OJCU, SYNOWI I DUCHOWI ŚWIĘTEMU

Maret44

Chwała Bogu, kolejny raz !

Trwają jeszcze działania strażaków, gaszących pożar drewnianego podestu technicznego, znajdującego się pod jezdnią mostu Łazienkowskiego w Warszawie.Trudna to jest akcja,choć nieskończona ilość wody w Wiśle stwarza pozory, że nie powinno być z tym większych problemów.
Pomijam już pytania, które sam zadawałem 40-ci lat temu, dokładnie we wrześniu 1975 roku, jak to jest możliwe, że „flagowy” most epoki Gierka się pali?. Pierwsze pytanie, co tam się może palić, w tym żelbetonowo-stalowym moście?
A jednak to była prawda, jak prawdą było to, że pożar ten był jednym z tych wydarzeń, które stały w szeregu dziwnych zjawisk tamtej epoki, dziś przez wielu opiewanej jako okres prosperity PRL-u. A że tak z nią nie było,dowodem tego były te różne w tamtym okresie, dziwne i trudne do opisania, pożary czy katastrofy.
Porównując te bliźniaczo do siebie podobne wydarzenia,trudno oprzeć się wrażeniu, że to chyba nie jest przypadek. Że jest ktoś, kto nie zadał sobie nawet trudu, żeby wymyślić coś innego, żeby powtórzyć tamten scenariusz, który się w pewnym sensie sprawdził.
Pokazał, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to w środku stolicy ważnego /jeszcze/ państwa, podpali – czytaj – zniszczy, ważny strategicznie dla tego miasta most, że nie będzie siły, która go przed tym powstrzyma. I to ma tak działać na tubylców, zajętych dywagacjami o tym, skąd się tam deski wzięły /w 1975-tym była to budka drewniana po przeciwnej stronie Wisły/, co to jest ten drewniany  podest techniczny pod mostem, dlaczego tego nie można ugasić, kiedy wody tyle,itd. I pewnie o to chodzi organizatorom tej widocznej gołym okiem prowokacji, żeby mieszkańcy „tego kraju” zrozumieli, jak niewiele od nich zależy, żeby poczuli bezsilność niewolnika, któremu władza coś może dać lub nie, może na coś pozwolić lub zabronić, może otoczyć taką „opieką”,że lepiej uciekać, na drugi koniec świata. To jest dokładnie ta sama metoda, ten sam nawet scenariusz wyciągnięty po 40-tu latach z lamusa. Bez żadnej zmiany ani poprawki, jeśli tylko pominie się, że stało się to na przeciwległym brzegu Wisły.
Ze smutkiem oglądam to nieszczęście, które w konsekwencji dotknie ogromnymi uciążliwościami i także koszami tysiące ludzi.
Jest mi ono szczególnie bliskie, i dlatego o tym piszę na moim portalu, że przed 40-laty występowałem w roli oficera pożarnictwa, który miał bezpośredni udział w tamtej akcji ratowniczej, przy użyciu nieporównanie skromniejszych środkach technicznych i organizacyjnych, i która dzięki odwadze i ofiarności wielu strażaków, zakończyła się wielkim sukcesem. Po miesiącu samochody ponownie mogły jeździć Trasą Łazienkowską.
Nie będę teraz opisywał szczegółów tamtej akcji, chociaż kto wie, jak tak dalej pójdzie, może trzeba będzie opracować szczegółową instrukcję o postępowaniu na wypadek powstania kolejnego pożaru tego mostu…jeśli już tak się na niego uwzięli.
Chodzi mi w tym miejscu o zupełnie inną sprawę, choć nadal wiążącą się z tamtym wydarzeniem sprzed lat, a bliźniaczo podobnym do obecnego dzisiaj, w kontekście działania naszego Pana Boga.Stąd zresztą wziął się tytuł tej notatki…
Kiedy sytuacja wydawała się beznadziejna, bo nikt nie miał pomysłu, jak się do tej akcji zabrać: przybyli konstruktorzy tego mostu i zastanawiali się, jak długo może on wytrzymać te wysokie temperatury, czy można wykuwać dziury w jego nawierzchni, władze państwowe i partyjne uruchamiały możliwe w tamtych czasach środki techniczne, wezwano z wojska barki z nieodległego Kazunia,lecz cały czas wisiała wielka niewiadoma i dramatyczne pytanie, jak ten most długo wytrzyma, kiedy runie ta konstrukcja stalowo-betonowa? Tego nie można było  przewidzieć, bo mosty stalowo-betonowe po prostu nie są przewidywane na taką ewentualność. Jeszcze dziś mam przed oczami  wyraz twarzy tych przerażonych konstruktorów, którzy mieli pełną świadomość,że nie są w stanie ani niczego przewidzieć, ani niczego nam doradzić. Uzyskaliśmy jednak od nich desperacką, jak wszystkim się wtedy wydawało  decyzję,żeby  wykuwać otwory w jezdni mostu, aby dostać się do tego pożaru z góry. I to był dobry pomysł !
Brakowało jeszcze tylko jednego, kogoś, kto się w tej sytuacji odważy wejść tam  do środka, do tego tunelu roboczego, wtedy od strony praskiej. I ja to zrobiłem, zapewniając sobie łączność radiową z tymi, którzy byli na powierzchni mostu, informując ich na bieżąco o sytuacji panującej wewnątrz tego tunelu. Niewiele to dawało, ale miałem jakieś poczucie bezpieczeństwa, że nie jestem sam.
I wszystko było fajnie, aż do momentu, kiedy zbliżyłem się do frontu pożaru, gdzie  dym i temperatura, potęgowane były kierunkiem powietrza, które wdzierało się przez wypalony otwór drewnianego pomostu.Wcześniej nie wziąłem tego pod uwagę, że to może być dla mnie pułapka, że już nie będzie odwrotu.Opierałem się na przeświadczeniu, że im szybciej znajdę się w pobliżu wypalonej przestrzeni, to tym szybciej będę miał dostęp do świeżego powietrza wpadającego od płynącej dołem Wisły. I to był mój błąd, bo w tej gonitwie do przodu nie wziąłem pod uwagę, że cyrkulacja powietrza może się zmienić, a mnie pozostanie jedynie, będąc płasko przytulonym do drewnianej podłogi pomostu, prosić Pana Boga o zmiłowanie… tak, właśnie wtedy zrozumiałem, że tylko On może mi przyjść z pomocą i wybawić z tragicznej dla mnie opresji.
I rzeczywiście, po pewnej chwili cyrkulacja się zmieniła, dym ustąpił, a ja zobaczyłem nad głową gotowy już otwór, i poprosiłem o podanie mi odcinka węża z wodą. Reszta była już tylko  formalnością, a ja  wróciłem te kilkaset metrów na stronę praską, szczęśliwy, że żyję, i że to się tak dla mnie skończyło, chwaląc jednocześnie Pana Boga.Nie było wtedy warunków, aby o tym opowiadać, ale dzisiaj, kiedy po 40-tu latach sytuacja się powtarza, pomyślałem, że warto o tym wspomnieć.
Bo właśnie w tych dramatycznych chwilach mojego życia, znalazłem w jednej sekundzie odpowiedź na nurtujące mnie pytania, i jednocześnie obiecałem Bogu, że zrobię wszystko, czego tylko ode mnie zapragnie. I robię – co właśnie widać.
Marian 44
Najnowsze komentarze
    Archiwa
    055882