez Słowo Boże natury człowieka. Stąd też kiedy papież Paweł VI z dumą głosił światu, oświadczając: “My również mamy kult człowieka”, wierzący katolicy odnieśli to oświadczenie do Jezusa z Nazaretu, czyli do człowieczeństwa Chrystusa Pana, który przez przyjęcie natury ludzkiej w łonie Najświętszej Dziewicy, stał się Bogiem-człowiekiem, stąd to i wyłącznie to człowieczeństwo Chrystusowe może odbierać kult religijny wśród chrześcijan, ale nigdy, w żadnym wypadku, jakiejkolwiek innej osoby, a nawet nie osoby Najświętszej Marii Panny. Kościół, w ciągu całej swej historii, zawsze rozróżniał między kultem religijnym Boga i kultem świętych, wyniesionych na ołtarze (figury, obrazy itd.). Kult Boga w Kościele katolickim zawsze był i jest uważany jako adoracja, zwany “latria”, kult zaś świętych tylko jako czczenie, a więc jako “dulia”, natomiast kult religijny Matki Bożej jako “superdulia”, a więc Kościół zawsze bardzo wyraźnie rozróżniał między kultem Boga i stworzeń boskich.

Tak więc, w czasie DSW, mimo dążności do zastąpienia tradycyjnego teocentryzmu przez antropocentryzm, istniała nadal świadomość, że “kult człowieka”, tak wychwalany przez papieża Pawła VI, nie ma nic wspólnego z antropocentryzmem ideologii rewolucji francuskiej, ale obecnie, trzydzieści lat po DSW, już nie przypomina się tajemnicy Wcielenia, lecz wprost mówi się o człowieku jako takim. Stąd też poprzedni antropocentryzm, usprawiedliwiany przez dogmat Wcielenia, został zastąpiony zwykłym i wulgarnym antropocentryzmem. Co więcej, zwolennicy Teilhard’a de Chardin, nawiązują nawet do ewolucji, uważając, że to dzięki niej małpa stała się człowiekiem. Jest to więc antropocentryzm zoologiczny, a więc jak najbardziej zgodny z ideologią rewolucji francuskiej. Tak zwana “nowa teologia” właśnie jest budowana na tym ewolucyjnym antropocentryzmie, a więc jest też całkowicie sprzeczna z teologią tradycyjną.

Ten ewolucyjny antropocentryzm, głoszony w czasie DSW, jeszcze bardziej zapanował w życiu religijnym katolików, kiedy po Soborze zaczęto przeprowadzać najrozmaitsze reformy i zmiany w liturgii Kościoła katolickiego. Cała liturgia dwutysiącletnia była liturgią teocentryczną, poczynając od stylu budowy świątyń, kościołów i kaplic, które własną strukturą były skierowane ku Bogu, ku Niebiosom, ku wieczności. Przepiękne katedry średniowiecza do dziś mówią nam o Bogu, o Trójcy Przenajświętszej, o wieczności. Bardziej jeszcze mówią do nas witraże, obrazy, rzeźby, a to dlatego, że panował wśród wiernych teocentryzm. Obecnie, po reformach posoborowych, to co nowe, czy to budowle, czy malowidła, obrazy, figury, ołtarze niewiele mówią nam o Bogu i wieczności, gdyż są już przesiąknięte antropocentryzmem. Najbardziej widać to w zmianie liturgii. Ołtarz już nie jest ukierunkowany ku Bogu, ale ku ludziom. Celebrant też jest zwrócony ku wiernym, biorącym udział w ceremonii, a nie ku Bogu. Najświętszy Sakrament dawniej znajdował się w centrum kościoła, a dziś nieraz trudno go znaleźć. Cała liturgia Mszy świętej została tak zmieniona, że nic w niej nie zostało z teocentryzmu, gdyż wszystko zostało podporządkowane antropocentryzmowi. Nieliczni świeci, którzy ocaleli w okresie nowego obrazobórstwa posoborowego, chyba ze zdumieniem patrzą na to co się w świątyni obecnie dzieje; zapewne zapytują czy owe ceremonie mają coś wspólnego z dawną Mszą świętą, czy też są to jakieś protestanckie zebrania; i nic dziwnego skoro obecna liturgia mszalna została wzięta z protestanckiej ceremonii. Tak to antropocentryzm wyrugował teocentryzm.

Największe jednak spustoszenie dokonał w tak zwanej “nowej teologii”, której “nowość” polega właśnie na całkowitym zerwaniu z teologią tradycyjną i na powrocie do wszelkich poglądów heretyckich, jakie ukazywały się w ciągu dwutysiąclecia chrześcijaństwa.

Ta “nowa teologia” daje nam nowe pojęcie Kościoła, całkowicie niezgodne z pojęciem tradycyjnym. Aż do II Soboru Watykańskiego Kościół był pojmowany przede wszystkim jako Ciało Mistyczne Chrystusa Pana, według teologii św. Pawła. Do Kościoła należały tylko i wyłącznie osoby wierzące w Chrystusa Pana, jako Boga-człowieka i w naukę Kościoła, a przyjmowani byli do Kościoła przez Chrzest św. Natomiast “nowa teologia” pojmuje Kościół jako wspólnotę wszystkich ludzi, żyjących na planecie Ziemia, a więc także i nie wierzących i nie ochrzczonych, a nawet takich, którzy o Kościele nic nie słyszeli i go nie znają, ale przez “nową teologię” są uważani jako “chrześcijanie anonimowi”. Takie pojęcie Kościoła zrujnowało misjonarstwo, bo po co misjonarze mają nawracać pogan, jeśli ci, będąc poganami, i tak należą do Kościoła i będą zbawieni?

“Nowa teologia” narzuciła także katolikom nowe pojęcia ekumenizmu, który jest pojmowany jako zjednoczenie wszystkich religii, nawet pogańskich, które, aż do II Soboru Watykańskiego uważane były jako szatańskie, a to na podstawie psalmu 95, który mówi: “ąuoniam omnes dii gentium daemonia”, czyli: bożkowie pogan są demonami.

Tę “nową teologię” naszych czasów charakteryzuje także przesadny subiektywizm, czyli szukanie pewności tylko i wyłącznie we własnej świadomości, a więc w sobie samym, a nie w świecie zewnętrznym, czyli w Objawieniu zawartym w Piśmie św. i w Tradycji, ani też w oficjalnej nauce Kościoła, głoszonej w ciągu wszystkich wieków jego istnienia. Ta “nowa teologia” nie bierze więc pod uwagę Depositum Fidei, o którym tak gorliwie przypominał św. Paweł w liście do Tymoteusza (2 Tym. l, 12). Także tradycyjna nauka Kościoła nie interesuje tej “nowej teologii”, stąd też jej najrozmaitsze dziwactwa i bałamuctwa, jak np. że wszyscy ludzie będą zbawieni, niezależnie od tego w jaki sposób żyją, a więc że nie istnieje piekło, a przecież Chrystus Pan powiedział: “Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, zbawion będzie, a kto nie uwierzy, będzie potępiony” (św. Mk 16, 15-16).

Ukazał się też w tej “nowej teologii” nowy personalizm, zupełnie inny niż ten tradycyjny, oparty na filozofii Boethiusa i św. Tomasza z Akwinu. Ten “nowy personalizm” to pogański kult człowieka, nawiązujący do myśli Spinozy, Kanta i Hegla, a przesiąknięty panteizmem.

Głównymi przedstawicielami tej “nowej teologii”, potępionej wielokrotnie przez ostatnich papieży przedsoborowych, są Karl Rahner, Yves Congar, Alois Grillmeier, Hans Kung, De Lubac, Semmelroth, Urs von Balthazar i Schillebeeck.

Oto niektóre triumfy rewolucji francuskiej w Kościele katolickim.

Największym jednak triumfem rewolucji francuskiej jest to, że w miejsce tradycyjnej zasady: “wszystko dla większej chwały Boga”, II Sobór Watykańskie wprowadził zasadę: “wszystko na ziemi powinno być podporządkowane człowiekowi” (Gaudium et Spes, 12, 1), czyli triumf antropocentryzmu nad teocentryzmem.

ks. prof. Michał PORADOWSKI

Przypisy:

1) Zob. I.L. Talmon, Los origenes de la dcmocracia totalitaria.

2) Na przykład: poprzednie prawo kanoniczne zabraniało koncelebracji (c. 803), a obecne prawo kanoniczne na nią pozwala. Sprawa ta jest bardzo ważna, bo kiedy stu księży koncelebruje jest tylko jedna Msza święta, a nie sto, co bardzo interesuje dusze w czyśćcu cierpiące.

3) G.F. Dillon, Antychryst w walce z Kościołem, Fulmen, 1994.

(Ks. Michał Poradowski, Dziedzictwo rewolucji francuskiej, Wrocław 2001, ss.192-199)

Naczelnik Państwa przygotowuje grunt

Zagadkowe, uporczywe milczenie nie tylko pana prezydenta Dudy, nie tylko pana premiera Morawieckiego, ale i Naczelnika Państwa Jarosława Kaczyńskiego w sprawie amerykańskiej ustawy nr 1226, a jednocześnie wszczynanie przez pana premiera Morawieckiego kolejnej odsłony wojny polsko-żydowskiej, nasuwa podejrzenia, że jesteśmy świadkami przerażającej i wstrętnej intrygi, której celem jest oddanie Polski po żydowską okupację przy jednoczesnym wywołaniu wrażenia, że nasi Umiłowani Przywódcy nie tylko starali się, jak mogli, by Polskę przed tym paroksyzmem uchronić, ba – walczyli jak lwy – ale w końcu ulegli przemocy. Rzecz w tym, że pan premier Morawiecki podczas swego pobytu w Niemczech wcale nie musiał wdawać się w głupią i upokarzającą licytację z Żydami i Niemcami, kto był większą ofiarą i większym zbrodniarzem. Na pytanie „ocalałego” filuta, co to powoływał się na matkę, też zresztą „ocalałą”, pan premier mógł odpowiedzieć wymijająco, że w tej sprawie wszystko już zostało z polskiej strony powiedziane i on nie ma już nic do dodania i w ten sposób zamknąć dyskusję – a jeśli filut byłby zbyt natarczywy, mógł go zapewnić, że strona polska spróbuje wyjaśnić tę sprawę, zaczynając od sprawdzenia, czy w ogóle miał matkę, a potem – krok po kroku coraz dalej – pan premier dostarczył Żydom pretekstu do wznowienia klangoru. Oczywiście to tylko preludium, bo w marcu chluśnie na Polskę cały kubeł oszczerstw, wylewanych przez środowiska przemysłu holokaustu. Tworzą je ludzie o mentalności hien, w związku z czym podejrzewam, ze ich trzonem mogą być żydowscy emigranci z Polski w drugim już pokoleniu. Rzecz w tym, że po wojnie sześciodniowej w 1967 roku, podczas której ZSRR, za pośrednictwem Izraela, dostał od Amerykanów lanie w swoje arabskie dupsko, komuchy w rodzaju Mieczysława Moczara, który tak naprawdę nazywał się Mikołaj Diomko, na czele PZPR-owskiej frakcji „partyzantów”, będącej kolejną edycją „Chamów”, postanowiły rozprawić się z „Żydami”, z którymi miały na pieńku od roku 1955, kiedy to Chruszczow odkrył, że Stalin nie zamordował wszystkich swoich ofiar własnymi rękami i trzeba było odpowiedzieć na kłopotliwe pytanie, kto mu w tym pomagał. W Polsce to pytanie też padło i wtedy obdarzeni szybszy refleksem towarzysze pochodzenia żydowskiego, jednym susem przeszli do obozu liberałów („zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie”) i nieubłaganym palcem wskazali na tubylczych gojów – że to oni. Goje – jak to goje – nawet nie zaprzeczali, tylko z oburzeniem przypomnieli, ze jeśli mordowali i łamali kości, to przecież na rozkaz swoich ukorzenionych przełożonych! Wtedy tamci oskarżyli ich o „antysemityzm” i tak pojawiły się w PZPR dwie frakcje” „Żydów” i „Chamów”. Korzystając tedy ze sprzyjającej koniunktury, w roku 1968 „partyzanci”, będący kontynuacją „Chamów”, przystąpili do rozprawy z „Żydami”, to znaczy – z „syjonistami”, wypychając ich „do Syjamu”. Wielu „syjonistów” skwapliwie skorzystało z okazji do wyrwania się z cudnego raju, zwłaszcza, że można było wywieźć wszystko, co wcześniej zostały wyrwane „reakcyjnej hydrze” bardzo często razem z paznokciami. Bo wśród „marcowych” emigrantów bardzo wielu miało ręce unurzane do łokci we krwi polskich patriotów. Oczywiście na Zachodzie nie wypadało przechwalać się udziałem w komunistycznym aparacie terroru, więc im bardziej taki jeden z drugim emigrant był ubabrany w niewinnej polskiej krwi, tym gorliwiej prezentował się jako ofiara „polskiego antysemityzmu” i tym głośniejszy podnosił klangor. I tak zostało aż do dnia dzisiejszego, bo potomstwo ubeckich zbrodniarzy też się zorientowało, z której strony chleb jest posmarowany. W tej sytuacji wdawanie się w dyskusje z Żydami mija się z celem, bo – po pierwsze – nie chodzi o żadną „historyczną prawdę”, tylko o interes, który ma tę specyfikę, że wymaga przyprawienia narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców, a po drugie – że Żydzi w dziedzinie ustalania prawdy, uważają się za monopolistów i zazdrośnie tego monopolu strzegą, więc z zasady nie dopuszczają do żadnej dyskusji – a doskonałą ilustracją metody zastosowanej już przy ukamienowaniu św. Szczepana, jest penalizacja tzw. „kłamstwa oświęcimskiego”, a więc – wersji historii zatwierdzonej do wierzenia przez organizacje przemysłu holokaustu. W tej sytuacji jedyną rozsądną reakcją na żydowski klangor, jest puszczanie go mimo uszu, a gdyby oskarżenia Polski i Polaków o spowodowanie holokaustu przekraczały granice tupetu i bezczelności, to najwyżej można by go skwitować stwierdzeniem, że może szkoda, że to nieprawda. Tymczasem pan premier Morawiecki postąpił odwrotnie, co wzbudza podejrzenia, że zależało mu na eskalacji klangoru. Ale pan premier Morawiecki świeci światłem odbitym od Naczelnika Państwa, a to by znaczyło, że na eskalacji klangoru zależy też i jemu. A dlaczego? Ano dlatego, że sprawa oddania Polski pod żydowską okupację mogła zostać postanowiona jeszcze w roku 2015, kiedy to za sprawą Naszego Najważniejszego Sojusznika, PiS objął zewnętrzne znamiona władzy w naszym bantustanie – ale fakt ten do ostatniej chwili powinien pozostać tajemnicą dla polskiej opinii publicznej. To podejrzenie jest dodatkowo wzmocnione przez deklaracje pana ministra Joachima Brudzińskiego, który po opublikowaniu przez stację TVN nagranej prawie rok wcześniej „relacji”, a prawdopodobnie inscenizacji obchodów urodzin Hitlera w jakichś krzakach pod Wodzisławem Śląskim zapowiedział delegalizację ugrupowań narodowych. Teraz zaś, z jego inicjatywy, utworzony został zespół do zwalczania „faszyzmu” pod egidą Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, co do której nie mam żadnych złudzeń, że jest zdolna do wszystkiego, a do zwalczania wszelkiej politycznej konkurencji w szczególności. Ale polityczna konkurencja to tylko pretekst – bo pod takim właśnie pretekstem rząd PiS będzie oczyszczał przedpole dla żydowskiej okupacji Polski. I jeśli nawet doszłoby do zmiany na stanowisku premiera, w ramach której pana Mateusza Morawieckiego zastąpiłby na tym stanowisku nasz najnowszy przyjaciel, pan Jony Daniels, to nie musiałby już niczego dodawać, ani niczego nowego powoływać. Naczelnik Państwa zaś wytłumaczyłby swoim wyznawcom, że – po pierwsze – został ofiarą przemocy, a po drugie – że lepiej, żeby to on instalował tu żydowską okupację, niż mieliby to robić przedstawiciele obozu zdrady i zaprzaństwa. Tak właśnie z powodzeniem została podana do wierzenia ratyfikacja traktatu lizbońskiego, więc dlaczego nie powtórzyć jeszcze raz tego samego? Nie bez kozery powiadają, że głupotę ludzką można porównać tylko do cierpliwości Boskiej.

Stanisław Michalkiewicz

Najnowsze komentarze
    Archiwa
    055559